środa, 24 lipca 2013

Znowu mnie tak wzięło dzisiaj trochę na sentymenty... Rano przez jakieś półtorej godziny wciąż katowałem rockowe ballady, głównie te z lat 80. Wiadomo, tamten okres był prawdziwą kopalnią słodkich melodii i jeszcze słodszych wokalistów, na których widok mdlała każda dziewczyna. Pomyślałem więc sobie, że fajnie byłoby odpalić wehikuł czasu i powrócić - choć po części - do tamtych czasów. Tak więc, panowie - modelujemy włosy i doprawiamy lakierem, ubieramy "marchewki", dżinsowe katany oraz białe skarpetki i wracamy do ery glam rocka i hair metalu! ( no i disco, trzeba przyznać )! Panie rzecz jasna także modelują włosy, zakładają te duże, okrągłe kolczyki, jakieś marynarki lub koszulki - koniecznie z poduszkami - i nakładają soczysty makijaż. Welcome to the 80's!

Oto 20 najlepszych hair metalowych/glam rockowych/tylko rockowych ballad z 80 ( według mnie, oczywiście )!

20. White Lion - You're All I Need ( "Man Attraction", Atlantic Records 1991 )

White Lion to grupa założona w roku 1983 w Nowym Jorku. Ich gra od początku ukierunkowana była na klasyczny, że się tak wyrażę, hair metal. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach nieco już zapomniana. No bo czy ktoś jeszcze pamięta te przeboje, która udało im się wylansować, jak choćby "Broken Heart"? Przyczyny takiego stanu rzeczy z pewnością można znaleźć w początku lat 90, kiedy to większość tego typu grup musiała oddać pole nowej fali, którą ochrzczono nazwą Grunge. Płyta "Man Attraction", z której pochodzi "You're All I Need" jest - w mojej opinii - jedną z wielu ostatnich desperackich prób ratowania przemijających lat 80.

Oficjalnie grupa wciąż jest aktywna, ale z oryginalnego składu ostał się tylko jeden członek, wokalista Mike Tramp. Reszta działa w formacji od 2005 roku.



19. Jon Bon Jovi -I'd die for you

Tego gościa chyba przedstawiać nie trzeba. Legenda nie tylko glamowego grania, ale także i całej muzyki. W tym roku nawet przoduje na liście artystów, którzy zarobili najwięcej kasy na koncertach. 60 - występów - 142 miliony ( nie pamiętam już, czy złotych czy dolarów; Mała różnica :p ). Nieźle, nieprawdaż? Chociaż osobiście nigdy tych jego ballad nie lubiłem. Zawsze wydawały mi się takie trochę bez polotu i tej magii, właściwej innym glamowym grupom... No, ale wielkim artystom jest, to i trzeba o nim wspomnieć.










18. Warrant - Heaven ( "Dirty Rotten Filthy Stinking Rich", Columbia Records 1989 )

Kolejna grupa, której lata chwały kończą się wraz z nastaniem lat 90. Mniemam, że tę balladę kojarzy jeszcze mniej osób niż "You're All I Need". A wielka szkoda! Zespół sformował się w roku 1984 i po wydaniu debiutanckiego albumu ( patrz wyżej ), mniej więcej do roku 1993 utrzymywał status legendy glamowego rania. Później - rzecz jasna - zainteresowanie taki graniem spadło, to i sprzedaż płyt także poszła znacznie w dół. Miło, że jeszcze ostatnia ich ( póki co ) płyta - wydana w 2011 "Rockaholic" - zdołała wbić się na 22 miejsce listy Billboard Hard rock.

Jedynymi stałymi członkami składu, którzy grają w nim od początku są basista i wokalista Jerry Dixon oaraz gitarzysta i wokalista Erik Turner.










17. Perfect - Chcemy być sobą ( "Perfect" - Polskie Nagrania Muza, 1981 )

No co? Myśleliście, że tylko zagraniczne bandy wypada tu przedstawić? My też swoich grajków mamy! Miałem dylemat, który numer z dorobku jednego z największych polskich zespołów ( Ich też chyba nie trzeba przedstawiać? ) wybrać, bo przecież dysponują całą plejadą znakomitych ballad, jak choćby "Nie mogę ci wiele dać" czy "Nie płacz Ewka".  "Chcemy być sobą" to numer, który w czasach komuny wywołał wielkie poruszenie, sprawiając, że sfrustrowana stanem kraju ludność z niemalże dziką agresją krzyczała słowa refrenu na ulicy. To główny powód, jakim się pokierowałem... Kolejny koronny dowód na to, że muzyka rockowa była współautorką większości buntów i społecznych poruszeń, skierowanych przeciwko bezsensowi świata ( tak podniośle to zabrzmiało, nie? Nie miało, w założeniu, no ale niech już tak zostanie ) .

Skład grupy na przestrzeni lat ulegał tylu zmianom, że cud się w tym nie pogubić. Ale Grzesia to wszyscy kojarzą, nie?




16. Poison - Every Rose Has It's Thorn ("Open Up and Say...Ahh!", Capitol Records, 1988 )

Trzeci już w tym zestawieniu band, dla którego lata 80 były rajem, tak pod względem sławy jak i pieniędzy, a późniejsze już niekoniecznie. Chłopaki sformowali się w roku 1983 i szybko - w końcu to glam rock z krwi i kości był - zyskali sporą popularność. Taka ciekawostka: W późniejszym czasie przez pewien okres w grupie grał nawet sam Ritchie Kootzen! Ale szybko wyleciał, wszak glamowi wirtuozeria nie potrzebna ( Dobra, tak naprawdę poszło o ekscesy miłosne Kootzena, ale przemilczmy lepiej ten temat ). Gdyby nie Bret Michaels i jego kiczowate programy na VIVIE czy tam MTV, gdzie - jeśli się nie mylę - zwycięskie uczestniczki mogły wygrać z nim randkę, prawdopodobnie i o nich słuch by zaginął, a muzyka pozostała w umysłach jedynie najzagorzalszych fanów.

Skład zespołu - pomijając incydent z Kootzenem - od początku jest taki sam:
Bret Michaels - Wokal i gitara
C.C Deville - Gitara i wokal wspierający ( właśnie jego na pewien czas zastąpił Kootzen )
Bobby Dall - Bas i klawisze
Ricky Rockett - perkusja




 


15. Richard Marx - Ride Here Waiting For You ("Repeat Offender", 1989 )

Gdyby nie ten numer, który kojarzy pewnie jakieś 85% osób mających choć trochę styczność z muzyką, to o gościu też szybko by zapomniano. Kolejne typowe dziecko lat 80. Przyszły buntownicze lata 90 i już mu popularność spadła na łeb na szyję. Desperackie próby powrotu w pierwszej połowie lat zerowych ( że się tak wyrażę ) tego wieku nic w tym temacie niestety nie zmieniły. Ale mam do gościa ogromny szacunek, bo od dwudziestu czterech lat wytrzymuje z tą samą kobietą.




14. Europe - Carrie ("The Final Countdown", Epic Records 1986 )

Chcąc nie chcąc ci goście i tak już pozostanę zespołem jednego, wiadomego hitu. Ale oni, w przeciwieństwie do większości glamowych bandów lat 80 potrafili utrzymać popularność aż do dziś. Nie jest to już co prawda taki szał jak te dwadzieścia siedem lat temu, ale ich nowe albumy też nie sprzedają się wcale źle, jak na zespół - relikt minionych czasów.




13. Bryan Adams - Every Thing I Do, I Do It for You ( Waking Up the Neighbours, A&M Records, 1991 )

Kit, że numer podobno kradziony. Któż nie pamięta tej melodii, która rozbrzmiewała na ekranie podczas gdy Kevin Costner jako Robin Hood ratował ukochaną Lady Marion? Bryan Adams, mimo iż debiutancki jego album ukazał się w roku 1980, także potrafił utrzymać się aż do dziś. Darujmy mu, że podobno podebrał komuś tę piosenkę, że wraz ze zmianą czasów zmieniało się jego brzmienie i styl muzyczny. Niech mu będzie, że miał tych parę hitów, no.


12. Budka Suflera - Jolka

Mimo iż utwór, o ile się orientuję, nigdy na żadnym oficjalnym longplayu grupy nie znalazł miejsca, to - rzecz oczywista - jest jednym z ich najbardziej znanych utworów. Zdaje się, że tylko na jakich kompilacjach typu "best of" wrzucili potem ten kawałek. Kolejny przykład na to, że polska muzyka również była (!!!) silna. Budkę co prawdę założono gdzieś w latach siedemdziesiątych, ale największe ich sukcesy przypadają zdecydowanie na lata 80, stąd i ich obecność w niniejszym zestawieniu.



  

11. Cinderella - Don't Know What You Got ( Till It's Gone ) ( "Long Cold Winter", Mercury Records 1988 )

I wracamy do zespołów typu " Byliśmy gwiazdami w latach 80, a potem ludziska się na nas wypięły ". Cinderella to grupa sformowana w roku 1982. Zauważeni przez wymienianego tu już Bon Joviego podpisali kontrakt z Mercury i - a to ci nowość - błyskawicznie zyskali popularność. Niestety, jak już nadmieniłem nie dane im było przetrwać. Znów lata 90.

