poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sylwester, ludzie, sylwester!

Siemanko ludziska! W ten - jak zawsze z resztą - wyjątkowy ( obojętnie z jakiej strony by na to nie spojrzeć) okres nie mogło się rzecz jasna obejść bez naskrobania paru słów. Wybaczcie, że dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale... Chociaż nie. Głupio mi składać życzenia świąteczne tydzień po. Wiedzcie jednak wszyscy drodzy blogowicze iż o was pamiętałem i mentalnie składałem życzenia, których nie powstydziłby się sam K.K. Baczyński. 
Nie za późno jest jednak - a wręcz idealnie - na życzenia noworoczne. I znowu roku kolejnego nam przybyło... Roku, który na tym blogu, powiedzmy sobie szczerze, mógł być dużo bardziej obfitszy, gdybym więcej pisał. Ba, była nawet szansa na wyniesienie go z kulturowego undergroundu i osadzenie w rankingach popularności co najmniej obok tagów: "prawie największa niedoszła gwiazda blogowa roku" i podniesienie statystyk o co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. Gdybym tylko więcej pisał, cholera. Ale nie ma tego złego... Na nowy rok postanawiam więcej pisać. Tym razem już naprawdę. Tylko czy mi się uda...? Będę musiał znaleźć wolne chwile pomiędzy pisaniem powieści (sic!), kolejnych opowiadań i przygotowaniami do matury. A jak zima przyjdzie, to i pewnie będzie trzeba odśnieżać. Sami widzicie, jak tu znaleźć czas na bloga? Ale damy radę ( przynajmniej się postaramy ). Tymczasem składam wszystkim najlepsze noworoczne życzenia! Ogólnie te same schematy: Radości z życia, miłości, itp., itd. Nie nudzi was rok rocznie słyszeć to samo? Mnie tak. A więc najlepsze chyba słowa na nowy rok będą takie: Żeby ten nowy rok był kompletnie inny od poprzedniego, obfitował w moc nowych i ciekawych doświadczeń, znajomości, przeżyć. A za rok - żebyście usłyszeli inne niż zazwyczaj życzenia! :) 

Ah tak, wiem... Sylwestrowa impreza. Ano, coś planujemy. Generalnie jest spontan - a spontany są najlepsze przecież - tylko nie ma pewności, czy będzie tak zakręcony jak ten w zeszłym roku. W zasadzie jest lepsza miejscówa, nawet dużo lepsza bo odseparowana od centrum miejscowości, tylko ludzi brak. Na razie co najwyżej kilku. Chciałbym zacząć nowy rok z kolejnym wystrzałowo - oskarżycielskim postem, nie jestem tylko pewien czy będzie co opisać. Ale spontany mają to do siebie, że zawsze jest co opisywać. Jeśli jednak jest ktoś, kto jeszcze nie ma skonkretyzowanych planów na tę jakże bombową noc to zapraszamy serdecznie. Piszcie na mojego mejla, na fanpage na fejsie albo też - kto ma - na mojego fejsa. Nieważne, czy jesteś chcącym napić się kolesiem, czy gorącą laską pragnącą niezapomnianej imprezy ( oferty tych drugich rozpatrujemy rzecz jasna dużo uważniej :) ). Ale uprzedzam - liczba miejsce ograniczona. I przyjmujemy zgłoszenia tylko od osób, których obecność nie zrobi nam wiochy, że tak powiem. Nie wpuszczamy meneli, znaczy się. A poza tym to wszyscy!

                                                                                                                      Z najlepszymi życzeniami!

piątek, 29 listopada 2013

Imprezowe możliwości współczesnej młodzieży

Hello! Miesięczna przerwa w pisaniu ( teraz już dłuższa, zacząłem posta parę - ładnych - dni temu ) postów nie była spowodowana bynajmniej lenistwem czy nagłym wstrętem do zacnej sztuki posługiwania się słowem pisanym. W ten sam dzień, kiedy opublikowałem tekst o polskich latach 90 napisałem też do managera bardzo popularnego ostatnimi czasy zespołu Amarante i poprosiłem o wywiad z którymś z członków zespołu. Odpisał, że mogę pogadać z perkusistą, bo reszta składu jest na urlopie i mam mu wysłać pytania, co czym prędzej uczyniłem. Nie wiem, czy zaskoczył gościa wyrafinowany i zagmatwany język pytań ( pamiętajcie, że nawalałem po angielsku, wspierając się słownikami i innymi translatorami ) czy też może poruszanie kwestii dotyczących słodkości brzmienia kapeli, niemniej jednak odpowiedzi nie otrzymałem  do dnia dzisiejszego z tą chwilą włącznie. Stwierdziłem w końcu że mam typa w du... ( haha, chcielibyście żebym używał takich brzydkich słów, co?  ) miejscu, o którym za dzieciaka zawsze była mowa w żarcie "Goniła cię matka z siekierą?..." i postanowiłem zasiąść do tego tekstu. Tę sobotę i tak mam już zrąbaną. Zdałem prawko jakiś czas temu i teraz nic tylko muszę wszystkich gdzieś wozić... Dzisiaj przypadło mi zawieźć rodziców na zabawę. Kurde, a dzisiaj w Pietni Mario Bischin i Macarena ( No co, czy obecność osobników mojego pokroju na dyskotece serio jest taka dziwna? Kurde, gdybyście widzieli ostatnią imprezę... )... I pewnie jakiś koncert w okolicy ( A, już wiem! Zacząłem to pisać w sobotę, dwa tygodnie temu. )
No właśnie... Jakie możliwości może mieć przeciętny nastolatek, aby móc się wyszaleć w sobotni wieczór? Właściwie mnie samego bardzo ten temat ciekawi. Bo musicie wiedzieć, że ja nigdy nie wiem, co napiszę. Wymyślam tylko temat - często już gotowy tytuł posta - i nawalam na poczekaniu. Wbrew pozorom to całkiem efektywny i twórczy sposób pracy.
Dzisiejsza młodzież... No, to w ogóle jakieś rozhasane plemię jest, przynajmniej według relacji co niektórych osobników pokolenia które uniknęło emerytury od 67 roku życia ( a więc starszego, mówiąc językiem prostym który nie wygląda tak fajnie jak ten pogmatwany ), w szczególności reprezentujących płeć żeńską, w moherach na głowie walczącą o wyzwolenie polski spod jarzma szatańskiego reżimu. Że to niby teraz same pijaki, ladacznice, ćpuny i w ogóle do kościoła nie chodzą. Tak? A to niby kiedyś tego nie było? Jakby tak spytać jedną z drugą, co one robiły zanim wdziały te swoje hełmy, to pewnie połowa by rumieńcem na samo wspomnienie spłonęła. Ale dobra tam, nie mamy tu przecież roztrząsać burzliwej przeszłości jedynych słusznych obrończyń tego kraju a skupić się na imprezowych możliwościach współczesnej młodzieży.
Pierwszą najbardziej oczywistą oczywistością jest oczywiście dyskoteka ( ależ oczywiście! ). Przeanalizujmy koszty pozwolenia sobie na tego typu przyjemność. Tak ten kraj jest ułożony, że aby dojechać do jakiegoś klubu w większości miejsc nie potrzeba więcej niż trzydziestu kilometrów. Jeśli więc chcemy się zabrać z kimś autem, musimy się liczyć z kosztami pokrycia paliwa w wysokości (+/-) 10 - 15 zł. Czyli nie tak wcale źle. Wstęp na imprezę zwykle obraca się w granicach 20 zł. Jedno piwo dostaniemy za 5 zł, a żeby mieć taką fajniejsiejszą imprezę, to musimy gdzieś z pięć co najmniej  wypić ( zależy, kto jak chce pobalować i jaką ma głowę ). Jeśli więc chodzi o ogólne koszty, przeciętnie jeden taki wypad to wydatek około 50 - 60 zł. A walory artystyczne i - przede wszystkim - imprezowe? No, całkiem sporo. Artystycznych może mniej, za to tych drugich mamy od groma. Są dziewczyny - chętne, niedostępne, dające za 10 groszy, które się tylko całują, które poderwiesz dopiero po sześciu dyskotekach - co kto lubi. Skakać też sobie poskaczesz, bo i muza jest tak zrobiona, że nic tylko machać rękami i hasać po parkiecie. Poza tym można i z dziewczyną w parze potańczyć, bo "Jesteś szalona" i inne dziewczyny które tańczą dla mnie niby spadające gwiazdy ( no cóż, nie będą udawał że nie znam tych wszystkich disco polowych numerów ) też w osobnej sali grają. Ogólnie można więc uznać, że dyskoteka jest całkiem ciekawą sobotnią propozycją na wieczór.
Drugą nasuwającą się na myśl opcją jest oczywiście wypad na koncert. Wbrew pozorom, mimo iż chciałbym w tym temacie brylować, to nie mogę. Przyszło mi przeżywać młodość w takim miejscu, w którym pojęcie nastoletniego buntu i powiedzenia " Patrz, ku*wa, jestem inny, wyglądam inaczej i jestem przez to mega zajebisty" ogranicza się właśnie do spożywania hektolitrowych ilości napoi alkoholowych 
( Słowianie, ogólnie rzecz ujmując z natury mają większą tolerancję organizmu dla tego typu mikstur. Ale, to co się dzieje na wsi... Obok "Nie dotyczy Słowian" w słowniku powinni jeszcze dopisać " A polska wieś to w ogóle osobna kategoria, której tolerancji nie udało się jeszcze zmierzyć nauce " ) i brylowania wśród disco polowej techniawy, ewentualnie zwrócenia się w kierunku hip - hopu. Siłą rzeczy moja działalność koncertowa wygląda dosyć ubogo. Niemniej jednak parę takich eventów się zdarzyło, jak np. występy Oberschlesien, Dżemu, Perfectu czy całkiem niezłej grupy coverującej Rammstein. Ale spokojnie, przyszłe wakacje tak sobie rozplanowałem, że nadrobię te stracone lata z nawiązką... Jeśli zdam maturę, rzecz jasna. W przeciwnym wypadku czarno to widzę A co do tych koncertów... Zachęcam do przeczytania posta o dniach Krapkowic, gdzie właśnie między innymi występował Oberschlesien. Jeśli każdy metalowy koncert tak wygląda, to nic tylko całe życie skakać pod sceną! W tym wypadku akurat koszta były zerowe - jechaliśmy rowerami, a imprezowa była plenerowa, sponsorowana przez miasto ( a więc i darmowa ). Zarówno wrażenia artystyczne jak i imprezowe zapewnione przez taki koncert biją na głowę to, co w tym temacie ma do powiedzenia dyskoteka. I cześć pieśni, jak to mówią. Nie wiem, jak to jest na typowych koncertach w klubach czy na stadionach, gdzie trzeba płacić za bilety ładną sumę - ale pewnie jeszcze lepiej. Stwierdzić więc mogę z całą odpowiedzialnością, że koncert - nie tylko metalowy - jest wyśmienitą propozycją dla spragnionych dzikiej imprezy nastolatków. 
Kolejną rzeczą, która w oczywisty sposób wpada do głowy każdemu przeciętnemu młodemu człowiekowi są rzecz jasna domówki. Kurde, te imprezy ciągną się już od początku ludzkości ( Tak, tak! Poczytajcie np. sobie, jakie to Neron w swoim pałacu urządzał rozpustne domówki, a raczej pałacówki. ), a nigdy się nie starzeją. Jedyne, co się zmienia, to muzyka, ale taka kolej rzeczy jest zupełnie naturalna. Moje doświadczenia w tego typu wydarzeniach kulturalnych mogę uznać za całkiem przyzwoite. Tym bardziej że sam byłem organizatorem największej niedoszłej domówki w południowo - wschodniej Polsce, według nieoficjalnych danych. Co, nie słyszeliście? Dziwne, na fejsie zaproszonych było prawie siedem tysięcy osób... Kurde, w ogóle grube balety się zapowiadały. Udało się załatwić cztery kapele rockowe chętne do zrobienia zadymy na imprezie, za niewielkie pieniądze udało nam się też uzyskać pomoc firmy zajmującej się organizacją wszelkiej maści eventów domowych ( ci sami ludzie, którzy poprowadzili swego czasu szeroko komentowaną w mediach "Domówkę u Andrzeja" w Markach ). Brak nam tylko było zgody burmistrza na zrobienie imprezy masowej ( powyżej 1000 osób ), ochrony, straży pożarnej i opieki medycznej, ale kto patrzy na takie szczegóły? Jak impreza, to impreza. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie dowiedzieli się rodzice... Bo w weekend, na który zaplanowano imprezę oni mieli wyjechać, wiecie jak jest. Ale cóż, tydzień przed się dowiedzieli, nie pojechali, a ja dostałem największą ( jakby to łagodnie powiedzieć ) burę w życiu. I tak miesiąc przygotowań poszedł się paść. Mimo lekkiej ulgi, którą odczułem ( bo gdy zdałem sobie sprawę z ogromu wydarzenia w pewnym momencie zacząłem się bać ), bardziej  żal mi było, że domówka się nie odbyła. No bo gdy człowiek dzień przed niedoszłą imprezą czyta sms typu "Hej, ten striptiz nadal aktualny?", to zawsze jest mu żal. Life is brutal, jak powiadają. Generalnie jednak większość domówek na których bywam - lub czasami robię - nie przekracza kilkunastu osób, czyli tak raczej standardowo. Zaletą takich eventów jest na pewno kameralność - łatwiej można nawiązać bliższe relacje z koleżanką, robić rzeczy, o których wieść nie wyjdzie poza obręb domowych murów ( nie żebym ja coś, broń Boże ). W kwestii finansów - na jedzenie i alkohol można się złożyć, więcej w zasadzie nie trzeba. Muzykę zazwyczaj puści się z wieży czy telewizora i już, hardy part start. Miła propozycja na sobotni wieczór. Dane statystyczne pokazują, że nawet najczęściej przez młodzież preferowana. 
Najlepszą jednak opcją, która pozostawia w głowie najpiękniejsze wspomnienia jest oczywiście totalny spontan. Kompletna improwizacja. Nagle wpadnie ci coś do głowy i postanawiasz to wykonać. Weźmy na ten przykład zeszły piątek. Siedzimy sobie o godzinie dwudziestej z kumplami w barze przy piwku i nagle jeden rzuca - walimy do klubu ( w piątek! ). Idea spoko, ale w najbliżej położonym od naszej miejscowości klubie bawią się często nieciekawi ludzie, więc szybko upadła. Zaraz jednak uświadomiliśmy sobie, że ledwie cztery - pięć kilometrów dalej mamy drugi klub, do którego można wpaść. Spoko. Kupiliśmy litra ( było nas trzech, jak śpiewał Markowski ) i wyruszyliśmy w jakąś ośmiokilometrową drogę ( z buta ). Po drodze napisałem do kumpeli, czy w piątki w ogóle jest coś tam czynne. Stwierdziła, że nie wie, ale przebywa właśnie na fajnej imprezie niedaleko tego klubu i że możemy wbijać. Czemu nie? Niezła myśl. Jednakże nie przewidzieliśmy, na jaki rodzaj party możemy się dostać. Przychodzimy, a tu kurde osiemnastka! Nawet nie mieliśmy pojęcia, jak jubilatka miała na imię, nie wspominając o gościach ( prócz rzeczonej kumpeli ). Ale co tam, sto lat odśpiewaliśmy, wódę dostaliśmy. A potem trochę - przynajmniej moja osoba - zabalowaliśmy. Hmm... Miejscami nawet dochodziło do całkiem romantycznych uniesień ( pozwólcie, że nie rozwinę tematu. Wiecie, są takie wspomnienia które warto zachować tylko dla siebie, nawet jeśli było się wtedy w stanie nietrzeźwym, zaburzającym zwyczajowy obraz postrzegano przez nas świata i wydarzeń z nim związanych ) z Dżemikiem w tle. Tylko później kurde nas - delikatnie, bo delikatnie, ale jednak - wypierdzieli z imprezy, bo infantylność jednego z kolegów w sposobie zarywania do dziewcząt nie stawiała go w dobrym świetle, przez co w końcu panie poczuły się zinfantylizowane ( ty, nie podkreślili mi tego słowa. A myślałem, że przed chwilą je wymyśliłem. Człowiek uczy się całe życie. ) i zapragnęły przerwać jałowe, a miejscami wręcz desperackie próby pokazania się przez niego z jak najlepszej strony. Co by jednak nie mówić, spontan po byku. A to śpiewanie "Autobiografii" i "Kryzysowej Narzeczonej", wracając z powrotem środkiem głównej drogi... No poezja po prostu. 

