środa, 15 października 2014

Rozumienie kobiet w ujęciu Sheldonowskim

Zastanawiałem się, czy nie zaanonsować tego posta jako trzecią część "Dlaczego dziewczyny lecą na..." stwierdziłem jednak, iż powyższy tytuł pasuje do tego dużo adekwatniej. Bo wiecie, przed chwilą prawdopodobnie - jak dobrze liczę - po raz drugi wyszedłem na idiotę w rozumieniu relacji z płcią przeciwną ( dobra, pewnie i sto drugi, ale tych pomniejszych liści za macanki na dyskotekach nie liczę ). Właściwie to standard, patrząc z punktu widzenia przeciętnego samca. Z tymże czasami zdarzają się wpadki, które na długo zakolebią ci się we łbie...

Zapewne wielu z was - w tym i ja także - było kiedyś w jakimś krótszym lub dłuższym związku. Mogły to być przelotne, wakacyjne miłostki (kurna, to były czasy za młodu...), albo też i trwalsze, kilkuletnie połączenia. W obydwu wypadkach, jak mniemam zanim cokolwiek zaszło między wami, a drugą osobą trzeba było się jakoś dotrzeć. W przypadku tych wakacyjnych opcji było z reguły łatwiej, wystarczył jeden wypad na plażę, szum fal w świetle gwiazd i potem to już all night long. Gorzej bywało na gruncie związków powyżej miesiąca, bo tam zazwyczaj, zanim cokolwiek się zaczęło obie strony musiały się wzajemnie wybadać. Czy lubią się razem śmiać, czy mają podobne charaktery, czy mają o czym rozmawiać, czy odpowiadają im walory zewnętrzne i inne mniej lub bardziej popularne "czy" (częstym przypadkiem było podobno kiedyś czy lubią razem pić taką samą ilość alkoholu, ale to w raczej w związkach patologicznych). Najogólniej rzecz ujmując, jeśli dwie osoby myślały o byciu razem dłużej niż tylko pięć minut w kiblu podczas jednej dyskoteki, musiały siebie nawzajem poznać. I jest to rzecz w świecie jak najbardziej normalna, a wręcz oczywista i pożądana. Z tym że czasami bywa, iż ta "oczywistość" zostaje lekko zawoalowana. Ale ja tu tak znowu metaforycznie i niezrozumiale... uderzmy w konkretny przykład.