 

10.  Def Leppard - Love Bites ( "Hysteria, Mercury Records 1987 )

Chciałem ten numer trochę niżej umieścić, ale se dopiero teraz o nim przypomniałem. Dobra, niech im będzie. Nie wiem, czy ten zespół muszę przedstawiać. Mniemam, że nie, skoro te kilkadziesiąt milionów płyt sprzedali. Chłopakom akurat udało się utrzymać do dnia dzisiejszego i cieszą się wciąż sporą popularnością na całym świecie.



9. White Snake - Is this Love

Ten numer to jedna ze sztandarowych ballad lat 80, nie da się ukryć. Mi tam ona nigdy aż tak całkiem wybitna się nie wydawała, no ale zostawmy już chłopakom tę ich popularność, niech się trochę pocieszą. Udało im się przetrwać do dziś, choć także z mniejszą popularnością.
Ciekawostka: Przez ten zespół to przewinęło się już tyle gości, że nie sposób zliczyć... Dacie wiarę że grali tam - dłużej lub krócej - Jon Lord, Steve Vai (!!!!) czy Ian Paice?





8. Motley Crue - Home Sweet Home ( "Theatre of Pain", Sporo wytwórni, pierwsze wydanie w 1985 )

Ci kolesie to wręcz uosobienie tego, czym w latach 80 były glam rock i hair metal. Sex, drugs and rock'n'roll! Nawet dostali swoją gwiazdę na jakimś bulwarze, ale teraz nie pamiętam jakim... W każdym razie, mimo wielu zakrapianych imprez, narkotyków, fajek, seksu i nie wiadomego czego jeszcze - udało im się z powodzeniem przetrwać aż do dziś. Choć, rzecz jasna, to już nigdy nie będzie to co w latahc 80...



7. Guns N'Roses - November Rain ( "Use Your Illusion", Geffen Records 1991 )

Kolejne chłopaki, których przedstawiać byłoby wielkim nietaktem. Nie będziemy się zagłębiać w szczegóły konfliktu wszyscy Gunsi vs. Axl Rose i jego zwariowany umysł oraz cover band Gunsów, bo nie po to jest to zestawienie. Guns N'Roses sprzedali na całym świecie ponad 100 milionów płyt i są legendami rocka, bez względu na to jak potoczyły się ich losy ( Slash trzyma się świetnie, nawiasem mówiąc; Te dwie solowe płyty z Mylesem i resztą są genialne! ). A "November Rain" to popis gitarowego kunsztu Slasha.



6. Twisted Sister - You Are All That I Need

Za wysoko chyba ten numer umieściłem ( a nawet na pewno ), no ale jakby nie patrzeć Twisted Sister to kolejna sztandarowa kapela lat 80. Myślisz - lata 80 i od razu w głowie pojawiają się nazwy kilku, może kilkunastu zespołów. Twisted Sister jest właśnie takim zespołem, chociaż też nie udało im się utrzymać popularności. Niestety.





5. Kiss - I Still Love You ( "Creature of the Night", Casablanca Records, 1982 )

Matko jedyna, ci kolesi łupali już glam rocka, hair metal, hard rocka, heavy metal czy nawet rock'n'rolla, wydając olbrzymią liczbę albumów. Dlatego też są światowymi gwiazdami. Jeśli jest ktoś, kto nie kojarzy ich scenicznych masek, to błagam, niech szybko nadrobi ten rażący brak. Dacie wiarę, że grają już od 40 lat?




4. Aerosmith - Angel ( "Pernament Vacation", Columbia Records 1982 )

Można by polemizować, czy umieszczeni tego zespołu w kategorii "Lata 80" jest odpowiednie. Wszak swoje największe płyty i hity wydali w latach siedemdziesiątych ( Choć dla mnie < i pewnie nie tylko dla mnie > zawsze ich najlepszym dokonaniem będzie "Get a Grip" z 1993, gdzie mamy takie hity jak "Crazy", "Cryin' " czy "Amazing" ). No, ale i w latach 80 też złych rzeczy nie nagrywali... Dobra, mają tych 150 milionów sprzedanych płyt, to ich tu umieścimy. W sumie byłoby nawet trochę dziwne - mimo wszystko - jeśli by ich tu zabrakło.




3. Scorpions - Still Loving You ( "Love at First Sting", 1984 )

Choć panowie istnieją od roku 1965, to - znowu rzecz jasna - okres ich największych hitów przypada na lata 80 i początek 90. I znowu - przedstawiać byłoby głupotą... Żal tylko, że w 2010 ogłosili zakończenie kariery. No, ale 45 lat biegania po scenie może jednak trochę zmęczyć... Jest szansa, że zagrają na otwarcie mistrzostw świata w piłce nożnej w 2014 roku. Jestem jak najbardziej za!



2. Skid Row - 18 and Life ("Skid Row", Atlantic Records 1989 )

Dlaczego ten numer jest tak wysoko? Bo jest genialny, to raz. Po drugie, pamiętajcie, że ten zestaw to tylko i wyłącznie moje odczucia i opinie... W żadnym wypadku nie kierowałem się popularnością bandów ani niczym takim. Tak sobie myślę, że "18 and Life" już chyba zawsze na myśl będzie przywodził mi moje obecne lata, przypominał imprezy, dziewczyny, młodość... Ech. I pomyśleć, że jeszcze parę lat i człowiek będzie to wszystko musiał porzucić.



1. Love Handel - You Snuck Your Way Into My Heart

Ha! Zaskoczeni? Daję głowę, że większość, choćby przeszukała listę wszystkich glamowych zespołów lat 80 nie znajdzie o nich nawet wzmianki. Czemu? Bo to band... fikcyjny. Mimo iż wzorowany na prawdziwych postaciach, ich twórcach. Chcieli się chłopaki pokazać w telewizji, ale nikt im nie dał roli chyba. W każdym razie szacun, że udało im się w krótkometrażowej, odcinkowej bajce umieścić ( i skomponować! ) taki numer. Aż żal, że w rzeczywistości nie ukazała się żadna płyta Love Handel ( Po polsku: Miłosie :) )... :p






P.S Generalnie w tym miejscu miało być jakieś twórcze podsumowanie całego posta, ale postanowiłem dodać ten "P.S.",  gdyż ów post gotowy był już od tygodnia, ale z racji przestoju mojego i tak mułowatego neta ukazuje się dopiero dziś ( Czy tylko mi się wydaje, że to za długie zdanie jest stylistycznie cokolwiek niepoprawne? ). Tak więc bez żadnych wyrafinowanych słów końcowych - miłego słuchania, tak po prostu, no :)


poniedziałek, 15 lipca 2013

Osiemnaście lat minęło...

W końcu musiał nadejść ten dzień... Dzisiaj stuknęła mi osiemnastka, a więc oficjalnie włączam się do grona tzw. "dorosłych" ( choć kompletnie się dorosłym nie czuję ). Aż się prosi żeby z tej okazji coś na blogu naskrobać. Tylko o czym? Najlepszym rozwiązaniem w tego typu sytuacjach jest szczegółowe podsumowanie swojego dotychczasowego życia, zrobienia rachunku sumienia, rozkminy co się udało zrobić a co nie. Tyle tylko że to cholera zawsze jest nudne, a dzisiaj trzeba świętować! Drugiego tak wiekopomnego dnia w moim życiu ( no, może oprócz czterdziestki, pięćdziesiątki, setki, złotego i diamentowego wesela ) już nie będzie... Trochę żal jednak, że oto kończy się ostatnia granica dzieciństwa. Magiczna linia, po przekroczeniu której będę mógł sobie wejść do sklepu z fajką w ustach i rzucić do kasjerki "Ej, mała daj mi litra żołądkowej ". Bastion, który dawał mi do tej pory możliwość uchylania się od pewnych rzeczy, nie brania za nie odpowiedzialności. Po jego opuszczeniu już się nie wykpię "Ale ja jestem jeszcze niepełnoletni" gdy będą chcieli mnie w coś wrabiać. Ale - chyba największy plus - będę mógł oficjalnie dzwonić i chodzić na d... Nie, może nie. Zapomniałem, że nie wszyscy na tym blogu mogą się pochwalić statusem osób dorosłych. Tak więc w gruncie rzeczy niewiele się zmieni. Dalej będę musiał jeszcze zapierdzielać do szkoły, dalej będę musiał słuchać rodziców, wszak jestem jeszcze na ich utrzymaniu. Czyli tak jak teraz. Wiecie co? Mnie się zdaje, że teraz to dopiero zaczyna mi się okres MŁODZIEŻOWY. Serio. Co najmniej do dwudziestego piątego roku życia, czyli dobrych siedem lat będę mógł sobie jeszcze poszaleć i poużywać ( jeśli po drodze nie zaliczę żadnej wpadki rzecz jasna )! Studia przede mną, akademik ( Yeah ), ewentualnie jakaś stancja no ( też yeah, przynajmniej będziesz wiedział z kim imprezujesz < albo nie > ). Największe przygody wciąż czekają, żeby je odkryć ( Widzicie? Ciągle mi jeszcze zostało z tego dziecięcego sposobu myślenia )! Tak więc jest ok, ludziska. Nie wpadam w depresję, że się starzeję, nie załamuję się upływającym czasem, tym, że mi życie przemija, że za niedługo opuszczę rodzinny dom, że założę własną rodzinę, będę miał dzieci, potem wnuki a potem... Kurde, bo zaraz na serio przyjdę na załamanie nerwowe... Na koniec jeszcze, co bym do końca się nie załamał, sam sobie puszczę Happy Birthday. W metalowej wersji rzecz jasna. :D 