Pamiętajcie więc ludzie - tak już podsumowując po trochu - dyskoteki, koncerty i domówki są jak najbardziej ok, ale nie nic nie zastąpi dobrego spontanu. Jeśli kiedyś poczujesz impuls do zrobienia rzeczy głupiej, to - o ile w momencie wykonywania nie będzie czynnością prawnie zabronioną - zrób ją. Nieważne, jak to się skończy ( no, byleby nikt nie zginął. Resztę to tam walić. ). Wspomnienia pozostaną. 

"To mówiłem ja" - że tak sobie zakończę dzisiaj legendarnym ( skróconym nieco ) cytatem z legendarnej komedii. Nie znacie? Kurde, to wstyd przecież.  .        

środa, 16 października 2013

Polskie lata 90'

Ostatnimi czasy strasznie mnie wzięło na polskiego rocka lat dziewięćdziesiątych... Kurde, to też zarąbiste czasy były. Ciekawi mnie, czy ktoś z zaglądających tu jeszcze je pamięta? ( Pewnie nie, skoro według statystyk znaczna większość odwiedzających ten blog jest w przedziale wiekowym 13 - 17 lat ) Niemniej jednak pomyślałem sobie, że warto tamte lata wspomnieć. Okres, gdy polska powoli zbierała się po komunie a rynek muzyczny nie rządził się jeszcze mainstreamowymi prawami...

Pierwszą kapelą, która powiedzie nas dźwiękami z powrotem w lata dziewięćdziesiąte, będzie Proletaryat. Znacie? Ci panowie święcili kiedyś w Polsce niezłe tryumfy. Właściwie nadal grają, ale praktycznie już o nich nie słychać... Chyba że w branżowych gazetach, a to i tak nie często. Choć ostatnia ich płyta sprzed trzech lat sprzedała się całkiem nieźle, jak na polskie warunki.
Proletaryat powstał w roku 1987, a już dwa lata później dzięki wygranemu konkursowi zaliczył występ w Jarocinie ( no nie, jeśli ktoś nie wie co to za miejscowość to... Nawet nie mówię, żebym czym prędzej opuszczał to miejsce. Po prostu żal mi człowieka ). A potem to już poszło szybko...
Z oryginalnego składu do dziś ostało się dwóch członków: Wokalista Tomasz Olejnik i basista Darek Kacprzak.
Patrzajcie, jakie to dźwięki na początku lat dziewięćdziesiątych masowa ludność w Polsce słuchała!




Kolejnym bandem, który przywoła nam dziś dawne dni będzie IRA. No, ci akurat jeszcze na brak popularności narzekać nie muszą. Co prawdą to już nie to samo, co w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ale cieszmy się, że panowie chociaż jeszcze grają...
Podobnie jak Proletaryat kapela powstała w roku 1987. Mieli jednak więcej szczęścia, ponieważ szybko zostali wypatrzeni przez Kubę Wojewódzkiego ( wtedy jeszcze nie był naczelnym polskim krytykiem, czy jak go tam nazwać ), który wtedy pracował dla radiowej trójki. A że te radio miało wtedy dużo większą popularność niż teraz ( nie było RMF, ZET ani innych takich rzeczy ), to szybko się chłopaki wypromowali. Potem jeszcze parę festiwali, numer dla telewizji, Opole... No i zostali legendą. Choć, moim zdaniem, przez ostatnie dziesięć ( jak nie więcej ) lat mocno ten status nadszarpnęli.
Z oryginalnego składu trzymają się: Artur Gadowski na wokalu i Wojciech Owczarek na bębnach ( obaj z przerwami )





Teraz przedstawię wam kapelę, która ostatnio wciąż mi dudni w głośnikach... Shout. Kojarzycie? Esencja tego, czym był polski ciężki rock na początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie na forach czy w komentarzach na youtubie wspominają ten zespół z niesamowitą nostalgią... I ja im się nie dziwię. Zakochać się w tamtych czasach przy muzyce takiego zespołu to też bym chciał...
Sformowali się w 1985, ale pierwszy album wydali w roku 1992. Gdzieś zdaje się na początku nowego millenium przerwali działalność, ale podobno wznowili ją trzy lata temu. Podobno, bo na razie praktycznie nic o tym nie słychać.




Czwarty przytoczony dziś przeze mnie zespół to Republika. Wymaga komentarza? Podręcznikowy wręcz przykład pytania retorycznego. Co prawda zaczynali na początku lat osiemdziesiątych ( o ile mnie pamięć nie myli ), ale zgodzą się chyba wszyscy że najlepsze albumy wydali w latach dziewięćdziesiątych( a może nie? )
Gdyby na Polskim rynku muzycznym było więcej takich ludzi jak śp. Obywatel G.C... Ech.




Jako piąty band przedstawię wam dziś Sweet Noise. Kolejna legenda tamtych lat. Zespół założony został w roku 1990, ale ich debiut ukazał się dopiero pięć lat później ( choć w międzyczasie zdążyli już zaliczyć parę sukcesów ). Trzeba dodać, że to chyba jeden z najmocniejszych ( przynajmniej w początkowej fazie działalności ) prezentowanych tu kapel. Pod względem stylistyki muzycznej, rzecz jasna.
Z oryginalnego składu do dziś ostał się tylko lider, Piotr Mohamed.




Jako kolejną legendę minionych lat przytoczę Illusion. To - ale tylko według mnie - pod względem brzmieniowym i kompozycyjnym chyba najlepszy z przedstawianych tu zespołów ( nie chcę tym stwierdzeniem umniejszać dokonań Republiki, broń Boże ). Chłopaki sformowali się w roku 1992, a już rok później nagrali pierwszą płytę. Dla ówczesnej młodzieży podobno byli Bogami... Ale wiadomo, jak piszą o legendzie to zawsze przesadzają. Choć, słuchając ich muzy jestem skłonny w ten kult uwierzyć...