Zastanawia was pewnie, skąd się wziął Sheldon w tytule, i co to kurna w ogóle za Sheldon. Mniemam, że zastanawia was jeszcze milion innych rzeczy, o których nie macie zielonego pojęcia ( i to nie tylko w tym poście ), ale generalnie sprawa z Sheldonem powinna wam spędzać największy sen z powiek. Śpieszę donieść: Sheldon to koleś z legendarnego w wielu kręgach serialu "Teoria wielkiego podrywu", który nigdy nie łapał sarkazmu. No, i wyobraźmy sobie teraz, że taki Sheldon poznaję osobę, która w jawny sposób wykorzystuje jego skłonność do nie rozkminiania pewnych rzeczy w sposób należyty. Wyraźnie ją to bawi. Nie jest to w sumie zła cecha, przeciwnie - nawet to słodkie, mówiąc nie po męskiemu. Sheldon często podejmuję grę, choć zdaje sobie sprawę iż nie należy tego nazywać grą, bo jest to najzwyczajniej w świecie idiotyczne. Co by jednak nie mówić, uwielbia jak ta osoba - tak, jest to panna - śmieje się, gdy czegoś nie skuma. Ona ma chyba też z tego niezły ubaw. Winno być dobrze? No pewnie. Pierwsze "czy" - patrz wyżej - załatwione. Czas na drugie. Okazuje się, iż gusta muzyczne także są im raczej podobne. No i czegóż chcieć więcej? Jeśli dziewczę podziela twą pasję do określonych dźwięków, to czepnąć się jej trzeba jak ogon psiego rzepa, czy jakoś tak. Kolejne "czy" mamy. Dalej... Sheldon rozmawia z tą osobą dosyć często, głównie o rzeczach, które wywołują na twarzy obojga uśmiech. No i - jak wynika z relacji Sheldona, która może być zakłamana i nieco nieprecyzyjna - oboje lubią ze sobą rozmawiać. W ten oto sposób Sheldon niebezpiecznie skręca w rejony bliższe tym głębszym, co niekoniecznie przecież musi odpowiadać tamtej osobie, wszak to wszystko jest tylko "czy" i póki co nic więcej. Ale znać trzeba, że Sheldon to z reguły niepoprawny romantyk, który z pięć razy oglądnął Titanica i ma nieco zachwianą hierarchię stopniowania uczuciowości. W każdym razie 3x "czy" nie sprawiło, aby odważył się na jakikolwiek poważniejszy sus w przód, i chyba dobrze. Co do czwartego "czy"... Kwestia gustu, aczkolwiek Sheldon mówił, że tamta osoba spełniała jego wszelkie kryteria dotyczące ostatniego "czy". Nie był pewien, czy on też, aczkolwiek pozostawał w takiej nadziei. W każdym razie relacja rozwijała się obiecująco. Dziewczę na każdym kroku dawało Sheldonowi do zrozumienia - choć zapewne tak mu się tylko wydawało - iż jest szansa na story like Nora Roberts, ale chłopak wyrzucał ze swego mózgu te infantylne, kompletnie idiotyczne myśli. Bo takimi były, bez sarkazmu. Czasu trzeba było, czasu... ale Sheldon, jak żem wspomniał, był osobistością ze wszech miar nieśmiałą, szczególnie w obliczu rewelacji zaserwowanych mu przez dziewczę. Dlatego wolał trzymać się na dystans... I tu właśnie pojawia się pole do popisu dla naukowców - czy Sheldon powinien trzymać gardę i czekać, czy atakować?  Atak wiązał się z odsłoną i ryzykiem ewentualnego sierpowego, a ten to dziewczę miało mocny. Wolał więc trzymać gardę... i chyba nie wyszło mu to na dobre. Co prawda wyratował się poniekąd małym podarunkiem, ale to i tak wszystko było - za przeproszeniem - gówno. W końcu Sheldon wyjechał, licząc na powrót, dziewczę zostało, najprawdopodobniej na powrót nie licząc. Z tymże Sheldon tego nie wiedział... Wiecie, bo to Sheldon jest przecież, on takich rzeczy nie wyłapuje. Sheldon więc, nic nie podejrzewając, podtrzymywał walkę. Starał się przynajmniej. Aż tu nagle się odsłonił, powiedział, co miał powiedzieć i dostał strzała w pysk, dobitnie udowadniającego mu, że jednak jest Sheldonem i nie jest to wcale powód do dumy.
No i do tego tu dziś, w tym krótkim poście kurna zmierzam. Jeśli jesteś Sheldonem... kurna, w tych sprawach masz często przejebane, no.

Serio. Zazwyczaj potem kończysz w kuchni przed laptopem, nad którym z kretyńską miną wypisujesz idiotyczne frazesy podobne do tych wyżej wiedząc jednocześnie, że ta od sierpowego to przeczyta i straci do cię resztki jakiekolwiek szacunku, uznając jednocześnie za infantylnego świra.

Cóż ci więc pozostaje? Jak to powiedział pewien młody, zdolny prawie poeta polski, Paweł Milczarek : "Jedyną rzeczą, która godna jest teraz życia, to utonąć samotnie w odmętach alkoholu. I możecie to ku*wa zapisać na moim grobie".

Ktoś skminił, o chodziło w tym poście? To dobrze. Grunt, że ja skminiłem. A tymczasem idę wypełnić wolę poety, bo cóż mi pozostaje... Trzymajta się ludzie, oczekujcie na kolejne tekściory! :)

poniedziałek, 13 października 2014

Depresja artysty kreatywnego

Na sam początek dzisiejszego wystąpienia chciałbym serdecznie podziękować miastu Głogów za polubienie mojego fanpage na facebooku. Nie mam zielonego pojęcia, skąd oni wpadli na ten pomysł, niemniej jednak wypada mi się z tego tytułu tylko cieszyć. Choć w sumie znając życie chodziło o raczej o względy polityczne, wiecie, wybory samorządowe się zbliżają. Pewnie kontrkandydat obecnego burmistrza/prezydenta Głogowa włamał się na facebookowe konto miasta, polubił, a potem w kampanii wyborczej będzie rzucał argumentami typu: "Rodacy! Głogowianie najdrożsi! Naprawdę chcecie zagłosować na człowieka, który pozwolił na polubienie fanpage'a tego kretyńskiego bloga?!". Po tym haśle to wygraną ma jak nic, z dużymi szansami na reelekcję.