P.S. Mamy już 20 tys. wejść na bloga! 

czwartek, 11 lipca 2013

Tajemnice zamkniętej szafki

Robiłem ostatnio przy okazji porządków przegląd swojej półki, do której nie zaglądałem już długi czas. Będzie gdzieś tak z parę lat co najmniej... Lubię taką robotę, wbrew pozorom. Ileż ja tam rzeczy z dawnych lat ( zabrzmiało to, jakby mówił jakiś starszy człowiek, nie? ) znalazłem, a o których już zapomniałem! Cóż. Jestem sentymentalny. Może to dobrze, może to źle, w każdym razie przyjemność sprawia mi powspominanie sobie czasem minionych dni ( znowu ten podstarzały patos ). A ta półka okazała się prawdziwą kopalnią rzeczy, które mimowolnie skłaniają człowieka do przywrócenia w głowie wspomnień... Zeszyty, których marginesy pogryzmolone były najróżniejszymi bohomazami, wierszykami, karykaturami i wszystkim tym, co w jakiś sposób mogło zabić czas na wyjątkowo nudnej lekcji. Stare rakietki do ping - ponga. Nie wiedzieć czemu, w podstawówce wszyscy mieli na tym punkcie prawdziwego bzika - co przerwę ( w zimę, bo w lato to inne rzeczy były do roboty ) biegało się do holu, gdzie stał rozłożony stół i grało w "kółeczko", czy jak to się nazywało. W każdym razie toczone heroiczne boje, po których wybuchały płomienne kłótnie, kto ile ma "gwiazdek" ( 1 wygrana = 1 gwiazdka ). To była zabawa! Zaraz obok rakietek znalazłem jakieś dzienniki, w których pisałem pierwsze opowiadania, też jeszcze chyba z czasów podstawówki. Uśmiechnąłem się, widząc niedokładność i chaotyczność tych wszystkich słów. Pamiętam, jaki byłem dumny, że udało mi się coś napisać! Dalej udało mi się znaleźć zeszyty do nut, z czasów szkoły muzycznej. Kurde, tu dopiero przyszły wspomnienia! Szczególnie genialne lekcje teorii z panią S. ( nawet jeśli podanie nazwiska niczym by nie groziło, to i tak bym go nie podał - ta baba to samo zło, naprawdę. Lepiej jej nie poznawać ), która dzwoni do matki że "Paweł robi na lekcji łabędzie rączki", cokolwiek by to miało oznaczać. Nie wspominając już o aferze, gdy kierowany chęcią zemsty na wrednej profesorce ( miałem jakieś 10 lat ), napisałem jej na sprawdzianie że motety były popularne wśród małp, madrygały  wymyślono w Ugandzie a chorały gregoriańskie śpiewano głównie w Zimbabwe. Pół roku cała szkoła muzyczna miała z tego polew... Nad zeszytami z nutami znalazłem wyblakłe i poplamione kartki z zadaniami szachowymi, też jeszcze z czasów podstawówki, ale też i części gimnazjum. O, znowu pojawiły się wspomnienia... Cieszę się, że za młodu udało mi się na tę grę w naszym klubie załapać. Nigdzie indziej nie dało się odnaleźć takiej atmosfery, jaka panowała na tych wszystkich dziecięcych turniejach. A ilu nowych ludzi się poznawało! W zasadzie dalej się poznaje, skoro się wciąż gra. Ale te czasy dzieciństwa... Bezcenne. Wyżej znalazłem jeszcze jakieś stare puzzle, których nigdy nie ułożyłem oraz zielnik. Ta, pamiętam jak to matka się wkurzała: "Ja mam ci wszystko robić?! Choć mi pomóc z tymi liściami ( no chyba nie powiecie, że mówicie "liśćmi" ? )! )  Poza tym jeszcze parę podręczników i nut... 
Na samym końcu znalazłem kilka zeszytów, każdy zapisany tylko po części. Były tam wszystkie myśli, które czasami z nudów przelewałem sobie na papier, mniej więcej do drugiej gimnazjum. Wśród znajdowało się także parę wierszy... Kurde, i znowu wspomnienia. Ale te może lepiej już sobie zachowam? :) W każdym razie pomyślałem, że po co się będą te teksty marnować. Pisane były jak miałem max. czternaście lat, a więc gdy byłem szczylem, najprościej rzecz ujmując. Nie są więc pierwszej jakości, ale co tam! Znowu będzie się można trochę pośmiać. Ja sam miałem z ich czytania ogromną radochę. 

Wiersz nr 1 - Nie było tytułu, więc nadam go teraz ( postaram się odwzorować mój dawny sposób myślenia ) - " O dziewczynie "

Tak, pod rozgwieżdżonym niebem, 
Tuż przy ognisku płonącym
Z nieposmarowanym chlebem
I karczkiem w ręku gorącym.

Pośród odgłosów jeziora, 
Między szumem drzew wiekowych, 
Gdzie zdarta przez bobry kora, 
Na małych kocach brązowych.

Tam ja jestem, a obok mnie ona
Dziewczę, przy którym chcę skonać.
Biorę więc gitarę w rękę,
Miłosną grając piosenkę

Opowiadam o naturze,
I tak gram coraz dłużej,
Słucham lubej serca bicia, 
A ona przy mnie zasypia... 


Wiersz nr 2 - "Miłość" - Oryginalne, nie? Ciężko się domyśleć, o czym będzie.

Chciałbym przeżyć miłość,
Bo jest piękna.
Chciałbym przeżyć miłość,
bo jest wdzięczna. 

Chciałbym przeżyć miłość, 
dla miłości samej. 
Chciałbym przeżyć miłość,
dla tych chwil nad ranem.

Ciekawi mnie uczucie, 
I duchy z nim krążące
To w sercu ukłucie,
Kończyny paraliżujące. 

Ciekawi mnie ta senność,
I oczy zamglone.
Także szara codzienność,
Mity o niej stworzone.

Czy wszystko jest cudne,
A może i brudne?
Czy tak jak w książkach,
Albo cierpienia bolączkach?

Czy jest może miłe,
Lub często zgniłe?
Czy jest radosne,
A może umiera na wiosnę?

Chciałbym przeżyć miłość
I ją w sobie nieść.
Ja nie chcę przeżyć miłości,
Chcę z nią przez życie przejść. 



Wiersz nr 3 - "Moja ojczyzna" - zdaje się, że wygrałem tym jakiś konkurs kiedyś :p

Moja ojczyzna, 
To moje miejsce
Coś, co nie zginie,
Co wzbudzi wspomnienia.
Uwolni dumę,
Wyzwoli patriotyzm.
Moja ojczyzna,
To przeżyte dzieciństwo,
Najlepsze lata życia,
Wśród tego, co kocham.
Moja ojczyzna to ja,
Tam, gdzie moje miejsce.
Gdzieś, gdzie płonie ogień,
Przywracający myśli 
Dawnych dni
Serce rozpalając dumą,
A oczy napełniając łzami. 


No, to są te teksty, które zachowały jeszcze w miarę porządny kształt. Aż mnie naszło, żeby znowu coś takiego napisać... :)

Podsumowując, fajnie jest czasami zrobić taki przegląd zakurzonych rzeczy, których od lat się nie używało i powspominać stare dzieje. Jak to pięknie zostało wyrażone w ostatnich kadrach "Ostatniej podróży do Dawson" autorstwa Dona Rosy ( komiks o disneyowskich kaczkach - mówi Złotka O'Gilt, ukochana Sknerusa z czasów gorączki złota ):
- Chłopcy! Wasz wujek byłby wspaniałym kaczorem, nawet gdyby nie został miliarderem. Jednak kiedy przybył do Klondike, już był bogaty. Każdy jest bogaty, jeśli kocha swoją pracę i ma takich wiernych przyjaciół i krewnych jak wy. Ale największe bogactwo Sknerusa to jego wspomnienia. Wiecie co? Wspomnienia są jak te czekoladki. Zamrożone w czasie i niezmienne. I zawsze tak samo słodkie!

Na koniec, co by zrobiło się jeszcze bardziej nastrojowo i sentymentalnie, cudowny utwór z płyty "Imaginaerum" Nightwish ( jak najbardziej z sentymentalnym tekstem ): 




 :)

   

środa, 26 czerwca 2013

Impreza! ( Inna niż wszystkie )

Dobra. Przystępuję do tego posta o godzinie 23:55 czasu polskiego, według zegarka mojego ( rym niezamierzony, serio ). Generalnie rzecz biorąc wstawiony nie jestem, ale z drugiej strony trzeźwy człowiek nie zasiądzie do pisania jakichś wypocin na bloga o tak bestialskiej porze. Umówmy się więc, że mój stan oscyluje wokół "nieogarniętego trzeźwego, z tendencją do sprawiania wrażenia lekko wstawionego". Tak, to chyba dobre określenie.
Ale ja tu tak nie po kolei w ogóle... Zamiast rzucić jakieś siema, od razu walę o trzeźwości... :p No cóż, tak to jest z dzisiejszą młodzieżą. Mimo wszystko jednak, spróbuję zacząć od początku...