No... To były na tyle, przynajmniej jeśli chodzi o dziś. Wiem, mógłbym jeszcze sporo nazw tutaj przytoczyć i umieścić mnóstwo filmików, ale chciałem wam po prostu pokazać moich osobistych faworytów tamtych dni. Jak mówiłem setki razy, każdy ma swój gust... Który niekoniecznie musi być przecież taki jak mój. 
Tak więc ( kurde, znowu zacząłem tak nieładnie to zdanie, no ) posłuchajcie sobie numerów, poczytajcie ciekawostki i oczekujcie kolejnej dawki szalonych opisów z jeszcze bardziej szalonego życia, wywiadów, relacji... No, ogólnie wszystkiego co mi do tej mojej nie do końca zdrowej głowy wpadnie. :)

wtorek, 8 października 2013

Interpretacja rockowych tekstów, cz.2 - Stratovarius - "Destiny"

Przedwczorajszy post, a właściwie jeden z komentarzy do niego przypomniał mi dzisiaj o pewnym pomyśle, który kiedyś urzeczywistniłem... Mianowicie o interpretacji rockowych tekstów. Wciąż uważam to za świetny koncept, i mam nadzieję zrobić tego więcej części... Co by pokazać co niektórym, jak pan anonimowy na przykład, że rock i metal też swoje teksty mają, i to czasami wręcz poetycko wybitne.
Rozpoczynając " Interpretację rockowych tekstów " chciałem, aby analizowane przeze mnie teksty nie były klarowne i banalne ( przykładowo traktujące o dziewczynach, miłości albo rock'n'rollowym życiu, co jest dosyć częste ), tylko zmuszające do zastanowienia się nad nimi, a do tego znalazły swe miejsce w świetnej kompozycji ( coś mi w tym zdaniu wizualnie nie pasuje... Jestem kinestetykiem, zdaje się, i takie rzeczy czuję. No ale wiadomo o co mi chodzi chyba, nie? ). "Forever Failure" Paradise Lost świetnie się w takie założenia wpisywał. Dziś również postanowiłem więc wziąć na tapetę numer, który nie dość że jest genialnie skomponowany, to i posiada dobry, filozoficzny tekst. 
Kojarzy ktoś kapelę o nazwie Stratovarius? Mniejszym byłoby to grzechem, niż nie kojarzenie Paradise Lost, niemniej jednak każdemu szanującemu się metalowi nie powinna być ona obca ( chyba że w odtwarzaczu katujesz tylko thrash, death i black metalowe płyty ). Choć z drugiej strony dla ortodoksa użycie klawisza w muzyce i nazwanie tego "metalem" może być cokolwiek obraźliwe...Co by nie mówić, Stratovarius swoją markę już sobie wyrobił, a w wielu kręgach doczekał się statusu power metalowej legendy ( całkiem zasłużenie, myślę ). Z resztą świetne albumy i oryginalne ( kiedyś ) fińskie brzmienie tylko potwierdzają, że nie są to opinie wyssane z palca. Żal tylko trochę, że Mr. Tolkki parę lat temu pożegnał się z kapelą, wszak to on odpowiadał za większość ich klasycznych numerów. Choć, z drugiej strony, po jego odejściu chłopaki też radzą sobie całkiem nieźle. 
Dziś skupię się na utworze pochodzącym z ich najlepszego chyba albumu, "Destiny" o tym samym tytule ( z tej płyty pochodzą też takie numery jak "SOS" czy "Anthem of the World" ). Nie będzie to z pewnością łatwe, bo tekst naprawdę nakłania do głębszych przemyśleń... Chętnie się jednak tego podejmę, tym bardziej że parę lat temu miał on dla mnie duże znaczenie ( nadal ma, jakby nie patrzeć ).

Oryginalna wersja tekstu:

The times are changing so fast
I wonder how long it lasts
The clock is ticking time is running out
The hatred fills this Earth
And for what is worth
We're in the end before we know

Throughout the years
I have struggled to find the answer that
I never knew
It strucked me like a million lightnings
And here I am telling to you

Every second of day it is coming your way
Future unknown is here to stay
Got to open your mind
of you will be led to astray
There's a time to live
There`s a time to die
But no one can`t escape the Destiny

Look all these things we`ve done
Under the burning Sun
Is this the way to carry on?
So take a look at yourself
And tell me what do you see
A wolf in clothes of the Lamb?

Throughout the ....

Every second ...

Let your spirit free
Through Window of your Mind
Unchain your Soul from hate
All you need is Faith

I control my Life
I am the One
You control your Life
But don't forget Your Destiny....

It's time to say goodbye
I know it will make you cry
You make your Destiny
I know you'll find the way
And outside Sun is bright
The things will be alright
I will be back one day to you
So please Wait For ME 


Tekst w wersji polskiej:

Czasy zmieniają się tak szybko
Ciekaw jestem jak długo jeszcze
Zegar tyka, czas ucieka
Nienawiść wypełnia tą Ziemię
I czego jest warta
Kończymy nim zdążymy się obejrzeć

Poprzez lata
Walczyłem by znaleźć odpowiedź
Na to, czego nigdy nie wiedziałem
Uderzyła mnie jak milion błyskawic
I teraz mówię ją tobie

Każda sekunda dnia idzie twoją drogą
Przyszłość pozostanie nieznana
Musisz otworzyć swój umysł
Lub zbłądzisz
Jest czas by żyć
Jest czas, by umierać
Lecz nikt nie ucieknie Przeznaczeniu

Popatrz na to wszystko co zrobiliśmy
Pod płonącym Słońcem
Czy tak należy dalej postępować?
Popatrz na siebie
I powiedz, co widzisz
Wilka w owczej skórze?

Poprzez lata...

W każdej sekundzie...

Uwolnij swego ducha
Przez Okno swego Umysłu
Rozkuj łańcuchy nienawiści na swej Duszy
Wszystko, czego potrzebujesz to Wiara

Kontroluję swoje Życie
Jestem Jedynym
Kontrolujesz swe Życie
Lecz nie zapomnij o Przeznaczeniu...

Czas się pożegnać
Wiem, że będziesz płakać
Spełniasz swe Przeznaczenie
Wiem, że odnajdziesz właściwą drogę
Na zewnątrz jaśnieje Słońce
Wszystko będzie w porządku
Pewnego dnia wrócę do ciebie
Więc proszę, zaczekaj Na MNIE 


Nie wiem, jakie poglądy w kwestii wiary reprezentują muzycy, sądząc jednak z ich postawy i tekstów w coś chyba wierzą... W każdym razie tym przypadku nie będzie chyba powodu stosować żadnych rozgraniczeń. Napiszę po prostu, jak ja to wszystko widzę.
Jedźmy po kolei. Pierwsza zwrotka jest raczej prosta w interpretacji. I dość pesymistyczna. Czasy zmieniają się bardzo szybko. "Ciekawe jak długo jeszcze"... No, tu w zasadzie można pójść w dwa dokończenia. Albo ciekawi nas, jak długo jeszcze te czasy się będą zmieniać, albo ciekawi nas, kiedy w końcu tymi zmianami się wykończymy ( choć, w sumie można i użyć obu ). Czas ucieka, a z ziemią dzieje się coraz gorzej. "I czego jest warta"... Na to mam dwa koncepty - albo postawić tam pytajnik, albo odebrać to jako wyraz goryczy. Nasze życie skończy się, ani się obejrzymy.

O ile pierwsza zwrotka była raczej klarowna, o tyle w refrenie można już pójść w trochę konceptów. Dla mnie najtrafniejszą interpretacją jest skupienie się na życiu człowieka i powiązanie z pierwszą zwrotką. Przez lata szukałem odpowiedzi, dlaczego w życiu dzieje się tak źle ( patrz pierwsza zwrotka ), nie mogłem jednak jej znaleźć. Teraz, gdy w końcu ją poznałem, muszę ją ogłosić całemu światu! Mojemu życiu towarzyszy upływ czasu, ale nigdy nie poznam przyszłości. To ja za nią odpowiadam, kierując swój umysł na dobre lub złe tory. Muszę dobrze wykorzystać czas swojego życia. Mam świadomość, że kiedyś umrę. I że w tym życiu jest coś, co dopada każdego: Przeznaczenie. 

W kolejnej zwrotce początkowo nasuwa się - i pewnie nie tylko mi - ciekawa interpretacja. No bo co można robić pod palącym słońcem i zastanawiać się, czy to na pewno było dobre? Pewnie to jakaś ukryta metafora, ogólnie jednak przekaz jest ten sam - Zastanawiam się, czy rzeczy które robiłem w życiu były zgodne ze mną... Czy nie jestem czasem fałszywcem i sprzedawczykiem.

No i na zakończenie ostatnie trzy zwrotki. Muszę uwolnić ducha poprzez umysł. To jest w ogóle ciekawa koncepcja - dla mnie jest to przykład wyrażenia, że to ( wiem, za dużo "to" ), co nadprzyrodzone i nierealistyczne wcale nie musi kłócić się z tym, co mówi nauka. Można śmiało te rzeczy ze sobą łączyć. Idźmy dalej... Muszę pokonać swoją nienawiść, jeśli ją w sobie mam. Jedyne czego potrzebuję to wiara! Tu również można tę wiarę pojmować różnorako - dla katolika to będzie wiara w Boga, dla ateisty wiara w sens życia a dla innych jeszcze co innego. Dalej... Kontroluję swoje życie i jestem jedynym na tym świecie, który może je kontrolować. Nie wolno mi jednak zapomnieć o przeznaczeniu, które dopada każdego. 
Ostatnia zwrotka to już w ogóle jest mnogość znaczeń... Można to odebrać jako zwrot autora tekstu do słuchacza, jak również - chociażby - zwrot np. umierającego rodzica albo dziadka do nas. Z resztą i cały tekst można tak interpretować - jako wyznanie umierającego, który ukazuje nam życiową mądrość zdobytą poprzez wiele doświadczeń. Zauważcie, że ostatnia zwrotka stoi w totalnej opozycji do zwrotki pierwszej - z początku pesymizm aż kipiał, a teraz mówią nam, że mamy się nie martwić. Że wszystko będzie ok. Spełnimy swoje przeznaczenie, odnajdziemy właściwą drogę w życiu. I mamy nie płakać za tym, który te słowa wypowiada... Tak więc druga koncepcja na temat podmiotu lirycznego wydaje się teraz jeszcze bardziej trafiona. Pewnego dnia ten ktoś powróci - prawdopodobnie wtedy, gdy będziemy umierać - dlatego też mamy na niego czekać.  


Tak oto - z mojego punktu widzenia - zarysowuje się przekaz tego tekstu. Po raz kolejny podkreślam, że nie jest to interpretacja ostateczna, ale moja osobista. Każdy ma swoją, nawet ci, którzy to pisali ( Taka Szymborska nie trafiłaby na maturze w klucz z interpretacją własnego wiersza przecież ). Moja rozkmina jest sensowna, spójna i myślę że nie tak wcale daleka od rozkminy autora. Warto jednak samemu zgłębić ten tekst i posłuchać kompozycji, bo to sztuka na najwyższym poziomie.  Tym bardziej, że klimat numeru idealnie współgra ze słowami, i to w każdej chyba interpretacji.


niedziela, 6 października 2013

Brawa dla tej pani!