Zostawmy jednak konotacje dotyczące miasta Głogów które postanowiło wesprzeć moją stronę, a skupmy się na dużo istotniejszym problemie, stanowiącym w dniu dzisiejszym temat tegoż posta. Mieliście kiedyś depresję? No, ja też. Generalnie dość przerąbany stan. Nic ci się nie chce, świat wokół przypomina jeden wielki Mordor, wszyscy ludzie wydają się być irytującymi zgredami a twój organizm najchętniej grzmotnąłby w poduchę i odszedł do krainy snu, gdzie drinki gorące a dziewczyny kolorowe, ewentualnie na odwrót. Niewątpliwym minusem takiej sytuacji jest fakt, iż tracisz swój zwyczajowy - jeżeli takowy posiadasz - zapał do normalnego egzystowania i wpisywania się w wyznaczone, aczkolwiek pasujące ci ( wszak przecież sam je wybierasz ) role społeczne. Mówiąc prościej: A ni ci się pić nie chce, ani ruchać (za przeproszeniem). Normalna mogiła... Wiecie, tak właściwie to zwykły człowiek może sobie jeszcze z tym wszystkim dać radę. On nie jest obarczony presją psychologiczną ze strony fanów, wyobraźni, zbyt kreatywnego umysłu czy swojego konta bankowego ( choć i to się czasami zdarza ). Z prostego powodu: Jest zwykły, przynajmniej z takiego punktu widzenia, jaki zwykł się utrzeć w społeczeństwie ( Dwa razy "zwykł" w zdaniu... Zajebią mnie na tych podstawach edytorstwa... ) Co ma jednak powiedzieć artysta? Człowiek często nierozumiany przez otoczenie, potępiany, izolowany przez nieprzychylne mu środowisko albo i nawet wyrzucany przez organy ścigania z miejsc pracy. On nigdy nie ma takiej zwykłej depresji. Doszedłem do takiego wniosku, patrząc na siebie. Co prawda daleko mi jeszcze do artysty, który w jakikolwiek sposób może się określać mianem szlachetniejszym niż podrzędny poeta zawołany spod sklepu, niemniej jednak jako (prawie) pisarza, któremu zdarzyło się już co nieco opublikować tu i ówdzie obowiązują mnie trochę inne kryteria dotyczące załamania nerwowego. Nie wierzycie? Zobaczcie sami.