Legendarna już, w wielu parafialnych kręgach posiadająca nawet status kultowej grupa Belle Co oficjalnie zakończyła sezon. Jak może cokolwiek zakończyć kapela grająca chrześcijańskiego rocka, zapytacie... Kurde, sam się nad tym zastanawiałem właśnie. A życie udzieliło mi chyba nieco zaskakującej, ale jakże zarąbistej odpowiedzi!
Po południu skiminiłem, że w wieczornych godzinach nasz super band robi imprezę na zakończenie sezonu, w domu basisty. Zauważyłem dwa minusy: Środek tygodnia no i fakt, że to jednak kapela chrześcijańska. Kurde, jak to czasami człowiek pozytywnie może się przejechać... 
Imprezę zaczęliśmy nietypowo ( jak na imprezowe standardy ): Pojechaliśmy zagrać koncert do domu opieki społecznej, czy jak to się tam nazywa ( zawsze z tą nazwą miałem problem, w tym stanie to już wybitnie ). Do starszych osób, znaczy się. Nie no, po prostu party hard. W gruncie rzeczy jednak nie było źle, ludziska nieźle się bawili. Szczególnie jeden czarnoskóry osobnik, młody jakiś taki. Świetnie klaskał. Tak, też się zastanawiam skąd się wziął czarny w domu opieki społecznej w Taciszowie. Z racji jednak tego, że nie należę do Ku klux klanu i nie poważam żadnych segregacji natury rasowej, etnicznej, subkulturowej czy płciowej ( no, tu akurat są wyjątki... :p ), powiem tylko, że koleś wyglądał na całkiem równego gościa. Gdy skończyliśmy nasz akustyczny koncert otrzymaliśmy w podzięce całkiem smaczne wypieki. A, i cholernie słoną kiełbasę, jak stwierdził klawiszowiec. 
Po koncercie miała zacząć się prawdziwa impreza.... Nie spodziewałem się, że pojawią się napoje zawierające w sobie więcej procentów niż woda źródlana. A jednak, kurde, a jednak.... Wbiliśmy całą kapelą do sklepu, zamawiając ( jak to brzmi, ty ) dwie cytrynówki, czy co to tam za szachrajstwo było. W każdym razie cholernie kopało. W dodatku basista miał jeszcze w domu czystą i jakieś winiacze. Jak to ładnie, z wykwintnym sarkazmem ujął klawiszowiec: " Ta, chrześcijańska kapela... ". Treściwe. 
W domu czekały już na nas specjały z grilla... Kiełbasa, skrzydełka i karkówka, jak się nie mylę. Walnęliśmy śpiewną modlitwę przed jedzeniem, wszak przecież jesteśmy tą chrześcijańską kapelą, i przystąpiliśmy do konsumpcji. A potem... No cóż. Nie można było dopuścić, że te cytrynówki i reszta się zmarnowały. I tu kolejny myk: Pamiętacie Kasię, tę cudną skrzypaczkę? Kurde, ty. Nie piła. Nie wiem, czy należę do większości kolesi tutaj zaglądających, ale zaimponowała mi. Nie pijąca skrzypaczka, w dodatku chyba całkiem inteligentna, jeśli dobrze obstawiam. Toż to w dzisiejszych czasach zjawisko wręcz paranormalne. Abstrakcja. Kosmos. Stan, którego ludzki umysł być może nie potrafi nawet ogarnąć. Znaczy to, że na tym świecie są jeszcze dziewczyny, którym nie w głowie imprezowanie do ostatniej kropli trzeźwej krwi i przystawianie się, jakby nie wiadomo co chciały. Wierz cie mi, wystarczy się walnąć na dysk, żeby to przeżyć. Sam tak miałem nie raz. Nie wspomnę, jakie propozycje padały... No debilizm, po prostu. A tu ci dziołcha wyskakuje, że nie pije... Nie no, teraz to szacunku do niej nabrałem jak nie przymierzając zwierzęta do króla lwa ( ma ktoś lepsze porównanie? Nie? No cóż. Durne, ale aktualnie w mej głowie nie ma pomysłu na bardziej obrazowe i treściwsze ). 
Żal mi tylko, że musiałem się zwijać dosyć szybko z imprezy. Co prawda dzisiaj też złapało mnie lekkie nieogarnięcie, szczególnie z początku, ale w miarę rozwoju party rozwijałem się i ja :) Aha, i brawa dla córki basisty, która dała świetny koncert, grając na keybordzie " Nie zadzieraj nosa ". No i rzecz jasna życzenia dobrej zabawy na trampolinie... Bo basista, proszę ja was, jak przystało na ojca ( nie pytajcie ) skołował całkiem niezłą trampolinę. Taką do skakania ( jakby były jakieś inne, nie? ). Szkoda, że nie zdążyłem wypróbować... Ale dziewczyny chyba miały niezłą uciechę :p 
Na koniec naszła mnie taka dygresja.... Czy ktoś kojarzy jeszcze kultową bajkę "Fineasz i Ferb"? No, to tam był taki jeden genialny odcinek z imprezą w tle. Kurde, osiemnastka na karku, a mnie wciąż od sześciu lat nie przerwanie to bawi... :p 

" To nie impreza, tylko kameralna posiadówka! Czad imprezka! Czad imprezka! " 



P.S. Z racji tego, iż jestem, jak pamiętacie, w stanie "nieogarniętego trzeźwego, z tendencją do sprawiania wrażenia lekko wstawionego" tekst nie jest do końca klarowny i ogarnięty. No i krótki trochę. Rano się pewnie trochę wkurzę, że to napisałem w taki sposób, ale cóż. Show Business. Nie wiem co to ma do rzeczy, tak właściwie. :D
 
  

środa, 12 czerwca 2013

Post dla pani z angielskiego

Today na ten jakże skromny blog prawdopodobnie zajrzy pewna szanowana wszem i wobec osoba, która swoją klasą, wyrafinowanym poczuciem humoru i niepodważalnym autorytetem podniesie rangę wpadających tutaj gości, dodatkowo czyniąc tę stronkę z pewnością popularniejszą ( wiadomo, jeśli na twojego bloga wpada powszechnie znana osobistość zainteresowanie powinno skoczyć ). Rozchodzi się mianowicie o moją panią z angielskiego. No, może nie do końca jest to postać z pierwszych stron gazet, niemniej jednak spora liczba osób z mojego liceum powinna ją kojarzyć ( Wiadomo - bez nazwisk ), a osoby z mojego liceum stanowią sporą część osób tutaj wpadających ( zastanawiam się, czy użycie słowa "osoba" w jednym zdaniu tyle razy jest dopuszczalne przez pana Miodka? ). Post ten piszę bez specjalnego pomysłu ( choć takowe już mam ) na jakąś głębszą refleksję czy pasjonujący opis którejś z moich życiowych przygód, po prostu jest on moim wyrazem szacunku i pełnej aprobaty dla innowacyjnych oraz skutecznych metod nauczania mojej pani, jak również dla jej nastawienia do swoich uczniów ( Pewnie oceny mi to z angielskiego nie podniesie, ale zawsze warto próbować ). Więc, szanowna pani z angielskiego niezależnie od tego kiedy będzie pani czytać te słowa, proszę się nie krępować z uszczypliwymi komentarzami, śmiechami, docinkami czy innymi uwagami. I tak pewnie oberwę jutro na lekcji za te jakże bezczelne i śmiałe słowa... 
Mimo iż całkiem pozytywne, w gruncie rzeczy. 

P.S. Wszelkie teksty i słowa mogące wywołać oburzenie na twarzy pani albo i napady szału bądź złości użyte zostały całkowicie przypadkowo, mając jedynie na celu podkreślenie poprawności stylistycznej zastosowanych wyrażeń, utrzymania właściwego tempa tekstu oraz - po prostu - rozśmieszenia osób z liceum, które tutaj zaglądną. Serio, bardzo panią lubimy... ( Za te słowa to już się ocena wyżej należy jak nic ! )

Myślałem, co by tu wybrać dla pani za piosenkę jakąś... I
Stare dobre małżeństwo - "Makatka dla pani od angielskiego"


No, bez żadnych podtekstów w tekście rzecz jasna ( trik słowny celowy, też dla łachu w zasadzie ), się rozchodzi tylko o to, że to piosnka o pani z angielskiego... :p