Najsampierw trza by przeprosić za wyjątkowo długą nieobecność. Nie ma co się usprawiedliwiać jakimiś durnymi tekstami, po prostu nie pisałem i tyle. Ogólnie rzecz biorąc jednak stwierdziłem, że długo tak nie pociągnę. Po prostu pewne rzeczy z człowieka wyleźć muszą, a taki blog jest z na to najlepszym sposobem. Tym bardziej że sporo się tych rzeczy w mojej głowie ostatnio narodziło... Zarówno takich, które wynikły z moich osobistych przemyśleń, jak i takich, których kompletnie nie zamierzałem doświadczyć. Weźmy na ten przykład dzień dzisiejszy. Przychodzę sobie jak gdyby nigdy nic do kasy na naszym PKS, a tam kartka z napisem "Czynne w czterech ostatnich i dwóch pierwszych dniach miesiąca". Czyli że nie zdążyłem kupić biletu miesięcznego, znaczy się. :Laikom nie dojeżdżającym nigdy do żadnej szkoły oświadczam, że brak tego papierka skutkuje koniecznością kupowania codziennie biletów normalnych, co w konsekwencji da kwotę co najmniej dwa razy wyższą, niż jakbym nabył ten cholerny miesięczny. A wiadomo przecież, że na świecie kryzys. Trzeba będzie chyba zapieprzać rowerem, psia mać za przeproszeniem.
No, ale pomińmy moje dzisiejsze osobiste żale (aktualnie czwartek ), bo mam ogromną ochotę ten dzień zakończyć. Jak najprędzej. Chętnie za to trochę opowiem, co się działo, jak nie pisałem... A działo się sporo. Nie wszystko opiszę, bo nie ma rzecz jasna takiej potrzeby, ale postaram się wybrać co ciekawsze kawałki.
Ot, weźmy na przykład ostatni tydzień. Stwierdziłem, że rzucam karierę epistolograficzną. Kiedy ją w ogóle zacząłem? A no, właśnie gdzieś tydzień temu... Niestety, moje wypociny w tej formie zostały odebrane cokolwiek źle i nie spotkały się z uznaniem osoby do której były adresowane. Niektórzy to nie potrafią docenić ogromu pracy człowieka...
 Dobra, nie brnijmy dalej w temat, bo zaraz zacznę znowu wybuchnę potokiem łzawych słów odzwierciedlających moje uczucia ( no serio, lepiej nie pytać ) i się zacznie. To może coś z przyjemniejszych tematów... O, właśnie. W poniedziałek zdałem prawko. Czad, nie? Fakt, iż dopiero za trzecim razem usłyszałem od egzaminatora "no, to dzisiaj pozytywny" nie jest może powodem do płaczu, wszak to dzisiaj norma, ogólnie rzecz biorąc jednak lepiej wygląda, jak mówię że tylko zdałem. No, to teraz czekamy dwa tygodnie na plastik, podprowadzamy ojcu auto, zapuszczamy w odtwarzaczu "Crazy" Aerosmith i walimy przed siebie!
Ogólnie rzecz biorąc, zacząłem pisać tego posta w czwartek, ale później zrąbał mi się net i musiałem jego dokończenie porzucić aż do dziś, czyli niedzieli. Niby trzy dni, ale już zdążyło się wydarzyć coś, co wybitnie wymaga tutaj skrupulatnego opisania...  Pozwólcie więc, że rozważania na temat tego co się działo przez ostatni porzucę. Póki co.
Tak więc ( polonistka mi ostatnio powiedziała, żebym na maturze ustnej nie zaczynał prezentacji od "a więc" lub "tak więc"; Dobrze, że do maja jeszcze daleko, może zdążę się oduczyć ) cała rzecz wydarzyła się w piątek. Z braku lepszego pomysłu na spędzenie wieczoru ( propozycja piwa pojawiła się już po tym, jak zapłaciłem za autobus ) wybrałem się z paroma koleżankami, moją siostrą i jednym kolegą na "Rio w Opolu". Nie, to nie jest związane z nadchodzący mistrzostwami świata w piłce nożnej. W tym samym mieście bowiem, w minione wakacje odbyły się Światowe Dni Młodzieży, no i księża postanowili przenieść po trochu formułę tamtego spotkania do  Polski. No cóż... Odrzuciłem myśl o tym, że był piątkowy wieczór i zakodowałem sobie we łbie że skoro kasę zapłaciłem, to i bawić się będę dobrze. Początek zapowiadał się obiecująco, trzeba przyznać. Z naszego miasteczka było nas siedmioro plus siostra zakonna, jak dobrze liczę. Bo ogólnie autobus wynajęli ludziska z miasta sąsiedniego. My mieliśmy ten komfort, że wsiadaliśmy pierwsi, a więc rzecz jasna zajęliśmy tyły. Było ok, dopóki nie dojechaliśmy do tego drugiego miasteczka... Nie dość, że większość tamtejszej "ekipy" to była po prostu regularna dzieciarnia ( że niby ja też w tym wieku byłem? Na pewno nie tak rozbrykany, rozpuszczony i dzikusowaty < nie, nie dziki, dzikusowaty > ), to jeszcze opiekowały się nimi osoby, którym w dzieciństwie nie dane było chyba nauczyć się podstawowych zasad kultury. No właśnie... Gadamy sobie spokojnie na tyłach autobusu, a tu wchodzi jakaś baba z taki ryjem jakby co najmniej kilo koki rurką po papierze toaletowym właśnie wciągnęła i każe mojej siostrze i jej koleżance wypierdzielać z miejsc, bo ona musi tam siedzieć. Ludzie, co to za zwyczaje?! Rozumiem, jakby tu Jimmy Hendrix wchodził, ale ta baba to chyba nawet na własnym osiedlu nie była znana, bo nikt nie chciałby jej poznawać. A najlepsze, że ona jeszcze jest katechetką. Po AWF. Nadążacie? Ja też nie. W każdym razie nie mogłem pozostawić jej głośnego ryja bez równie głośnej odpowiedzi i jej wygarnąłem. Nie będzie mi tu wchodzić i ludzi z miejsc wywalać! Myślałem, że załatwiłem sprawę, ale nie! Jeszcze miała czelność do mnie pyskować! Po kolejnej mojej odpowiedzi wkurzyła się i pojechała mi już konkretynmi argumentami. "Będziesz mógł ze mną dyskutować, jak skończysz osiemnaście lat!". A to dobre. Skończyłem, szanowna pani! Na moment ją zatkało, ale zaraz walnęła jakże genialną ripostę: "To przyjdź, jak skończysz studia adwokackie!". I tacy ludzie kończą studia? Kto ją tam w ogóle wpuścił? Powinni chyba sprawdzić wpierw papiery, czy czegoś tam nie ma. Koniec końców dziewczyny musiały się usunąć, a katechetko - wuefistka i tak na tym miejscu nie usiadła, tylko posiadła swoich. A jakże. Postanowiliśmy się jednak nie denerwować i jakoś dojechać do tego Opola... Choć z początku jeszcze jej pociskałem, że nikt mnie tak bezczelnie w życiu nie potraktował i że to skandal, który trzeba opisać na blogu ( co właśnie czynię ). Ogólnie cały event na szczęście przesiedziała daleko od nas, więc nie było źle. Tylko jeszcze powrót musieliśmy z nią przecierpieć... Żal mi był kolesia, którego opierdzieliła za to że że chciał coś pokazać na telefonie koleżance z sąsiedniego fotela i blaskiem urządzenia oślepił katechetkę. Zaczęła pierdzielić, że ten telefon zaraz za okno mu wywali. Rzucić taką groźbę w autobusie bez rozsuwanych okien to może tylko iście szatański umysł. Jak dojechaliśmy z powrotem i przewodniczka ( czy kto to tam był ) rzuciła: "Brawa dla pani katechetki" to, rzecz oczywista, nikt od nas nie pofatygował się nawet żeby podnieść którąkolwiek z kończyn.
Dobra, panie i panowie, na dzisiaj już niestety kończę... Daje wam gwarancję, że będę pisał częściej! I tak się szkoła zaczęła i nie ma co robić porankami...   

P.S. Zastanawiam się, czy jak ta kobieta to przeczyta, to pozwie mnie do sądu... Choć właściwie nazwiska nie podałem, bo i też go nie znam... A, walić to. To już chyba nie komuna, żeby ludzi za pisanie prawdy zamykać, co?

środa, 14 sierpnia 2013

Jak na przejażdżkę rowerową się wybrałem

Stwierdzam - i stwierdzam to nad wyraz wręcz dobitnie ( o ile da się w taki sposób coś stwierdzić ) - że zawsze muszę mieć przy sobie aparat. Cholera, znowu wczoraj kurde taka akcja a w plecaku tylko komórka, portfel z dowodem i pieniędzmi w razie czego, trochę jedzenia i kluczyk od zapięcia do roweru, czyli kompletnie nieprzydatne rzeczy. No serio, na co komu portfel albo komórka, gdy wali na rowerową wyprawę, i to w wakacje? Niby można by się rzucać, że jak się zgubisz to zadzwonisz, albo okażesz policji dowód, w razie gdyby np. bateria w komórce padła. Jednakże czy nie jest rzeczą ciekawszą - i dają więcej adrenaliny - gdy zgubisz się, złapiesz kapcia czy coś powiedzmy w środku lasu i nie będziesz miał przy sobie kompletnie nic? Toż to scenariusz rodem jak z jakiejś książki albo filmu ( polecam "Pokochała Toma Gordona" Kinga )! Taa, zaraz mi tu ktoś zacznie prawić morały, że to głupie, szczylowate myślenie i że mam jeszcze siano we łbie i mówię jakbym miał źle w głowie i w ogóle jeszcze sporo "i"... Może i będzie miał rację. Ale ten ktoś najprawdopodobniej nigdy nie był na obozie, nie spał pod namiotem, nie wracał nad ranem do domu, nie chadzał nocą po ciemnym lesie. Czyli nie wie, co to znaczy czuć ducha przygody! Nie ma nic lepszego niż letni, wakacyjny wieczór, namiot, kartofel pieczony przy ognisku, gitara i dziewczyna u boku a wszystko to nad jeziorem, w którym odbija się blask księżyca świecącego na czystym, rozgwieżdżonym niebie jak najdalej od domu. I na cholerę mi wtedy jakaś komórka?! Żeby co pięć minut dzwonili zestresowani rodzice obawiający się czy ich wciąż jeszcze mały synuś ( Nauczyłem się, że dla nich już zawsze taki będę ) żyje i nic sobie nie zrobił? Nie, panie to ja dziękuję za taką wyprawę. Kiedyś to jednak mieli lepiej. Nie było komórek, komputerów, internetu, telewizorów z tysiącem bezsensownych kanałów i nikt nie narzekał. Wyjeżdżałeś na wakacje, to nikt się nie mógł z tobą skontaktować, odcinałeś się od świata. I wtedy mogłeś poczuć wolność. Teraz niby też, ale potem wpadniesz w taki wolnościowy trans a tu już wyciąga cię z niego dźwięk komórki. Potem jeszcze spotkasz zwariowane dziewczyny na trasie, cykniesz z nimi parę zdjęć a następnego dnia widzisz te foty na fejsie z jakimś durnym opisem, tak jakby nie dało się ich wywołać, zrobić album, wrzucić na dno szafy a po dwudziestu latach odkurzyć i wspominać przy winku. Nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych technologicznie rzeczach, takich jak iphone czy co tam jeszcze wymyślili.... Albo muzyka. Teraz to puścisz sobie coś ze zwykłej komórki, która w dodatku ma połączenie z netem, więc grasz na życzenie. Kiedyś pakowałeś wieżę ( albo i radio ), głośniki, płyty ( Czy ktoś w dzisiejszych czasach wie, jeszcze co to takiego jest płyta? ) i jazda! To miało w sobie magię... Szczególnie, jak to wszystko leciało z normalnej, tradycyjnej, pospolitej, zwykłej PŁYTY CD ( Albo winyla - to dopiero jest dźwięk, ha! )  a nie z plików na komputerze czy laptopie. W całym tym przydługawym wstępie do właściwej opowieści pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach to mało kogo interesuje już wyprawa w nieznane, z oddechem przygody na karku. Wolą w domu przy kompie siedzieć, albo szlajać się po dyskotekach czy barach... Wierzcie mi, jeśli znajdziecie ludzi, którzy z entuzjazmem zapalą się na pomysł wypadu pod namioty na dłużej niż trzy dni, to macie prawie pewność, że to naprawdę spoko ekipa.