W przypadku wszelkiej maści artystów wyróżnić możemy trzy podstawowe stany depresyjne, których zwykły śmiertelnik nie da rady doświadczyć. Pierwszym z takowych, który chciałbym w tym oto akapicie przytoczyć, jest tzw. "stan without everything", a żeby bardziej polską mową zarzucić "stan pozbawiony jakichkolwiek przejawów najdrobniejszych nawet przebłysków weny" (W całkowicie wolnym tłumaczeniu, rzecz jasna). Objawy charakteryzujące ten rodzaj depresji artystycznej z reguły są dosyć łatwo rozpoznawalne i nawet niezorientowany w powiązanych ze sztuką półświatkach człowieczyna dostrzeże, kiedy taki obdarzony boską mocą ( kimże są artyści, jeśli nie częścią myśli Bogów? Serio mówię. Parandowski kiedyś o tym prawił. ) osobnik wpada w tenże stan. Ogólnie rzecz biorąc nie przejawia wtedy zwyczajowych niespodziewanych napadów natchnienia zupełnego, nie chwyta ni stąd, ni zowąd za pióro, pędzel tudzież gitarę i nie tworzy wiekopomnych arcydzieł pod wpływem nagłych uniesień, w pewnych momentach dorównujących ostatecznej fazie ekstazy, a nawet i samemu szczytowi artystycznego uduchowienia, to jest Nirvanie (Nie, nie tej od Cobaina... Czy ja już kiedyś nie wspominałem o gimbach...?). Zachowuję się właściwie zupełnie odwrotnie. Wiecie, coś niecoś mogę o tym powiedzieć, sam ten "Without everything" kiedyś przeżyłem. Zanim mnie dopadł, potrafiłem napisać po kilka durnych wierszy, jedno bezsensowne opowiadanie i banalną w swej bzdurności piosnkę w przeciągu doby. Później jakoś opuścił mnie chochlik, który sterował moimi układami nerwowymi i formował z nich te wątpliwe artystyczne dzieła. Stałem się jak wysuszona kanapka, którą biedny uczeń zapomniał zjeść, zostawił na szkolnym parapecie, a potem słuch o niej zaginął. A kanapka leżała sobie cały tydzień w kącie, zapomniana przez świat, wspominając najpiękniejsze życiowe chwile, mimo iż nie mogła niczego wspominać, przecież jest kanapką. Choć w sumie, cholera ją tam wie... W każdym razie suszyła się tak samotnie, oczekując na koniec. Artysta w stanie without odczuwa dokładnie to samo. Siedzi na stołku, ewentualnie leży i gapi się na to co ma przed oczami, nie myśląc zupełnie o niczym. W zasadzie to on chce myśleć, ale jego stan mu na to nie pozwala. Ogarnia go nagłe przeczucie, że nic już w życiu nie będzie w stanie napisać, narysować, ani zaprojektować. Kolejne fazy są jeszcze gorsze. Zaczyna myśleć, że jednak jest w stanie z siebie coś wykrzesać, ale nic ponad ten poziom artyzmu, jaki prezentują kapelmistrze bandów discopolowych tudzież malarze w rodzaju gościa, który pomalował kartkę na czarno i nazwał ją "Walka murzynów w ciemnej jaskini podczas nocy" czy jakoś tak (Co prawda sprzedał ją za ładnych parę tysięcy, jest to jednak raczej powód do płaczu nad stanem obecnych kryteriów, jakimi ocenia się sztukę niż do zachwytu nad geniuszem twórcy ). Kurna, to lepiej już zginąć. I w ten oto sposób pojawia się następna faza tego rodzaju depresji, która zarazem prowadzi takiegoż artystę do kolejnego.