środa, 5 czerwca 2013

Jak dostałem kosza

Kurde... Wczoraj wydarzyła się sytuacja, w której dane mi było uczestniczyć po raz pierwszy w życiu... No centralnie, jak w mordę strzelił. Z tytułu posta możecie się już domyśleć, o co chodzi... 
W zasadzie to czuję się... dziwnie. Z jednej strony najchętniej bym coś rozwalił, z drugiej poszedłbym się gdzieś schlać, a z trzeciej ( tak, jestem herosem i mam zawsze kilka stron ) walnąłbym się na łóżko i na okrągło słuchał Opeth albo Katatonii. I nie wiem też do końca, czy chce mi się płakać, czy też śmiać... Choć w tym momencie zdecydowanie bardziej to ostatnie. Ale, zacznijmy wszystko od początku... No, prawie od początku.
Wczoraj, wskutek pewnych pogmatwanych przeżyć, durnych jakby nie patrzeć z mojej strony zachowań zmuszony zostałem do poważnego porozmawiania z pewną osobą płci żeńskiej. Z tej okazji postanowiłem przygotować sobie dwustronicową przemowę ( kartki w formacie A4 ), używając najlepszych i najbardziej podstępnych mi znanych technik psychologicznych (  Cóż, nie owijam w bawełnę chociaż ) stosowanych w rozmowie. Żeby jednak nie było, że jestem podstępnym szalbierzem i mentalistą powiem na swą obronę, że cały ten tekst... Wypłynął z głębi, no ( Cholera, ckliwie to jakoś zabrzmiało ). Z założenia był świetny. Co tam był, nadal jest. Najpierw wprowadzam dziewczę w konsternację, nazywając siebie idiotą, potem przepraszam ją za bycie idiotą ( Co za początek, nieprawdaż? ). Następnie wyjaśniam, dlaczego zachowywałem się jak idiota. Wyjaśnienie jest proste - facet przy naprawdę pięknej dziewczynie zawsze zachowuje się jak idiota ( Wg tekstu z kartek dziewczę patrzy teraz z rozdziawionymi ustami, zapisałem to w didaskaliach ). Potem idzie już cała wiązanka - że tak głębokich oczu, śliczniejszych niż wszelkie diamenty tego świata  w życiu nie widziałem ( co jest prawdą ), że jej uśmiech jest piękny i delikatny niczym pierwsze promyki słońca wschodzącego w letni poranek nad morzem ( co również jest prawdą ) a grą na skrzypcach przebija Di Lasso I Vivaldiego razem wziętych ( z tym prawdopodobnie można by polemizować, bo ci dwaj to przecież wybitni wirtuozi; Ale jak oczy widzą taki uśmiech < no i oczy > to i słuch zaczyna słyszeć cudniejsze dźwięki... ). Na koniec miałem rzucić sztandarowy tekst tego tekstu ( chyba jakąś składnie walnąłem czy coś ) - tu pozwolę sobie na cytat - " Ja też po prostu chciałem cię tylko trochę bliżej poznać. I nie myślałem o niczym więcej... Boję się jednak, że przez moje idiotyczne zachowanie pogrzebałem swoje szanse... Dlatego musiałem ci to wszystko dziś powiedzieć ". Genialne, czyż nie? Ta, tylko że to zawsze wszystko ładnie wygląda na papierze. Zapamiętać tekst to nie był problem ( zapamiętać, a nie wykuć; To ogromna różnica ), gorzej z jego odtworzeniem przed dziewczęciem. Spodziewałem się, że jak podejdę i spytam czy możemy pogadać będę odczuwał większy stres, niż miałem, ale język i tak zaczął mi krążyć jak igła w rękach człowieka z drgawkami próbującego cerować pończochę ( serio, nie pytajcie skąd wziąłem to porównanie - nie mam zielonego pojęcia ), w konsekwencji zaplątując się na niemalże na amen. Udało mi się jednak odroczyć czas mojego przemówienia o jakiejś półtorej godziny. Sądziłem, że zdążę sobie wszystko do tego czasu poukładać. I w dużej mierze tak było. Gdy jednak w końcu już miałem się ładnie odplątać, usłyszałem z ust lekko wkurzonego - bądź też zmęczonego - dziewczęcia jedno tylko słowo: Koledzy. I w tym momencie wszystko poszło się je... No, paść, żeby kulturalniej było. Kompletnie mnie zatkało, bo tego w scenariuszu nie przewidziałem... Walnęliśmy więc sobie żółwika i tyle. Nic. Finito. Da capo al fine. The end. Nothing. Nicht. Fin. Tak jak powiedziałem na początku, poczułem się dziwnie. Może będzie to wyglądać buńczucznie, zarozumiałe, nieskromnie i kozacko ale - pierwszy raz w życiu tak na serio dostałem kosza ( nie liczę, gdy przykładowo jakaś dziewczyna nie chciała zatańczyć na dyskotece, bo o takich błahostkach to się kompletnie nie pamięta ). Prosto w ryj, bez pardonu, nie mając czasu na unik czy jakąkolwiek obronę. Nie odezwałem się już potem słowem...
Gdy wróciłem do domu, postanowiłem przeanalizować sytuację. Dostałem kosza. Od dziewczyny, której uroda za każdym razem gdy ją ujrzałem przyprawiała mnie o palpitacje serca, które waliło mi po żebrach jak dzwon w Katedrze Zygmuntowskiej. Z początku więc z leksza się podłamałem. No bo przecież dziewczęta, na których widok dostajesz takiej schizy choć jeszcze ich dobrze nie poznałeś zdarzają się raz na milion...  ( Ostatnio poznałem bliżej taką z ładnych 5 - 6 lat temu, i było całkiem miło, ale mi przeszło ) Później jednak przyszło otrzeźwienie. Spojrzałem na drugą część " Dlaczego dziewczyny... ", moje własne słowa oraz komentarz pod spodem i walnąłem się w łeb. Stary, właśnie dostałeś kosza. Właściwie pierwszy raz w życiu! Czad! I zacząłem się śmiać jak głupi. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz... I być może dobrze, że się stał. Cenne doświadczenie na przyszłość. Już wiesz, jak nie podchodzić do dziewczyny. 
A teraz... no cóż. Siedzę sobie przed kompem, piszę tego posta i myślę, że to wszystko to w gruncie rzeczy zabawna dość historia. Chociaż dała mi niezłego kopa ( w pozytywnym tego słowa znaczeniu ). Nadal mam tę dziewczynę za jedną z najpiękniejszych istot tej ziemi, ale kurde, trza mieć jaja i się wycofać. Głupio bym zrobił, padając przed nią na kolana z bukietem róż w ręku, nie? To nawet przy oświadczynach może wyglądać niezręcznie ( jeśli masz bukiet, a nie masz pierścionka oczywiście ). Taa.
Tak więc ja, obdarzony nowym konkretnym bagażem doświadczeń kończę te oto słowa ( szczerze, bardzo jestem ciekaw, co by dziewczę zrobiło, gdyby je zobaczyło < W sensie da mi w mordę czy kopnie w jaja > ) i klikam sobie po raz kolejny "play" na wieży, od nowa włączając "Walk Throguh Fire " Raven, który to genialny album od jakiegoś czasu wciąż rozbrzmiewa w moich głośnikach :) 

P.S. Teraz tak rozumuję, że jednak nie do końca przemyślałem publikację tego posta. Inne dziewczyny to zobaczą i się jeszcze załamią, że moje nerwy mózgowe które odpowiadają za coś co można nazwać uczuciem zaprzedały się - póki co - urodzie jednego dziewczęcia... Ale spoko, za parę dni ( tygodni, miesięcy, lat, dekad? Nie no, joke taki ) mi przejdzie - mam taką nadzieję w każdym razie, chyba że dostałem schizy totalnej - i możecie ustawiać się w kolejce. Pojedynczo najlepiej. Kuźwa, ja to jednak pierdoły pociskam, nie... 
P.S. nr 2. Aha, nie wspomniałem jeszcze o ważnym szczególe. Nie jestem dobry z wróżenia i interpretacji zjawisk niewytłumaczalnych ale fakt że te dziewczę śniło mi się dziś trzecią noc z rzędu chyba zakrawa pod poważną rzecz jakąś? Ta, skończę w psychiatryku. 
 
          

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Czym jest wolność?