No, ale kończmy to powoli, miało być o przeżyciach dnia wczorajszego, a zaczęło się kolejną refleksją. Samo jakoś tak wyszło. Po prostu musiałem to napisać, no... Tak więc wczorajszego dnia upalnego ( rym nie zamierzony ) wybrałem się z kumplem na przejażdżkę rowerową ( która zamieniła się w prawdziwy survival, ale do tego jeszcze dojdziemy ). Zapakowaliśmy jeden plecak, do którego wrzuciliśmy tylko komórki oraz portfele i jazda przed siebie! Wyjeżdżaliśmy około godziny piętnastej ( warto tę informację zapamiętać ). Z początku plan podróży był cokolwiek niesprecyzowany, w końcu jednak ustalił się na kierunek Rudy ( za Kuźnią Raciborską ) - z racji tego iż znajduje się tam zabytkowa, wciąż czynna stacja kolei wąskotorowej - nie do końca znaną nam trasą. Całość miała liczyć jakieś 40 - 45 km w jedną stronę. Pierwszy zonk spotkał nas już po dziesięciu kilometrach, kiedy to zwariowany kierowca ciężarówki nas wyprzedzał, a właściwie mijał, po nie przekroczył nawet osi jezdni. A że gabaryty miał, to i ledwo się obok nas zmieścił. Do teraz jestem pewny, że włosami musnąłem jego boczne lusterko. O ile ja jakoś dałem radę utrzymać się na swoim wiernym rumaku to kumpel za mną tyle szczęścia nie miał i doznał niegroźnego upadku. Upadek niegroźny, ale łańcuch spadł. No i znów całe ręce uwalone jak z... No, lepiej nie mówić z czego. Ale daliśmy radę, rower sprawny, ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dziesięciu kilometrach zgodnie stwierdziliśmy, że porywanie się na tego typu wojaże przy ponad trzydziestu stopniach upału bez jakichkolwiek płynów nie był pomysłem do końca trafionym. W końcu jednak w jakiejś wiosce udało nam się trafić do sklepu, gdzie podnieśliśmy sobie poziom cieczy w organizmie. Napojeni i szczęśliwi ruszyliśmy. Zaraz jednak z tych dwóch rzeczy zostało tylko "napojeni", bo okazało się, że pomyliliśmy drogi i nadłożyliśmy jakieś osiem kilometrów. Zaczęło się robić mało ciekawie, bo przecież do końca trasy nadal zostało około dwudziestu kilosów, a trzeba było jeszcze wrócić. Z racji tego, że teraz ciemno jest już koło dziewiątej a my nie mieliśmy świateł ( Tak jest, zawsze w pełni przygotowani na długie trasy rowerowe ), trzeba było włączyć szósty bieg. Czy tam przerzutkę, jeden kit. Dłuższa trasa nie dość że okazała się dłuższa ( Błyskotliwość moich stwierdzeń czasami mnie przeraża ), to jeszcze niemalże cały czas pod górkę. Ale w końcu nam się udało tam dojechać. Na miejscu okazało się, że kolejka już tego dnia nie pojedzie... No cóż. Chociaż pooglądaliśmy sobie te stare maszyny. I z jakimś psem zaprzyjaźniliśmy, który chyba pomieszkiwał na tej stacji. Taki miły mieszaniec z widocznym pokrewieństwem z wilczurem. Gdy siedzieliśmy na tej stacji była godzina osiemnasta ( a więc jakieś 45 minut później, niż zakładaliśmy ). Zrobiliśmy się nieco głodni i - znów - spragnieni, więc pojechaliśmy do znajdujące się w Rudach Żabki, do której wszedłem tylko ja, kumpel został przy rowerach. Mimo iż mieliśmy zapięcie. Czemu? Aa, no właśnie. Pod sklep beztrosko zajechało sobie czterech cyganów z autem na Rumuńskiej rejestracji i wypchanym bagażnikiem. Panowie bardzo łakomie spoglądali na nasze rowery. W takiej sytuacji to i zapięcie pewnie nic by nie dało, wzięliby piły i tyle byśmy nasze rumaki widzieli. Gdy nie kumpel, to pewnie zmuszeni byśmy byli spać pod mostem, bo do rodziców za Chiny bym nie zadzwonił. Żeby opierdziel dostać? Powiedziałbym że, spotkaliśmy kumpli, którzy śpią pod namiotami, nocujemy a następnego dnia wróciłbym z buta. Rower? Oddałem organizacji charytatywnej ( Dobra, czasami ponosi mnie fantazja ). Gdy w końcu bezpiecznie udało nam się opuścić teren sklepu, zajechaliśmy pod pobliskie sanktuarium, na ławeczkę, co by w spokoju zjeść i architekturę pooglądać. Stwierdziliśmy, że wrócimy pociągiem. Będzie szybciej, a może i po jasnemu zdążymy wrócić. Ale najszybszy pociąg mieliśmy o 20:30 ( mamy 19:30 ), który w dodatku nie dojeżdżał do najbliższej naszej miejscowości stacji, tylko dziesięć kilometrów dalej. No ale, dobra, damy radę jakoś. Pociąg przyjechał - o dziwo - punktualnie. Gdy wsiedliśmy, okazało się, że chociaż raz tego dnia dopisało nam szczęście. Licząc przejazd wraz z rowerami zapłacilibyśmy jakieś 25 - 27 zł, ale wyjątkowo uprzejmy bileter wziął tylko dychę, nie dając biletu. Dla siebie zgarnął, znaczy się. Dlatego też lepiej nie mówić, gdzie wsiadaliśmy... A sama jazda pociągiem? Cóż... Znowu poczułem tę wolność! Otwarte okno, widok zachodzącego słońca na tle budynków pozostałych z czasów komuny ( brzmi może i śmiesznie, ale wygląda fajnie ), wiatr we włosach i to genialne uczucie, które w takich chwilach ci towarzyszy... No żyć, nie umierać, serio. Niestety jednak, nie zdążyliśmy dojechać na tyle szybko, żeby zdążyć przed zmrokiem. Trzeba było więc znaleźć gdzieś jakieś lampki rowerowe... I tu zaczęły się schody. Każdy sklep, pod który zajeżdżaliśmy, był już zamknięty ( pamiętamy, wtorek a było już trochę po dziewiątej ). W końcu jednak kapnęliśmy się, że jeden z wielkich marketów jest czynny do dziesiątej. Lampki znaleźliśmy, ale musieliśmy na nie wydać cholera kolejne trzy dychy, razem z bateriami. I co, myślicie że szybko je zamontowaliśmy i odjechaliśmy w siną dal? Panie, gdzie tam? Najpierw przez półgodziny nie mogliśmy się połapać, jak to się otwiera i gdzie te baterie trza włożyć, także zmuszony byłem podejść z tym do ochroniarza w sklepie. Ochroniarz jednak również nie bardzo wiedział, co z tym wszystkim zrobić... Trza podejść do informacji. Tam miła kobieta także bezskutecznie walczyła z chińskimi zabezpieczeniami. Nawet szefowa działu nic nie potrafiła wskórać. Dopiero wezwana na miejsce dramatycznych prób otworzenia głupich lampek do roweru - gdzie lada chwila poszłyby w ruch młotki - trzecia z kobiet wzięła je na sposób i otworzyła. Głupio mi trochę było, a jakże, ale grunt że żeśmy to otworzyli. To, co montujemy? Ha, nie ma tak dobrze. Kupiliśmy cztery baterie, a okazało się że łącznie potrzeba nam było pięciu. Ironia losu, nieprawdaż? Kolejne 8 zł do tyłu, po pojedynczych nie sprzedawali. Hura, lampki świeciły! Okey, to teraz przystępujemy do montażu. I tu dopiero zaczęła się jazda... Było już koło dziesiątej, bo sklep zamykali ( staliśmy pod nim ), gdy zaczęliśmy rozkręcać tę skomplikowaną aparaturę mocującą bez jakiejkolwiek instrukcji obsługi. Co, myślicie że to takie proste lampki do roweru zamontować, he? Myślcie dalej. Za El Dorado nie dało się tego szachrajstwa zamontować. Kombinowaliśmy, kopaliśmy, używaliśmy paznokci, zębów, linek hamulcowych a nawet próbowaliśmy użyć błotników ( też się zastanawiam, jak wpadliśmy na tę genialną myśl ), ale nic to nie dawało. O ile w końcu - po mniej więcej godzinie - przednią udało się jako tako zamontować, to tylnej za nic w świecie nie szło. Po kolejnych dziesięciu minutach jakoś już to jednak trzymało. No właśnie, jakoś. Aha, w tym miejscu jeszcze należałoby pozdrowić dwie urocze dziewczyny, które widząc nas pod tym sklepem nie mogły wyrobić ze śmiechu. Tam się tragedia ludzka dzieje, 4 dychy w plecy i mordercza praca o jedenastej a te bezczelnie śmieją ci się niemal prosto w twarz. Dobra, ale ruszyliśmy w końcu... Stwierdziliśmy, że jeszcze zdążymy skoczyć do McDonalda, który był po drugiej stronie ulicy. Musieliśmy jednak najpierw objechać plac, przejechać kawał po chodniku i dopiero potem skręcić. W momencie gdy byliśmy na prostej, przy której ten przybytek chlewnego żarcia się znajdował, zjechaliśmy z chodnika. Aha, nie wspomniałem, że mieliśmy tylko dwie lampki - ja miałem przednią, kumpel tylną. Świetne dopełnienie, nie? ( Ha, 3x razy "nie" obok siebie, to mi się jeszcze nie zdarzyło ). No i w momencie zjazdu z chodnika ta trzymająca się "jakoś" tylna lampka normalnie centralnie z rowera spadła... Na szczęście - jak z początku pomyśleliśmy, wtaczając się z powrotem na chodnik, większych szkód nie doznała, rozpadła się tylko na podstawowe części. Z racji jednak tego że prócz incydentu w pociągu szczęścia nam wtedy mocno brakowało, chwilę później naszą lampkę rozjechała srebrna Toyota na pewnych rejestracjach. Pamiętam, bo krzyczałem za tym swoistym piratem drogowym jak opętany, żeby wrócił i poskładał te lampki, bo jak nie, to pozwę go o zniszczenie mienia, wymachując przy tym rękami niby wiatrak jakiś ( i nie tylko rękami ). Dorzuciłem coś chyba jeszcze o tym, żeby wrócił i zachował się jak mężczyzna, czy jakoś tak. W każdym kolejni ludzie mieli z tego mojego napadu szału jeszcze większy ubaw. Ci to się nawet nie z tym nie kryli, rżeli jak dzikie osły. " A to Polska właśnie ", jak Wyspiański napisał. Aha, i znowu zauważyły nas te dwie dziewczyny. Krzyknąłem na nie, że co się śmieją, niech przychodzą pomóc, bo to nie jest nic śmiesznego. Jedna chciała biec, ale ta druga ją zatrzymała. Dobra tam, dziewczyna do pomocy to wcale mogło nie być najlepsze rozwiązanie. A co z lampką? Kurde, poszła jedna żaróweczka i cała plastikowa obudowa, ale świeciła! Choć wyglądem już lampki nie przypominała, dało się jechać. Tyle tylko że teraz nie było sposobu, żeby to na rowerze zamontować... Wykorzystaliśmy więc plecak. Wsadziliśmy "lampkę" do tylnej kieszeni, docisnęliśmy zamkiem, tak że tylko te żarówki wystawały i można było jechać, a co! Właściwie trzeba było, bo tu już za piętnaście dwunasta, zimno jak cholera, a my tylko w bluzkach i spodenkach jakieś trzynaście kilometrów od domu. A droga powrotna... No, to dopiero był szał. Mniej więcej osiem kilometrów całej drogi ciągnęło się przez gęsty las, gdzie z rzadka jeździły auta, za to wte i wte chodziły jakieś jeże, kicały zające czy fikały wiewiórki. Nie mówiąc o tym, że bardzo łatwo dało się spotkać jakiegoś dzika albo sarnę. A ta przednia lampka pierwszej jakości nie była... Samemu - nie ma szans, żeby wyrobić, to się można za przeproszeniem zesrać ze strachu w takiej sytuacji. Centralnie jakbyś w jakimś horrorze jechał. Aha, i przy końcu lasu jakieś dwa auta na nas "titały", a pasażerowie jednego gestykulowali, że rzekomo nie mieliśmy światła. Odkrzyknąłbym coś, ale mieli rację, tylne wpadło do kieszeni plecaka i nie było go widać Miło właściwie, że nas zauważyli w tym ciemnym lesie. 