Głęboki dół egzystencjalny. Nie należy tego w żadnym razie mylić z kryzysem. Artyści nie miewają kryzysów, oni miewają tylko doły. Różnica - w przypadku egzystencjalizmu - polega na tym, iż ci od kryzysów tracą sens życia, a ci od boskiej mocy jedynie uświadamiają sobie, że stracili go już dawno temu i jedyne co mogą zrobić to użalać się nad swym marnym losem i wspominać lata spędzone na bezcelowym, acz wywołującym sentymentalne oraz cudowne myśli (w tego rodzaju wspomnieniach nie ma rzeczy fajnych, zajebistych, szałowych - są tylko cudowne. Nie mam zielonego pojęcia, z czego to wynika, ale tak jest. ) bytowaniu, okraszonym rżnięciem w gałę pod blokiem, pierwszym pocałunkiem pod blokiem, wybitą szybą sąsiadowi z bloku i generalnie duża ilością bloków (Jak ktoś nie przeżył w swym życiu bloków no to cóż... Tu nie dół napatoczyć się powinien, a jawna chroniczna depresja... ). No i jak już taki artysta wpadnie w ten dół, to wena automatycznie skacze mu w górę. Nie jest to jednak zdrowy objaw. Spójrzmy chociażby na takich Londona albo Hemingwaya. W ich utworach widać oczywisty wręcz obraz totalnego rozstroju mózgu, będącego klasycznym przypadkiem dołu egzystencjalnego. Ten drugi przykładowo dogłębnie wyraził to w dziele (chyba tak to trzeba nazywać) "Stary człowiek i morze", gdzie podstarzały mężczyzna chce się jeszcze raz poczuć jak młodzieniaszek i postanowią walić z przegniłą wędką na marliny. Ewidentny wyraz żałości za latami młodości, czyli tego sentymentalnego, beztroskiego bytowania. London z kolei to wszędzie szukał cieniów minionych wiosen, ubierając całość w barwy porywającej przygody. A jak to się skończyło, wszyscy wiemy... (Mam taką nadzieję przynajmniej. To jak, gimby?) Dlatego też, kiedy wpadłem w ów stan i zacząłem pisać "Wiarę" ( gdzieś wyżej w "moich publikacjach" znajdziecie link do tej prymitywniejszej, jeszcze nie wznowionej wersji ) nieco się wystraszyłem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, iż kroczył za mną demon artystów, którzy wpadli w dół egzystencjalny. Okazało się jednak, że kulka w łeb nie jest ostatecznym rozwiązaniem tego stanu depresji. Dół egzystencjalny może doprowadzić artystę do ostatniego, aczkolwiek najgorszego chyba syndromu, podpadającego już pod stany nerwicowe.
Perfekcja maniakalna. Artysta, po stworzeniu dzieła w fazie dołu egzystencjalnego wpada - jeśli rzecz jasna jeszcze się nie powiesił (cóż za brutalność z mej strony) - w niezły ciąg, który nie pozwala mu na pochwalenie się światu swoimi przemyśleniami. Jest to o tyle niebezpieczne, bo może się skończyć wylądowaniem na ulicy, gdzie będą powstawać kolejne wiekopomne dzieła ale nikt o nich nie usłyszy. Wiecie, taki element artystyczny, mimo iż chce wykrzyczeć światu swój ból po stracie świadomości wpajającej mu iż kiedykolwiek miał jakiś sens życia, nie chce narazić się na kompromitację i krytycyzm ze strony społeczeństwa. Z drugiej jednak strony, są to jednak sytuacje niezbyt popularne... Jest jeszcze druga opcja tego stanu, o wiele bardziej chyba popularna. Kojarzy ktoś Kafkę? A czy kogoś z was interesowało kiedyś, dlaczego oskarżyli tego cholernego Józefa K.?! Mnie tak, ale pamiętajcie, że ja jestem właśnie tym artystą (zacny suchar, milordzie) i rozumuję w innych kategoriach. Większość nigdy się nad takimi kwestiami nie zastanawiała, bo nie miała po co. A brnąć przez to w szkole było trzeba... Tak właśnie wyraża się owa druga opcja - parciem na wykrzyczenie światu swojej frustracji. Taki artysta, jak już stworzy swoje dołowate dzieło zrobi wszystko, żeby jak najwięcej osób mogło się o nim dowiedzieć i wesprzeć twórcę w jego egzystencjalnej niedoli. Z tymże wtedy straty liczone są nie w jednym samobójcy, a setkach tysięcy dzieci maltretowanych w szkołach i innych tego rodzaju haniebnych instytucjach koniecznością zagłębiania się w sens tychże dzieł. Toż to wtedy robi się makabra na skalę światową...