Ten post miałem napisać już jakiś ( ładny ) czas temu, zainspirowany komentarzem ptaszora ( znajdziecie go w top 10 komentarzy ), w którym wypowiadał się na temat pojmowania przez metalowców wolności. Miał kurde facet rację jak cholera.
Duże grono młodych ludzi, którzy zaczynają słuchać metalu, od razu robią wszystko by sprawić sobie glany, plecaki - kostki, skórzane kurtki, ćwieki i nie wiadomo co tam jeszcze. A gdy przejdziesz koło takiego na ulicy, spytasz na przykład czy kojarzy Geezera Butlera, to wybałuszy na ciebie oczy. Ja rozumiem, że młodzież w okresie dorastania z natury ma tendencje do manifestowania swojej niezależności i pokazywania wielkiego "fuck" wszystkim mądrzącym się dorosłym. Różnie da się to wyrażać: Można być hip - hopowcem, punkiem, rastamanem czy metalowcem. Moim jednak skromnym zdaniem, jeśli ktoś decyduje się przystąpić do jakiejś subkultury - albo zadeklarować przynależność do niej ( to wbrew pozorom różne rzeczy ) - najpierw powinien poznać skąd się ona wzięła, co stara się sobą reprezentować i czym tak naprawdę jest, dopiero potem obnosić się z całą tą otoczką z nią powiązaną. O manifestacji przynależności to już nawet nie wspominam, bo są ludzie którzy deklarują się np. jako metalowcy a nie znają takich kapel jak Tool czy nawet Saxon. Nie mówię już o znajomości jakichś podziemnych kapel, ale te podstawy chyba trzeba mieć ogarnięte? To raz.
Po drugie, wróćmy do tego ubioru. Rastamani mają dredy, metalowcy długie włosy i tę resztę o której wspomniałem, hip - hopowcy łyse czachy i te czapki z dużym daszkiem a punki chociażby kolorowe irokezy. Każdy członek wpisujący się w wygląd charakterystyczny dla jednej z powyższych subkultur chce manifestować takim wyglądem swoją wolność. Fajnie, chwała mu za to. Ale czy zna pochodzenie tego, co nosi i jak wygląda? Czy zna genezę pokazywanych gestów i znaków? Weźmy takich hip - hopowców. Idę o zakład, że prawie wszyscy sądzą, iż te ich czapki z symbolem Nowego Yorku są charakterystyczne dla ich subkultury. Otóż, mylą się. Nosząc się z takim czymś mogą równie dobrze wyrażać swoją przynależność do tzw. New York Hardcore, ruchu powstałego na początku lat 80, gdy powstawały np. takie grupy jak Agnostic Front. Ci - choć prezentuję inne wartości i muzykę - noszą się w wielu elementach podobnie. Również używają wspomnianych czapek i posiadają krótkie włosy. Ale któryż z hip - hopowców o tym wie? Młodzi adepci metalu również wielu rzeczy o używanych znakach nie wiedzą. Na przykład słynne "rogi szatana" - po prostu corn - czyli połączenie dwóch środkowych palców z kciukiem. O ile jeszcze sporo osób potrafi powiedzieć, że do masowego obiegu ten gest wprowadził śp. Ronnie James Dio, to już samej genezy pochodzenia niewielu wie. Myślą, że Ronnie go wymyślił, aby być bardziej "szatański" i "metalowy" ( w ogóle temat szatana a metalu jest bardzo ciekawy - myślę że  kiedyś skrobnę parę słów i o tych mitach ). Gówno prawda. Ronnie pochodził z rodziny katolickiej, był wychowany w tej wierze. Symbolu corna używała jego ciotka ( czy też babka, już nie pamiętam dokładnie ), gdy zobaczyła na ulicy jakąś dziwną kobietę. Według dawnych tradycji gest ten miał odstraszać czarownice i złe moce. Możecie to powtórzyć jakiemuś głąbowi, który widząc na waszej dłoni ten znak wyzwie was od demonów i zacznie kreślić znaki krzyża. 
Na koniec pragnąłbym poruszyć jeszcze jedną kwestię - najważniejszą moim zdaniem, stricte odnoszącą się do komentarza ptaszora. Drodzy wyznawcy metalu ( bądź też innych subkultur ) - ubieranie się w ćwieki, pokazywanie corna, słuchanie ciężkiej muzy nie czyni was wolnych. Wręcz przeciwnie - ogranicza. Spójrzmy na to logicznie. Jestem młody. Chcę być wolny, niezależny, inny, dołączam więc do jakiejś subkultury. Jednakże żeby do niej dołączyć, to muszę spełnić określone warunki - ubiór, muzyka, gesty. Moment... Mogę się mylić, ale czy pojęcie "wolność" samo w sobie nie uznaje czegoś takiego jak "muszę"? Gdzie mamy więc tę wolność? Można powiedzieć, że to przecież my sami decydujemy, że chcemy wyglądać tak a nie inaczej. Poprawka - to pragnienie przynależności do odrębnej społeczności decyduje za nas, jak będziemy wyglądać. Mnóstwo młodych nie potrafi skumać, jak można być metalem nie nosząc ćwieków, glanów i długich włosów. To nie jest wolność! Wolność to wewnętrzne określanie siebie samego tak, jak się chce. Da się więc słuchać Vadera i nosić czapkę z symbolem NY na głowie. Jeśli się tak komuś podoba, to czemu nie? Zaprawdę powiadam wam - jeśli chcecie przynależeć do jakiejś subkultury,  to się o niej dowiedzcie, a potem SAMI DECYDUJCIE czy chcecie wyglądać tak jak oni. Zbyt wiele mamy durnych młodych ludzi, którzy odeszli od swoich własnych przekonań na rzecz subkulturowych idei, dzięki którym są - jak twierdzą - "wolni". Też tak chyba kiedyś miałem, przez jakiś rok czy dwa lata, kiedy to usłyszałem po raz pierwszy w "Faktach" 40:1 Sabaton. Dosyć szybko przekonałem się, że to kompletny idiotyzm. Wiecie, co mnie do tego skłoniło? A no, nie uwierzycie. Intensywna lektura "Metal Hammer", gdzie podawano recenzje prog - rockowych albumów zahaczających nawet pod pop - rock, zachwyty łysego pana Remo Mendrocha nad metalowymi albumami czy fascynacje Macieja Krzywińskiego geniuszem Boba Dylana.
Aha, chciałem jeszcze coś w kontekście wiary napisać, choć już chyba wyraziłem się na temat w pierwszej części "Jak wygląda metal...". Otóż powtarzam po raz kolejny - metal nie koliduje z wiarą. Bo nie dawał by wolności. Skmińcie sobie np. taki zespół jak Narnia ( chrześcijański power/heavy metal ), albo książkę Marka LeVine "Heavy Metal Islam", w której, jak sama nazwa wskazuje, autor opisuje istnienie metalowej sceny w krajach muzułmańskich.
A ja? Jestem katolikiem, mam długie włosy, uwielbiam bluzy z kapturem, jeansowe koszule, luźne i wygodne buty, bluzki z nadrukami kapel i ich albumami oraz takie, które prezentują coś śmiesznego. Nie pogardzę też fajną koszulą, lubię się przecież czasami schludnie ubrać. Lakierki również mogę założyć, why not. Na niektórych imprezach trzeba mieć jednak trochę kultury i wiedzieć jak się ubrać. Poza ubiorem - z taką samą chęcią pojawię się na metalowym koncercie jak i na dyskotece czy mszy w kościele, a gdy do mojego odtwarzacza włożę "Painkiller" Judas Priest, godzinę później może się tam znaleźć np. "Seeiling to Philadelphia " Marka Knopflera ( choć aktualnie już nie mam, ale wiadomo o co chodzi ). I co? A no. Jestem wolny.

Tak na marginesie: Chciałem wam jeszcze zaprezentować genialny muzyczny twór. Każdy, moim zdaniem, bez względu na to czego na co dzień słucha powinien mieć choć odrobinę szacunku dla tych ludzi. Bo żeby tworzyć taką muzykę tylko za pomocą wokalu i perkusji? Żadnych gitar, basu, klawiszy, niczego! Przed wami Van Canto - jedna z najoryginalniejszych obecnie kapel na power/heavy metalowej scenie!



  
  

czwartek, 23 maja 2013

Belle Co on Tour

Belle Co cały czas w trasie. Być może nie dla wszystkich będzie to odpowiednia propozycja, niemniej jednak zachęcam was do wbijania na nasz kolejny koncert, który odbędzie się w Niezdrowicach. Szczegóły tutaj: http://belleco.pl/inne-zespol/koncert-muzyki-religijnej-barka/

Jedno macie w jak banku: Będzie wesoło :p 

Przy okazji możecie polecać znajomym, co się będą nudzić w Niedzielę... :)

poniedziałek, 20 maja 2013

Dlaczego dziewczyny lecą na metalowców? Kilka słów o miłości także, cz.2 - Miłość jest pokręcona.

Jako autor bloga, paru opowiadań i wierszy - czyli zalążek początkującego pisarza w trzech słowach - a także facet stwierdzam, że miłość jest pojęciem zbyt abstrakcyjnym, by w jakikolwiek sposób ściśle i bezbłędnie opisać jej prawidła. 
W pierwszej części "Dlaczego..." opisałem jak moim zdaniem powinno się podchodzić do dziewczyny, z jakim nastawieniem i w ogóle. Okazuje się jednak, że moja filozofia - mimo iż potwierdzona licznymi komentarzami i udostępnieniami w wielu różnych miejscach - nie do końca się sprawdza. Choć nie, może i sprawdza, ale wprowadzana z odpowiednim dawkowaniem i umiarem... Właściwie to już nawet sam zaczynam się gubić.
Przypuśćmy, że chłopak próbuje zagadywać do dziewczyny, która strasznie mu się podoba. Zagaduje dlatego, iż ktoś mu powiedział, że on też tej dziewczynie się spodobał. Jest więc pewny siebie. Stara się nie spieprzyć niczego na początku - po prostu rzuca żartami, uśmiecha się i w ogóle, nic poza tym. Później koleżanka tej dziewczyny mu jej numer, sama od siebie. Chce dopomóc, znaczy się. Chłopak pisze więc do dziewczyny. Zwykłe " Hej, jak się masz? " czy coś w te gusta ( nie udało mi się wpisać w popularny ostatnio kiczowaty trend i wykminić zdania z "me gusta", przykro mi ). Piszą normalnie, rozmawiając na zwykle tematy. Sytuacja powtarza się, gdy koleś pisze do niej za jakieś trzy dni - żeby nie być nachalnym oczywiście. Jest dobrze. Spotykają się kolejne parę dni później. Rozmawiają. I teraz przypuśćmy taką sytuację: W rozmowie ( albo jakieś próbie rozmowy, w końcu mogą się zachowywać nieśmiało ) zostaje poruszony temat jakichś przejawów twórczości kolesia. Może to być nie wiem, piosenki, wiersze, cokolwiek. I przypuśćmy, że on taki przejaw twórczości artystycznej wysyła tej dziewczynie. Znają się jakieś dwa tygodnie, więc nie zawiera w nim żadnych podtekstów, kontekstów i innych tekstów które mogłyby się kojarzyć ze zbytnią nachalnością. Skąd wie, że nie jest nachalny? Bo wpierw skonsultował się z kumplami ( i kumpelami również ), czy na takim etapie znajomości tego typu twórczość może być uznana za przejaw zbytniego świrowania. Kumple stwierdzili, że nie. Chłopak więc, zachęcony, wysyła dziewczynie twórczość. Na dobranoc, żeby milej było. Niestety, artysta zostaje uznany za zbyt nachalnego, o czym dowiaduje się kilka dni później, gdy po nie otrzymaniu odpowiedzi na twórczość pisze jak w pierwszym sms-ie "hej, co tam?". 
Generalnie założenie jest takie, że historia jest wyssana z palca. Założenie, a więc mogła się wydarzyć lub nie. Ze różnych względów lepiej utrzymywać, że jednak nie i tego się trzymajmy. Nurtuje mnie w tej historii jedna rzecz... Czy koleś na serio był aż tak nachalny? Twórczość - ta piosenka czy tam wiersz - prawdopodobnie nie była w żaden sposób nachalna czy obraźliwa. To wynika z prostego, logicznego myślenia. Na chłopski rozum: Czy koleś, zarywając do dziewczyny od razu wypisuje jej jak to bardzo ją kocha, wielbi i gdzie by ją zabrał? Nie. Dlaczego? Żeby się nie zniechęciła, przecież mu się podoba. Najpierw dziewczyna chce przecież kolesia poznać... No, ale jak tu się bliżej poznać, skoro powiedzmy widują się raz w tygodniu? Dobra, trzeba być cierpliwym. Ale z tą cierpliwością to zawsze jest trochę na bakier... Prawdopodobnie koleś bał się także, że ktoś może go ubiec. Przecież dziewczę było ładne, a dla niego nawet piękne. Przesłanie więc jej swojej twórczości - w dodatku na dobranoc, żeby było milej - jawiło się jako naturalny kolejny krok. Czy koleś na serio źle ocenił sytuację? 
Spróbujmy teraz spojrzeć na to od strony dziewczyny. Jakie mogły nią kierować pobudki, żeby powiedzieć chłopakowi żeby przystopował? Cały czas zakładamy, że jej się koleś podobał. Nie wiemy, czy tak było w stu procentach, ale powiedzmy że mamy podstawy tak przypuszczać, choćby po trochu. I nagle otrzymuje od kolesia wiersz czy tą piosenkę. Treść generalnie zawiera się w takiej oto historyjce: koleś leży sobie w łóżku, właśnie się zastanawia czy wysłać tej dziewczynie jakiś wiersz. Życzy jej miłych snów o różnych rzeczach jak np. róże, i na koniec rzuca, że jest miłą dziewczyną. Ile bym nie kminił, z iloma osobami bym nie rozmawiał ( lubię prowadzić dysputy na hipotetyczne tematy, bo przecież trzymamy się wersji o nieprawdziwości tego zdarzenia ), nigdy nie dowiem się, gdzie w tym jest coś nachalnego. Może to wina środowiska, w jakim się obracam, gdzie wszyscy są pokręconymi maniakami i takie teksty to oni wysyłają mamie na imieniny? A może po prostu niewłaściwie dobieram sobie otoczenie? Nie mam bladego pojęcia. 