Po tysiącach kompletnie niewidocznych dziur, hektolitrach wypoconych ze strachu słonych kropel i towarzyszącej nam wciąż obawie o własne życie w końcu dojechaliśmy. Na miejscu jeszcze się okazało, że matka zdążyła zadzwonić już 4 razy... Sami widzicie, jak komórki są szkodliwe. Chociaż tu może i miała rację, bo sam bym się martwił o syna, który o piętnastej mówi że idzie na rower i wraca prawie dziesięć godzin później brudny jakby się przez komin przeciskał, z gumką ledwie wiszącą na końcówkach włosów, bo się kucyk rozwalił i mającym minę jakby właśnie co uciekł przed wściekłą pumą  Trochę pokrzyczeli w domu, ale to standardzik. Tyle już tych pokrzykiwań było... I dopóki nie wyjadę na studia - na co czekam z utęsknieniem - jeszcze sporo będzie :)

To na koniec pokażę wam - z racji że nie było aparatu, nad czym cholera ubolewam jakbym właśnie litra Smirnoffa rozbił - taką spoko fotkę o tym, jak to jest czuć wolność podczas rowerowej wyprawy...

Może i pierwsze co w goglach wyskoczy, ale tak się właśnie czujesz, gdy wsiadasz na rower i ruszasz w nieznane, ha! 

 

wtorek, 6 sierpnia 2013

Wywiad z Bogusławem "Duval" Olszonowskim

Pozdrowienia ze słonecznego - przynajmniej na razie, bo zdaje się że zaraz zacznie padać - Świnoujścia! Uprzedzam jednak, nie oczekujcie jakiś kolejnych szałowych opisów z tych moich wakacji, bo po prostu są one jakoś wyjątkowo nudne... Przynajmniej w tym Świnoujściu, gdzie nie ma ekipy, ani nawet jednej osoby z którą można byłoby zrobić coś nadającego się do opisania na tym blogu albo po prostu pójść na imprezę.... Niemniej jednak przydarzyła mi się jedna ciekawa rzecz. Otóż idę sobie kulturalnie ku w niedzielę do kościoła, wchodzę do środka jak gdyby nigdy nic i patrzę, że przy ołtarzu stoi jakiś mężczyzna... Wpierw okazało się że będzie robił oprawę muzyczną mszy. Spoko. A potem okazało się, że to większa szycha niż można by przypuszczać! Bowiem tym grajkiem z gitarą okazał się pan Bogusław Olszonowicz, występujący pod nazwą "Duval". Macie prawo nie kojarzyć, bo ja też bez bicia  przyznam się, że szanownego muzyka nie kojarzyłem. Później jednak dowiedziałem się, że gra już kilkadziesiąt lat, występował przed Papieżem, na oczach Szwedzkiej pary królewskiej i nagrywał z Czerwonymi Gitarami - a więc wyrósł z polskiej sceny big - beatowej, która dała podwaliny pod mocniejsze brzmienia. Poza tym dzielił również scenę z wieloma znanymi polskimi artystami... No i udało mi się z nim przeprowadzić wywiad! Uznałem to za świetną myśl - First, fajnie będzie opublikować na blogu kolejny wywiad z ciekawą osobą, która wiele już w swej muzycznej drodze przeszła, Second, zawsze to jakieś doświadczenie dla BelleCo, który notabene gra w podobnym stylu ( dobra, może z trochę bardziej rockowym feelingiem i zacięciem :p ) :) Miłej lektury!
 
 
 
1. Kiedy zaczął pan swoją muzyczną drogę?

Już pod koniec nauki w szkole podstawowej, a była to połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z kolegami w klasie założyliśmy zespół bitowy. Uczyliśmy się gry na gitarach „rozpracowując” chwyty, czyli akordy do popularnych wówczas piosenek, które śpiewały takie zespoły jak: „Czerwone Gitary”, „Czerwono-Czarni”, „Niebiesko-Czarni”, „No-To-Co” itp.

2. Czy od zawsze ciągnęło pana do gitary?

Tak, podobnie, jak zdecydowana większość nastolatków w tamtych czasach, chciałem grać na gitarze. Umiejętność posługiwania się tym instrumentem nobilitowała w towarzystwie. Ktoś, kto grał na gitarze łatwiej był akceptowany przez rówieśników.

3. Kiedy powstały pierwsze pana kompozycje? Od początku były utrzymane w klimatach chrześcijańskich?

Pierwsze moje kompozycje powstały pod koniec lat sześćdziesiątych. To były piosenki okolicznościowe, np. z okazji urodzin mojej babci, zaś na początku lat siedemdziesiątych skomponowałem dość popularną piosenkę: „Dziękczynienie”, albo jak inni ją tytułują: „Tyle dobrego zawdzięczam Tobie Panie”.

4. Nie jest tajemnicą, że współpracował pan również z Czerwonymi Gitarami, a więc jednymi z czołowych przedstawicieli polskiej sceny big - beatowej. Mógłby pan przybliżyć kulisy tej współpracy?

To długa historia. Tak się złożyło, że w połowie lat osiemdziesiątych zaprzyjaźniłem się z jednym z członków Czerwonych Gitar, Bernardem Dornowskim. Ben bardzo lubił moje piosenki religijne, mieszkał na terenie jednej z parafii, w dzielnicy Gdańska o nazwie Zaspa, gdzie zespół „Duval”, którego byłem założycielem i członkiem często koncertował. Kiedy w czerwcu roku 1987 przyjechał do Gdańska Jan Paweł II, w przeddzień pamiętnej Mszy świętej na Zaspie zorganizowaliśmy wspólnie z ks. Zygmuntem Słomskim – znanym kompozytorem i muzykiem gdańskim - w kościele św. Kazimierza na Zaspie nocny koncert dla pielgrzymów, którzy już wieczorem 11 czerwca przybywali na plac, gdzie Ojciec Święty miał sprawować Eucharystię dla świata pracy. Wówczas zaprosiliśmy do współpracy Bernarda Dornowskiego, z którym zaśpiewaliśmy kilka piosenek. Od tego momentu nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Wiele lat później, kiedy Papież Jan Paweł II po raz drugi miał przyjechać do Gdańska, Bernard Dornowski i Jerzy Skrzypczyk przyszli do mnie – wówczas dziennikarza Gdańskiego Dwutygodnika „Gwiazda Morza” – żeby wspólnie uradzić, jak to zrobić, żeby móc wystąpić podczas Mszy świętej papieskim na sopockim hipodromie. Jakoś to się udało załatwić. Kidy zapadła owa decyzja, przez wiele, wiele godzin ćwiczyliśmy utwór „Ave Maryja” F. Schuberta, który w efekcie został wykonany w Sopocie 4 czerwca 1999 r. Jakiś czas później, z Bernardem Dornowskim i Witoldem Frasunkiewiczem, stworzyliśmy formację „Bernard Dornowski i Przyjaciele” w której śpiewałem wszystkie utwory Seweryna Krajewskiego. Wspomnę, że zanim wyszliśmy na scenę, przez blisko rok pracowaliśmy nad repertuarem, wokalem, techniką grania itp. To była prawdziwa szkoła pokory…

A niezależnie od tego prowadziłem działalność w twórczą w zespole „Duval” i moją pracę dziennikarską.

5. Spotkał się pan kiedyś z jakimiś nieprzyjemnymi uwagami, docinkami z tytułu wykonywanej muzyki? Jakby nie patrzeć, nie wszyscy w tym kraju są chrześcijanami.

Na szczęście nie spotkałem się nigdy z docinkami, że jestem muzykiem religijnym. Sprawa wiary jest dla mnie najważniejsza, stąd, nawet gdyby ktoś próbował dyskredytować moje poglądy na zasadzie wyśmiania czy kpiny, potrafię się do tego zdystansować. Powiem inaczej, częściej spotkałem się z chęcią porozmawiania na temat wiary. A to już zmienia postać rzeczy.

W moim wypadku, muzykę, którą wykonuję i tworzę częściej nazywam „religijną”, aniżeli „chrześcijańska”. Dlatego, że zawsze chciałem wraz z moimi kolegami z zespołu „Duval”, żeby to, co robimy było oprawą liturgii Mszy świętej. To bardzo ważne, ponieważ dla katolika Eucharystia jest najważniejsza, a muzyka ma być jedynie jednym z elementów pozwalających na głębokie przeżycie tego misteryjnego spotkania z Chrystusem. Z tego też powodu, Mszy świętej nie traktujemy jako koncertu, a raczej – poprzez wspólny z wiernymi śpiew – zachętę do aktywnej postawy podczas Mszy świętej. Jeden z biskupów, jeszcze u początków działalności „Duval” powiedział, że jeśli z nami nie będą w kościele śpiewali ludzie, to ta działalność nie będzie miała sensu. Te słowa są dla mnie zawsze wyznacznikiem tego, co w tej dziedzinie robię.