Mógłbym jeszcze podywagować trochę, ale znów pewnie doszedłbym do raczej depresyjnych konsensusów ze swoim umysłem. Sami z resztą widzicie, jak przerąbane życie ma artysta w depresji. Wszelkie problemy finansowe, miłosne ( choć w sumie... dobry temat na kolejny tekst... artysta pogrążony w miłości, ciekawe... ), szkolne czy imprezowe to pikuś w porównaniu z dołem egzystencjalnym. Nie wierzycie? No to zostańcie artystami. Albo lepiej nie. Jeszcze potem będzie wam się wydawać - tak jak pewnemu długowłosemu osobnikowi pozującemu do zdjęć z Chińską gitarą z przeceny - że naprawdę tymi artystami zostaliście i powstanie takich skretyniałych tekstów...

Taka refleksja na koniec: Z początku wydawało mi się, że znów będzie raczej idiotycznie i zabawnie, a całość wyszła mi chyba nieco filozoficznie i - o zgrozo! - dużo głębiej, niż pierwotnie zakładałem. Nie?

Macie jeszcze ode mnie, tak na dobry sen ( jeśli ktoś z was będzie u miał przy tym zasnąć.). A co!



czwartek, 9 października 2014

Top 20: Thrash Metal

Dziś popłyniemy trochę inaczej. W odpowiedzi na zarzuty stawiane mi przez JE... No, pewnego gościa udzielającego się na blogowym fanpage na fejsie, który twierdzić śmiał, iż w postach swoich staję się za mało metalowy, postanowiłem wziąć się przygotowanie zestawienia dwudziestu najlepszych trash metalowych killerów w historii. Jak wszyscy tego typu selekcjonerzy zaznaczyć wam zrazu muszę, iż jest to tylko i wyłącznie moja opinia, pod każdym względem. Jeśli bym tego nie dodał, prawdopodobnie nazajutrz fanatyczni wielbiciele kapel, które były dla mnie zbyt słabe, bądź - co jest dużo lepszym określeniem - dla których po prostu zabrakło miejsca wśród tylu dobrych songów walnęliby się całą armią pod mój blok i rozpoczęli szturm na klatkę, domagając się należnej ich ulubionym kapelom gloryfikacji. A wiecie, jak to jest z metalowcami - jedno kopnięcie z glana i pancerny zamek za trzy stówy poszedł w... siną dal, ujmując to bardziej poetycko.
Ale dobra tam, nie przedłużajmy, tylko wdziejmy na się skórzane kurtki, ćwieki i włosiska nasze kudłate rozpuśćmy, co by dobrze łbem się machało i delektujmy thrashową mocą! ( Rzeczywiście, macie rację, ale ten cały rycerski patos w powyższym zdaniu był jak najbardziej zamierzony. Idealnie oddaje waleczną naturę tego buntowniczego gatunku, jakim jest thrash metal. Czy nie? )


20. Lost Society - Thrash All Over You ( "Fast Loud Death", Nuclear Blast 2013 )

Zaczniemy od młodych. Lost Society to kapela założona ledwo cztery lata temu w Finlandii. Rok temu ukazał się ich debiutancki album. Należą do pokolenia nastoletnich szczyli, którzy w ostatnich czasach postanowili wskrzesić ducha starego, klasycznego thrash metalu i nieść jego sztandar przez bezdroża tego świata, pociągając za sobą nową falę zbuntowanych dzieciaków chcących zmienić glob. Być może po raz kolejny ubrałem to w nieco zbyt patetyczne słowa, ale ogólny sens jest jak najbardziej trafny. Chwała chłopakom za to, że nie pozwalają, aby ten gatunek umarł! No, i głównie z tego względu miejsce wśród tej zacnej dwudziestki sobie znaleźli.

Z racji tego, iż kolesie dopiero rezerwują sobie miejsca na klatach długowłosych buntowników a na pierwszą prośbę o tatuaż z ich podobizną będą jeszcze musieli nieco poczekać, pozwolę sobie walnąć wam ich skład:

Samy Elbanna – wokal prowadzący, gitara
Arttu Lesonen – gitara
Mirko Lehtinen – gitara basowa
Ossi Paananen – perkusja

Wszyscy grają w kapeli od samego początku.





19. Wilczy Pająk - Memento Mori

O ile jeszcze Lost Society co niektórzy z was mogą kojarzyć ( m.in. z tytułu potężnej wytwórni za plecami ), o tyle - daję głowę - Wilczego Pająka nie kojarzy zapewne nikt. No, jeśli już to niewielu. Ale po to są właśnie takie zestawienia! Wilczy Pająk to - jak zdążyliście już pewnie zauważyć - polska kapela założona w roku 1985. Po trzech latach występowania pod pierwotnym szyldem zmieniła nazwę na - a to ci oryginalność - Wolf Spider, co by bardziej światowo brzmieć i glob zawojować. Nie pykło, że tak powiem, ale winy takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się tylko i wyłącznie w czynnikach zewnętrznych ( Ustrój, tragiczne możliwości promocyjne, brak kasy, złe menago itp.,itd. ), bo samą muzykę to chłopaki grali na światowym poziomie. Słychać to z resztą w poniższej piosence. Poza tym... Eh, co ja się będę. Spytajcie starszych - takich po czterdziestce - kumpli metalowców, to wam opowiedzą, jak w 88' Pająk dał ognia na Metalmanii ( Zabrzmiało to trochę, jak bym tam był... ). Ale tych true, inni spławią was kulturalnym "Tak, to była zajebista kapela... Ale Kat, ci to jeszcze lepsi byli..."
Rok temu, po ponad dwudziestu latach przerwy Wolf Spider powrócił w częściowo starym składzie i nagrał epkę "It's your time". Czekamy na więcej.