Przypuśćmy, że jednak udaje się załagodzić sytuację, a koleś i dziewczyna sobie wszystko wyjaśniają. Niestety, jakiś czas potem on - w przypływie złości na jedną z koleżanek wysyła jej niechcący nie tego smsa. Oczywiście pisze zaraz, że to pomyłka, ale dziewczyny to chyba nie przekonuje... I tak dochodzimy do głównego pytania dzisiejszego posta: Co teraz powinien zrobić koleś? Ja mu osobiście powiedziałem, że uciekać i dać sobie spokój. Ale ta tępota twierdzi, że nie da rady, pociskając coś o jej oczach... No rozumiem, każdemu może walnąć szajba na punkcie oczu dziewczyny, jeśli są naprawdę piękne. Ale koleś już dawno powinien odpuścić... A jednak on wciąż chce, ale miernota nie wie co ma zrobić. I ja też nie, szczerze powiedziawszy. 
W tym miejscu należałoby dodać, że koleś również jest amatorem ciężkich dźwięków, posiadającym długie włosy. Czy to może mieć jakieś znaczenie? Jeśli przyjmiemy, że informacja podana na początku przez koleżankę dziewczyny - apropo tego, że koleś się dziewczęciu spodobał - była prawdziwa, to nie ma żadnego znaczenia. Nie przeszkadzały jej długie włosy. Plus za brak uprzedzeń i stereotypowego myślenia, typowego dla wsi, o czym już co nie co kiedyś wspomniałem. Jednakże jeśli się okaże, że ta informacja była nieprawdziwa, to już jakieś znaczenie może mieć... A z tego by wynikało że dziewczyny jednak nie lecą tak chętnie na tych metalowców. Tylko weź to teraz powiedz tym wszystkim laskom chociażby na Woodstocku... Strasznie pokręcona logika, no sami kurde widzicie. 

Wynika więc, że wiersz, piosenka, róża z ogródka to nie zawsze najprostsza droga do serca dziewczyny. Są również i takie, które trzymają dystans i nie pozwalają na zbyt wiele... I trza się wiele natrudzić, żeby do nich dotrzeć. A może źle mówię? Może po prostu koleś jednak był zbyt nachalny... 
Na koniec chcę wam jeszcze coś zaprezentować. Koleś, w przypływie artystycznej weny podyktowanej zapewne tymi tragicznymi dla niego przeżyciami napisał wiersz. Poemat właściwie, trzynastozgłoskowca. Jak w "Panu Tadeuszu". Nieźle musiało mu już walnąć na łeb, nie? Ale, szczerze powiedziawszy, poprawił mi tym humorek do reszty. Zgodził się, abym to opublikował, z jego miny wynikało że i tak wszystko mu jedno...

      Cholera, no! Czymże jest w obliczu wszechświata
      milczenie? Złotem, mówiono, a jedna strata
      to dla duszy. Cierpienia granic nie zna serce,
      skrycie płonące. Krzyczeć pragnie jak na ścierce
      kurz wytarty, lecz słowa wydobyć nie może...
      Boi się pogrążyć, aby nie było gorzej...
      Nie chce sobie zbyt pozwalać, głupich pomyłek
      czynić. Zaczyna sądzić, że nadchodzi schyłek, 
      kres ostatniej nadziei na najgłębsze oczy, 
      najpiękniejsze perły, po których magia kroczy, 
      czyniąc te ciemne źrenic najcudniejszymi 
      na świecie. Serduszko, ze łzami świecącymi, 
      wciąż na nie patrzy i myśli... Choć charakteru
      i zachowania jeszcze niezbyt poznał, wśród szmeru 
     własnego da tych ócz pragnie tworzyć wiersze!
     Tak zrobiło, dla nich swoje dzieło pierwsze 
     na papier przelało... Lecz ich reakcja była...
     Inna, niż powinna. Wszelkie nadzieje zmyła,
     zamieniając ogień w ciemną czeluść rozpaczy.
     I choć serce - mężczyzna - nie chciało majaczyć, 
     pozbierać się nie potrafiło. Za nic w świecie.
    Wzięło więc pióro w rękę i usiadło na kwiecie, 
    przelewając wszystkie swoje myśli i żale 
    aby zniweczyć zadrę odciśniętą stale.
    Tak oto powstał ten wiersz, przez serce spisany,
    o miłości, nadziei, w smutek przyodziany...

    Minęło jednak kilka dni. Serce zaczęło
    żyć. Zaczerpnęło oddechu i w garść się wzięło.
    Co ma być, to będzie. Choć oczy najpiękniejsze, 
    lepiej czekać. Powolne ruchy, coraz śmielsze, 
    miesiąc, dwa, a być może nawet i rok cały -
    - czekać warto. Bo serce, taki karzeł mały, 
    nie może tych ócz zapomnieć. Wciąż tylko lęka 
    się, że ktoś te oczęta zdobędzie i zacznie 
    po                                wo
         li                                      pę
                ka
                                       ć...


Zastrzegł sobie koleś, żebym to tak rozpracował graficznie na końcu. Kurde, totalnie facetowi odbiło z tej miłości, chociaż mało zna tę dziewczynę. Wkręcił się w tę historię niesamowicie, a przecież to czysta fikcja... Nigdy coś takiego oczywiście nie miało miejsca( :) ) A on wciąż coś ględzi o jej oczach... Nie jestem asem w interpretacji wierszy, ale ostatnie frazy dają chyba nadzieję, że się chłopak nie pogrąży do reszty ( choć wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tym postem ja go pogrążyłem do reszty, jeśli ta fikcyjna dziewczyna to rozkmini, ale czuję się lepiej :p ) Może da se na razie spokój i poczeka... I chwała mu kurde za to, bo by mi zwariował do reszty. Dla jakiejś dziewczyny, której prawie nie zna, a u której widzi tylko te jej oczy...