6. Jak to jest z pisaniem tych piosenek? Czy komponowanie utworów o tematyce chrześcijańskiej przychodzi panu łatwiej niż o innej?

Na sposób, czy technikę pisania piosenek nie ma reguły. Jest to aktywność, którą generuje emocja. Bywa, że jakiś utwór powstaje błyskawicznie, z chwili na chwilę, inne zaś, znacznie dłużej. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia, człowiek jest coraz bardziej wobec siebie, i tego co robi, wymagający, stąd aktualnie, piosenki powstają znacznie dłużej. Podobnie jest z ich tematyką. Czasami, kiedy coś człowieka poruszy, a jest to sprawa niekoniecznie sakralna, wówczas przelewam to na papier i próbuję oprawić muzyką.

7. Z tego co wiem, występował pan również przed Papieżem Janem Pawłem II. Jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą?

Dwukrotnie miałem możliwość śpiewania w obecności Papieża-Polaka. Trudno powiedzieć w tym wypadku, że wyłącznie przed Janem Pawłem II, bo zawsze były to okoliczności, że była większa liczba osób. Pierwszy z takich koncertów odbył się w Rzymie na Placu Farnese podczas oficjalnych uroczystości z okazji 600-lecia kanonizacji św. Brygidy. Wówczas widzami tego występu była para królewska ze Szwecji wraz z osobami towarzyszącymi i dyplomaci Włoch. Ten występ zawdzięczamy zaprzyjaźnionemu z nami legendarnemu kapłanowi gdańskiemu śp. ks. prałatowi Henrykowi Jankowskiemu, który był proboszczem jedynej w Polsce parafii pw. św. Brygidy. O drugim z tego rodzaju występów już wspomniałem, bo było to wykonanie pieśni „Ave Maryja” z „Czerwonymi Gitarami” w Sopocie. Pytanie zaś, „jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą”, no cóż, są to doznania z gatunku takich, o których pamięta się przez całe życie. I to w szczegółach…

8. Z racji tego, iż blog ten obraca się głównie wokół muzyki rockowej, bluesowej i metalowej nie sposób o te gatunki nie spytać. Interesuje się pan trochę - po trochu z racji uprawianego stylu - polską sceną chrześcijańskiego rocka? Może kojarzy pan takie zespoły jak choćby 2Tm 2,3 lub Pneuma?

Moim zdaniem tzw. „chrześcijański rock” podejmuje nieco inne zadania, niż moja, łagodna forma muzyczna. Przyczyn jest wiele. Inne są współcześnie możliwości prezentacji tego rodzaju muzyki zarówno w formie artystycznej, technicznej, jak i koncertowej. Dziś jest możliwe zorganizowanie profesjonalnie przygotowanych i przeprowadzonych koncertów ewangelizacyjnych typu „Przystanek Jezus” czy jak w Gdańsku: „Katolicy na ulicy”. Utwory stylistycznie nie różnią się od sceny rockowej świeckiej, ale wyróżnia je treść.

Poza tym, współcześni muzycy są znacznie lepiej przygotowani do wykonywania tego rodzaju działalności, posiadają doskonały sprzęt. Naszą działalność cechował pewnego rodzaju romantyzm. Sami uczyliśmy się grać na instrumentach, które w większości wypadków wykonywaliśmy własnoręcznie, bo nie było ich w sklepach. Wiedzieliśmy, że w tej aktywności wyważamy tzw. „otwarte drzwi”, ale z kolei nie było nikogo, kto mógłby coś doradzić, zaproponować. Byliśmy na Wybrzeżu pierwsi, a zatem po prostu było inaczej.

9. Czy uważa pan, że młodzi chrześcijanie powinni propagować swoją wiarę z pomocą muzyki?

Muzyka jest jedną z form ewangelizacji. Najważniejszy jest jednak osobisty przykład. Papież Jan Paweł II, dziś błogosławiony, mówił o tym, że świat potrzebuje świadków Chrystusa. Można o Panu Jezusie pięknie mówić, uzasadniać głęboko wszystkie prawdy wiary, ale co z tego, jeśli ten, kto o tym mówi nie stosuje się do nich. Dlatego muzyka, która jest bardzo nośna i trafia do najgłębszych pokładów ludzkiej duszy daje duże możliwości, by propagować wiarę, ale to, czy młodzi powinni, czy nie powinni to robić, to zależy od ich wyboru. Ja twierdzę, że warto pójść tą drogą, jeśli Pan Bóg dał ku temu odpowiednie talenty.

10. Jakie rady dałby pan początkującym chrześcijańskim kapelom?

Przede wszystkim w muzyce religijnej – o tym wspomniałem przed chwilą – powinna być odpowiednia formacja, przygotowanie wnętrza. Bo to z niego wypływają pozostałe elementy: sposób zachowania przed widzem, nastawienie do głoszonych treści, zaangażowanie. Trzeba pamiętać, że choć wydaje się nam, że potrafimy już dużo, to nigdy nie wiemy wszystkiego i warto zachować do siebie i swojej aktywności stosowny dystans. Zawsze mi imponowało to, że kiedy miałem możliwość koncertowania z artystami znanymi z estrady, np. Krzysztof Krawczyk, Halina Frąckowiak, Justyna Steczkowska, Piotr Szczepanik, Krzysztof Daukszewicz (już nie wspomnę o Czerwonych Gitarach), to byli to zawsze ludzie pokorni i bardzo życzliwie nastawieni do innych, szanujący odbiorcę. Nie było w ich zachowaniu bufonady, czy jakiegoś próżnego gwiazdorstwa. A poza tym, dobrze jest, jeśli zespół, czy wykonawca solowy, ma świadomość celu, jaki chce osiągnąć, czy jest to muzyka estradowa-koncertowa, czy tak jak u mnie, służebna, która – chciałbym - aby była propozycją modlitwy, czymś, co nie będzie obojętne dla odbiorcy, co spowoduje jakąś osobistą refleksję.
 
 
Poniżej macie jeszcze plakat wspomnianego zespołu "Bernard Dornowski i przyjaciele", przedstawiający band na tle domu b. prezydenta Lecha Wałęsy, gdzie grali na jego imieninach.


 
 A tymczasem wszystkim tym, którym skończył się urlop i musieli wracać do pracy, oświadczam - idę sobie pobiegać na plażę, pomoczyć w morzu, a potem usiąść i wypić zimne piwko w knajpce przy Świnoujskiej promenadzie, ha, ha!

środa, 24 lipca 2013

Znowu mnie tak wzięło dzisiaj trochę na sentymenty... Rano przez jakieś półtorej godziny wciąż katowałem rockowe ballady, głównie te z lat 80. Wiadomo, tamten okres był prawdziwą kopalnią słodkich melodii i jeszcze słodszych wokalistów, na których widok mdlała każda dziewczyna. Pomyślałem więc sobie, że fajnie byłoby odpalić wehikuł czasu i powrócić - choć po części - do tamtych czasów. Tak więc, panowie - modelujemy włosy i doprawiamy lakierem, ubieramy "marchewki", dżinsowe katany oraz białe skarpetki i wracamy do ery glam rocka i hair metalu! ( no i disco, trzeba przyznać )! Panie rzecz jasna także modelują włosy, zakładają te duże, okrągłe kolczyki, jakieś marynarki lub koszulki - koniecznie z poduszkami - i nakładają soczysty makijaż. Welcome to the 80's!

Oto 20 najlepszych hair metalowych/glam rockowych/tylko rockowych ballad z 80 ( według mnie, oczywiście )!

20. White Lion - You're All I Need ( "Man Attraction", Atlantic Records 1991 )

White Lion to grupa założona w roku 1983 w Nowym Jorku. Ich gra od początku ukierunkowana była na klasyczny, że się tak wyrażę, hair metal. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach nieco już zapomniana. No bo czy ktoś jeszcze pamięta te przeboje, która udało im się wylansować, jak choćby "Broken Heart"? Przyczyny takiego stanu rzeczy z pewnością można znaleźć w początku lat 90, kiedy to większość tego typu grup musiała oddać pole nowej fali, którą ochrzczono nazwą Grunge. Płyta "Man Attraction", z której pochodzi "You're All I Need" jest - w mojej opinii - jedną z wielu ostatnich desperackich prób ratowania przemijających lat 80.

Oficjalnie grupa wciąż jest aktywna, ale z oryginalnego składu ostał się tylko jeden członek, wokalista Mike Tramp. Reszta działa w formacji od 2005 roku.



19. Jon Bon Jovi -I'd die for you

Tego gościa chyba przedstawiać nie trzeba. Legenda nie tylko glamowego grania, ale także i całej muzyki. W tym roku nawet przoduje na liście artystów, którzy zarobili najwięcej kasy na koncertach. 60 - występów - 142 miliony ( nie pamiętam już, czy złotych czy dolarów; Mała różnica :p ). Nieźle, nieprawdaż? Chociaż osobiście nigdy tych jego ballad nie lubiłem. Zawsze wydawały mi się takie trochę bez polotu i tej magii, właściwej innym glamowym grupom... No, ale wielkim artystom jest, to i trzeba o nim wspomnieć.










18. Warrant - Heaven ( "Dirty Rotten Filthy Stinking Rich", Columbia Records 1989 )

Kolejna grupa, której lata chwały kończą się wraz z nastaniem lat 90. Mniemam, że tę balladę kojarzy jeszcze mniej osób niż "You're All I Need". A wielka szkoda! Zespół sformował się w roku 1984 i po wydaniu debiutanckiego albumu ( patrz wyżej ), mniej więcej do roku 1993 utrzymywał status legendy glamowego rania. Później - rzecz jasna - zainteresowanie taki graniem spadło, to i sprzedaż płyt także poszła znacznie w dół. Miło, że jeszcze ostatnia ich ( póki co ) płyta - wydana w 2011 "Rockaholic" - zdołała wbić się na 22 miejsce listy Billboard Hard rock.

Jedynymi stałymi członkami składu, którzy grają w nim od początku są basista i wokalista Jerry Dixon oaraz gitarzysta i wokalista Erik Turner.










17. Perfect - Chcemy być sobą ( "Perfect" - Polskie Nagrania Muza, 1981 )

No co? Myśleliście, że tylko zagraniczne bandy wypada tu przedstawić? My też swoich grajków mamy! Miałem dylemat, który numer z dorobku jednego z największych polskich zespołów ( Ich też chyba nie trzeba przedstawiać? ) wybrać, bo przecież dysponują całą plejadą znakomitych ballad, jak choćby "Nie mogę ci wiele dać" czy "Nie płacz Ewka".  "Chcemy być sobą" to numer, który w czasach komuny wywołał wielkie poruszenie, sprawiając, że sfrustrowana stanem kraju ludność z niemalże dziką agresją krzyczała słowa refrenu na ulicy. To główny powód, jakim się pokierowałem... Kolejny koronny dowód na to, że muzyka rockowa była współautorką większości buntów i społecznych poruszeń, skierowanych przeciwko bezsensowi świata ( tak podniośle to zabrzmiało, nie? Nie miało, w założeniu, no ale niech już tak zostanie ) .