Sami widzicie. Miłość to najbardziej pokręcony stan na świecie. Widzisz dziewczynę, toniesz w jej oczach i zaczynasz tworzyć trzynastozgłoskowe poematy... Mam nadzieję, że się koleś kurna pozbiera i nie będzie robił z siebie mazgaja i idioty... 
     

niedziela, 19 maja 2013

BelleCo: Live in Szymiszów

Ogólnie trza zacząć od tego, że cały weekend miałem zły humor. Nie wiem, czym to właściwie było spowodowane ( poprawka - chyba wiem, ale uważam, że mężczyzna przez takie rzeczy nie powinien się załamywać i zachować... jak mężczyzna ). Wiecie, jak to jest - łapie czasami człowieka taki dół psychiczny i nie ma bata, trzeba czekać aż przejdzie. Dlatego też raczej mało się odzywałem, woląc nie wchodzić nikomu w drogę ( wyjątkiem była genialna gra w kosza z kumplem w strugach deszczu - ale to zdecydowanie materiał na osobną historię ).
Tak samo było i dzisiaj. Wstałem rano naburmuszony, rzucając tylko rodzicom krótkie " cześć " i czym prędzej wycofując się ze śniadaniem do pokoju. W kościele - co tu kryć - ksiądz męczył niemiłosiernie, przedłużając kazanie i w ogóle całą mszę. Jedynie obiad może trochę poprawił mi humor, bo dobry był nawet.
Zważywszy więc na mój stan emocjonalno - psychiczno - uczuciowy, wzięcie udziału w dzisiejszym wydarzeniu mogło nie wydać się za najlepszym pomysłem. Jakim wydarzeniu, zapytacie. Ano, jeśli ktoś jeszcze nie rozpracował tytułu, to oświadczam, że jakieś dwie godziny temu zagrałem z moim zespołem BelleCo koncert na festiwalu piosenki wartościowej w Szymiszowie ( taka wiocha w mało znanym powiecie ). Miałem dzisiaj nieodparte wrażenie, że wszystko pójdzie nie tak... Po prostu cholerka przekonany byłem że skądś przyjdzie katastrofa. To chyba normalne, jeśli chodzi o załamanie psychiczne? W każdym razie, po przyjeździe na festyn ( czy też festiwal ) i rzuceniu do dziewczyn "cześć" zamilkłem prawie na resztę dnia. Dobra, coś tam bąkałem, ale zdawkowo. Serio, nie lubię gdy mi się zdarzają takie stany ( dobrze, że rzadko ). Siedzę, nie odzywam się i zadręczam kompletnie bezsensownymi problemami. No ale dobra, koniec tej durnej gadki, bo zaraz z tego wyjdzie spowiedź niedoszłego samobójcy.
 Festiwal rozpoczął się około godziny trzeciej, kiedy to na scenę wyskoczył gość specjalny czyli raper Bęsiu. Ja zawsze powtarzałem że nawet jako fan rocka i metalu nic do hip - hopu nie mam ( niektóre numery nawet lubię, choć głównie czarne rapsy ), ale wyjeżdżanie z taką muzyką we wsi zamieszkiwanej przez kilkuset mieszkańców nie było chyba za najlepszym pomysłem. Skrzętnie podkreślił to też zaproszony na imprezę burmistrz, który stwierdził że hip - hop to muzyka młodzieży. Być może. Co by jednak nie mówić ten cały Bęsiu dał całkiem niezły popis, jak na polski rap. 
Konkurs festiwalowy ( bo to był konkurs ) zaczął się około szesnastej. Najpierw na scenie prezentowały się dzieci młodsze, z przedszkoli i podstawówek. Chętnie bym napisał, że pojawili się wśród nich jacyś mali artyści, którzy w cudowny sposób porwali tłum i zaszaleli na scenie, bo post byłby ciekawszy, ale festiwal raczej już swoja tematyką przekreślał rzeczy typu pogo czy jakichś innych form ekspresyjnego wyrażenia emocji związanych z występami ( tak, też mi się wydaje że to zdanie jest za długie ). Niemniej jednak dzieciaki ( było kilka zespołów i solistów ) zaprezentowały się całkiem fajnie. Dobrze, że od małego uczą ich obcowania z muzyką. 
Później, gdzieś koło siedemnastej, zaczął się konkurs w kategorii młodzieży gimnazjalnej i starszej ( do 99 lat; Nasz basista odetchnął z ulgą, że jeszcze zdołał się zmieścić < ja tego nie powiedziałem > ), w której to zapisany był i nasz zespół. Występów przed nami nie słyszeliśmy, może tylko jeden zespół. Lepiej było nie słuchać konkurencji, jeszcze byśmy se pomyśleli że są lepsi od nas ( wierutna bzdura oczywiście ) i paraliż murowany. 
Weszliśmy na scenę gdzieś koło szóstej, jak się nie mylę. Perkusję rozstawiliśmy wcześniej, żeby nie przedłużać. Wystarczyło się tylko nastroić i jazda... Wiecie, pomyślałem sobie w tamtym momencie, że mój zły humor nie może zadziałać na szkodę kapeli. Prawdopodobnie poleciały by nam punkty za wrażenia artystyczne, gdyby ujrzeli perkusistę z nieogarniętą miną na twarzy, wyglądającego jakby zmuszano go łopatą, żeby im nawalał w te kociołki. Trzeba było więc przemienić się w sceniczne zwierzę... Dobra, może lekko przesadziłem, ale coś trzeba było zrobić.
Z racji tego, iż w pierwszym utworze na początku nie grałem, miałem wolne ręce. Nie musiałem więc zbytnio się wysilać i wymyślać jakiś skomplikowanych rzeczy do rozruszania tłumu, wystarczyło po prostu zaklaskać do rytmu i pokazywać, żeby robili to wszyscy. Banalne, no nie? Ale pewne schematy zawsze działają. Ludziom się podobało, chętnie podążyli za moim przykładem. Generalnie rzecz biorąc, cały utworek wyszedł nieźle, choć dziewczyny narzekały że w pewnym miejscach śpiewały nieczysto. Szczerze, jeśli w każdym zespole na tym festiwalu śpiewali by tak nieczysto, to mielibyśmy o wiele mocniejszą konkurencję, moim skromnym zdaniem. Drugi utwór ( każdy zespół miał do zagrania dwa ) wyszedł jeszcze lepiej. Najpierw oczywiście cudna melodyjka wydobyta z cudnego instrumentu naszej cudnej skrzypaczki, a potem wchodzimy wszyscy i też gramy cudnie ( Cudnie, nie? ). W tym numerze również mogłem sobie poklaskać, bo w środku numeru przyszło mi nabijać stopą pod wokal dziewczyn. Publiczność rozentuzjazmowana poprzednim razem także i teraz włączyła się do zabawy. Miło było.
Schodząc ze sceny, dziewczyny - jak to dziewczyny - narzekały na swój wykon i w ogóle. Ja, przemieniwszy się na powrót w zwykłego autora dziwnego bloga byłem raczej cicho. To, że się występ udał, nie znaczy że mi dół przeszedł. Przeszedł ( no, prawie ) dopiero za jakieś kilkadziesiąt minut...
Emocje sięgają zenitu. Na scenę wychodzą jurorzy, ogłaszając po kolei wyniki. Matko jedyna, co to będzie?! Przegramy! Na pewno, cholera jasna, inni byli lepsi... Kurde, nawet te przedszkolaki miały lepsze występy... Uciekajmy, to będzie wstyd i hańba... W końcu przyszedł czas na naszą kategorię. Szóste miejsce. Piąte. Czwarte. Trzecie. Drugie. Wciąż nas nie ma. W końcu nadchodzi... Pierwsze miejsce!!!!!!! Nie, kurde. Jednak nie my. W obozie BelleCo zapanowały smutne nastroje. Hektolitry wylanych potów na intensywnych próbach poszły w błoto... Moment. Pojawia się iskierka nadziei! Główna jurorka ogłasza, że nie przyznano jeszcze grand prix festiwalu ( po prostu głównej nagrody )... I... Może my... A może nie... tu dum.... tu dum... tu dum... ( to imituje bicie serca, jakby ktoś się zastanawiał ). Nagle, gdzieś jakby z oddali dochodzi głos jurorki: "Grand prix festiwalu otrzymuje... BelleCo!!!" Aaaaaaaa! Tylko tyle udało mi się rozróżnić wśród głosów euforii, które wydobyły się z naszych gardeł. Wygraliśmy! Kurde, a jednak się opłaciło! 
Dumnie wkroczyliśmy na scenę, wciąż ciesząc się jak dzieci. Prowadząca festiwal nazwała nas "ulubieńcami publiczności" ( i chyba miała trochę racji, patrząc po ludziach )! Organizatorzy szczerze nam gratulowali. Nie wiem w sumie, jak to opisać, żeby było jakoś składnie i ładnie. No, po prostu... Wygraliśmy! Dzięki brawurowemu występowi zapewniliśmy sobie występ za rok jako gwiazda, mając do dyspozycji czterdzieści pięć minut, jak dobrze usłyszałem. Kminicie to? Pierwszy poważny występ ( mój przynajmniej ), a tu od razu ktoś robi z ciebie gwiazdę. Taką grę w zespole to ja rozumiem! 
Humorek mi się więc poprawił. Chętnie bym tam sobie jeszcze pograł... No, ale trza było wracać. Dobrze, że chociaż na koniec jakoś fajnie się pożegnałem z resztą, a nie rzuciłem kolejne "cześć...". Zwiastun dobrego humoru, który przy pisaniu tych słów jeszcze się powiększył ( co chyba widać? :p ). Niezły prognostyk, zważywszy na to że jutro poniedziałek i dobry humor będzie mi niezbędny...

P.S. Załamanie psychiczno - emocjonalno - uczuciowe ma też swoje plusy. Po intensywnych rozmyślaniach, które prowadziłem w mojej głowie gdy byłem cicho, ukształtowałem sobie pomysł na kolejną część " Dlaczego dziewczyny lecą na metalowców? Kilka słów o miłości także ", a więc największego jak dotąd hitu tego bloga ( W liczbie wejść przewyższa drugie miejsc <sylwester> o jakieś dziewięćset odsłon ). Wypatrujcie jej więc, bo może znowu będzie nastrojowo, refleksyjnie... i z serca, tak po prostu :)