Skład grupy na przestrzeni lat ulegał tylu zmianom, że cud się w tym nie pogubić. Ale Grzesia to wszyscy kojarzą, nie?




16. Poison - Every Rose Has It's Thorn ("Open Up and Say...Ahh!", Capitol Records, 1988 )

Trzeci już w tym zestawieniu band, dla którego lata 80 były rajem, tak pod względem sławy jak i pieniędzy, a późniejsze już niekoniecznie. Chłopaki sformowali się w roku 1983 i szybko - w końcu to glam rock z krwi i kości był - zyskali sporą popularność. Taka ciekawostka: W późniejszym czasie przez pewien okres w grupie grał nawet sam Ritchie Kootzen! Ale szybko wyleciał, wszak glamowi wirtuozeria nie potrzebna ( Dobra, tak naprawdę poszło o ekscesy miłosne Kootzena, ale przemilczmy lepiej ten temat ). Gdyby nie Bret Michaels i jego kiczowate programy na VIVIE czy tam MTV, gdzie - jeśli się nie mylę - zwycięskie uczestniczki mogły wygrać z nim randkę, prawdopodobnie i o nich słuch by zaginął, a muzyka pozostała w umysłach jedynie najzagorzalszych fanów.

Skład zespołu - pomijając incydent z Kootzenem - od początku jest taki sam:
Bret Michaels - Wokal i gitara
C.C Deville - Gitara i wokal wspierający ( właśnie jego na pewien czas zastąpił Kootzen )
Bobby Dall - Bas i klawisze
Ricky Rockett - perkusja




 


15. Richard Marx - Ride Here Waiting For You ("Repeat Offender", 1989 )

Gdyby nie ten numer, który kojarzy pewnie jakieś 85% osób mających choć trochę styczność z muzyką, to o gościu też szybko by zapomniano. Kolejne typowe dziecko lat 80. Przyszły buntownicze lata 90 i już mu popularność spadła na łeb na szyję. Desperackie próby powrotu w pierwszej połowie lat zerowych ( że się tak wyrażę ) tego wieku nic w tym temacie niestety nie zmieniły. Ale mam do gościa ogromny szacunek, bo od dwudziestu czterech lat wytrzymuje z tą samą kobietą.




14. Europe - Carrie ("The Final Countdown", Epic Records 1986 )

Chcąc nie chcąc ci goście i tak już pozostanę zespołem jednego, wiadomego hitu. Ale oni, w przeciwieństwie do większości glamowych bandów lat 80 potrafili utrzymać popularność aż do dziś. Nie jest to już co prawda taki szał jak te dwadzieścia siedem lat temu, ale ich nowe albumy też nie sprzedają się wcale źle, jak na zespół - relikt minionych czasów.




13. Bryan Adams - Every Thing I Do, I Do It for You ( Waking Up the Neighbours, A&M Records, 1991 )

Kit, że numer podobno kradziony. Któż nie pamięta tej melodii, która rozbrzmiewała na ekranie podczas gdy Kevin Costner jako Robin Hood ratował ukochaną Lady Marion? Bryan Adams, mimo iż debiutancki jego album ukazał się w roku 1980, także potrafił utrzymać się aż do dziś. Darujmy mu, że podobno podebrał komuś tę piosenkę, że wraz ze zmianą czasów zmieniało się jego brzmienie i styl muzyczny. Niech mu będzie, że miał tych parę hitów, no.


12. Budka Suflera - Jolka

Mimo iż utwór, o ile się orientuję, nigdy na żadnym oficjalnym longplayu grupy nie znalazł miejsca, to - rzecz oczywista - jest jednym z ich najbardziej znanych utworów. Zdaje się, że tylko na jakich kompilacjach typu "best of" wrzucili potem ten kawałek. Kolejny przykład na to, że polska muzyka również była (!!!) silna. Budkę co prawdę założono gdzieś w latach siedemdziesiątych, ale największe ich sukcesy przypadają zdecydowanie na lata 80, stąd i ich obecność w niniejszym zestawieniu.



  

11. Cinderella - Don't Know What You Got ( Till It's Gone ) ( "Long Cold Winter", Mercury Records 1988 )

I wracamy do zespołów typu " Byliśmy gwiazdami w latach 80, a potem ludziska się na nas wypięły ". Cinderella to grupa sformowana w roku 1982. Zauważeni przez wymienianego tu już Bon Joviego podpisali kontrakt z Mercury i - a to ci nowość - błyskawicznie zyskali popularność. Niestety, jak już nadmieniłem nie dane im było przetrwać. Znów lata 90.

 

10.  Def Leppard - Love Bites ( "Hysteria, Mercury Records 1987 )

Chciałem ten numer trochę niżej umieścić, ale se dopiero teraz o nim przypomniałem. Dobra, niech im będzie. Nie wiem, czy ten zespół muszę przedstawiać. Mniemam, że nie, skoro te kilkadziesiąt milionów płyt sprzedali. Chłopakom akurat udało się utrzymać do dnia dzisiejszego i cieszą się wciąż sporą popularnością na całym świecie.



9. White Snake - Is this Love

Ten numer to jedna ze sztandarowych ballad lat 80, nie da się ukryć. Mi tam ona nigdy aż tak całkiem wybitna się nie wydawała, no ale zostawmy już chłopakom tę ich popularność, niech się trochę pocieszą. Udało im się przetrwać do dziś, choć także z mniejszą popularnością.
Ciekawostka: Przez ten zespół to przewinęło się już tyle gości, że nie sposób zliczyć... Dacie wiarę że grali tam - dłużej lub krócej - Jon Lord, Steve Vai (!!!!) czy Ian Paice?





8. Motley Crue - Home Sweet Home ( "Theatre of Pain", Sporo wytwórni, pierwsze wydanie w 1985 )

Ci kolesie to wręcz uosobienie tego, czym w latach 80 były glam rock i hair metal. Sex, drugs and rock'n'roll! Nawet dostali swoją gwiazdę na jakimś bulwarze, ale teraz nie pamiętam jakim... W każdym razie, mimo wielu zakrapianych imprez, narkotyków, fajek, seksu i nie wiadomego czego jeszcze - udało im się z powodzeniem przetrwać aż do dziś. Choć, rzecz jasna, to już nigdy nie będzie to co w latahc 80...



7. Guns N'Roses - November Rain ( "Use Your Illusion", Geffen Records 1991 )

Kolejne chłopaki, których przedstawiać byłoby wielkim nietaktem. Nie będziemy się zagłębiać w szczegóły konfliktu wszyscy Gunsi vs. Axl Rose i jego zwariowany umysł oraz cover band Gunsów, bo nie po to jest to zestawienie. Guns N'Roses sprzedali na całym świecie ponad 100 milionów płyt i są legendami rocka, bez względu na to jak potoczyły się ich losy ( Slash trzyma się świetnie, nawiasem mówiąc; Te dwie solowe płyty z Mylesem i resztą są genialne! ). A "November Rain" to popis gitarowego kunsztu Slasha.



6. Twisted Sister - You Are All That I Need

Za wysoko chyba ten numer umieściłem ( a nawet na pewno ), no ale jakby nie patrzeć Twisted Sister to kolejna sztandarowa kapela lat 80. Myślisz - lata 80 i od razu w głowie pojawiają się nazwy kilku, może kilkunastu zespołów. Twisted Sister jest właśnie takim zespołem, chociaż też nie udało im się utrzymać popularności. Niestety.





5. Kiss - I Still Love You ( "Creature of the Night", Casablanca Records, 1982 )

Matko jedyna, ci kolesi łupali już glam rocka, hair metal, hard rocka, heavy metal czy nawet rock'n'rolla, wydając olbrzymią liczbę albumów. Dlatego też są światowymi gwiazdami. Jeśli jest ktoś, kto nie kojarzy ich scenicznych masek, to błagam, niech szybko nadrobi ten rażący brak. Dacie wiarę, że grają już od 40 lat?




4. Aerosmith - Angel ( "Pernament Vacation", Columbia Records 1982 )

Można by polemizować, czy umieszczeni tego zespołu w kategorii "Lata 80" jest odpowiednie. Wszak swoje największe płyty i hity wydali w latach siedemdziesiątych ( Choć dla mnie < i pewnie nie tylko dla mnie > zawsze ich najlepszym dokonaniem będzie "Get a Grip" z 1993, gdzie mamy takie hity jak "Crazy", "Cryin' " czy "Amazing" ). No, ale i w latach 80 też złych rzeczy nie nagrywali... Dobra, mają tych 150 milionów sprzedanych płyt, to ich tu umieścimy. W sumie byłoby nawet trochę dziwne - mimo wszystko - jeśli by ich tu zabrakło.




3. Scorpions - Still Loving You ( "Love at First Sting", 1984 )

Choć panowie istnieją od roku 1965, to - znowu rzecz jasna - okres ich największych hitów przypada na lata 80 i początek 90. I znowu - przedstawiać byłoby głupotą... Żal tylko, że w 2010 ogłosili zakończenie kariery. No, ale 45 lat biegania po scenie może jednak trochę zmęczyć... Jest szansa, że zagrają na otwarcie mistrzostw świata w piłce nożnej w 2014 roku. Jestem jak najbardziej za!



2. Skid Row - 18 and Life ("Skid Row", Atlantic Records 1989 )

Dlaczego ten numer jest tak wysoko? Bo jest genialny, to raz. Po drugie, pamiętajcie, że ten zestaw to tylko i wyłącznie moje odczucia i opinie... W żadnym wypadku nie kierowałem się popularnością bandów ani niczym takim. Tak sobie myślę, że "18 and Life" już chyba zawsze na myśl będzie przywodził mi moje obecne lata, przypominał imprezy, dziewczyny, młodość... Ech. I pomyśleć, że jeszcze parę lat i człowiek będzie to wszystko musiał porzucić.



1. Love Handel - You Snuck Your Way Into My Heart

Ha! Zaskoczeni? Daję głowę, że większość, choćby przeszukała listę wszystkich glamowych zespołów lat 80 nie znajdzie o nich nawet wzmianki. Czemu? Bo to band... fikcyjny. Mimo iż wzorowany na prawdziwych postaciach, ich twórcach. Chcieli się chłopaki pokazać w telewizji, ale nikt im nie dał roli chyba. W każdym razie szacun, że udało im się w krótkometrażowej, odcinkowej bajce umieścić ( i skomponować! ) taki numer. Aż żal, że w rzeczywistości nie ukazała się żadna płyta Love Handel ( Po polsku: Miłosie :) )... :p






P.S Generalnie w tym miejscu miało być jakieś twórcze podsumowanie całego posta, ale postanowiłem dodać ten "P.S.",  gdyż ów post gotowy był już od tygodnia, ale z racji przestoju mojego i tak mułowatego neta ukazuje się dopiero dziś ( Czy tylko mi się wydaje, że to za długie zdanie jest stylistycznie cokolwiek niepoprawne? ). Tak więc bez żadnych wyrafinowanych słów końcowych - miłego słuchania, tak po prostu, no :)