Skład
Maciej Wróblewski – śpiew (od 2012)
Piotr Mańkowski – gitara elektryczna
Maciej Matuszak – gitara elektryczna, gitara basowa ( od początku )
Mariusz Przybylski – gitara basowa ( od początku )
Beata Polak – perkusja (od 2011 )
        
                              




18.  Dragon - Siedem Czasz Gniewu ( "Horda Goga", Wifon < polska wersja >, Metal Master < angielska wersja >, 1989 )

 No to teraz BUM! Dobra. Byłem w stanie uwierzyć, że jest jeszcze ktoś zaglądający tu na bloga, kojarzący Wilczego Pająka. Nie uwierzę wam jednak, że słyszeliście cokolwiek kiedykolwiek o Dragonie. Tym polskim, ma się rozumieć. Jeśli się mylę, to zgłaszać się do mnie. Piwo stawiam. Dragon jest polską kapelą założoną w roku 1984 przez - o ile pamiętam - trójkę kumpli. Idea przyświecająca powstaniu była raczej standardowa - bunt, laski i wszechobecna rozwałka. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych ( wespół z m.in takimi kapelami jak Wilczy Pająk właśnie ) na chwilę awansowali do ekstraklasy polskiego metalu, dając fenomenalne ( jak wynika z barwnych opisów m.in. Rafała Monastyrskiego z "Metal Hammera" ) koncerty na Metalmanii. Niestety, jak już wspomniałem, niewielu już dziś chyba o nich pamięta, przynajmniej wśród młodszych pokoleń. Dlatego staram się nadrabiać te rażące braki i edukować współczesną młodzież :)
Ciekawostka: Dragon należy do tego rodzaju bandów, którzy nie przywiązywali zbytniej wagi do warstwy tekstowej swoich numerów. No, właściwie to im się pewnie wydawało, że przywiązują. Jednakże słuchając tak wykwintnie poetyckich fraz jak "  Rydwan ognia ciągnie się, ku zagładzie czyniąc rzeź - śmierć ! Siedem czar i siedem plag, trupi wrzód na ludzi padł - gniew " poważnie bym się nad tym zastanowił. Jeśli by to jednak utożsamić z tamtymi czasami, to w sumie ma to jakiś sens. Większy przynajmniej niż w ostatnim tomiku poezji Tima Lindemanna.
Zespół rozwiązał się w 2000 roku.





17. Evile - Thrasher ( "Enter the Grave", Earache 2007 )

Wracamy do młodych. Evile to kapela założona w roku 2004, a która - podobnie jak i Lost Society - łupie do bólu wręcz tradycyjny thrash metal, aczkolwiek jakieś powiewy nowoczesności im się czasem zdarzą. Paradoksalnie - bądź nie - jest to chyba najbardziej znana z dotychczas wymienianych tutaj grup. Chłopaki jak dotąd nagrali cztery albumy i mimo przeciwności losu ( ależ to przecudnie zabrzmiało, że tak splugawię takim językiem tę metalową brać ), takich jak śmierć basisty Mike'a Alexandra po nagraniu "Infected Nations" ( albo w trakcie? Nie pamiętam dokładnie. ) wciąż prą do przodu, krzewiąc wśród ludu te zacne dźwięki.

Obecny skład:
Matt Drake – śpiew, gitara (od 2004)
Joel Graham – gitara basowa (od 2009)
Ben Carter – perkusja (od 2004)





16. Forbidden - Step by Step ( "Twisted Into From", EMI 1988 )

Teraz band z gatunku tych, które założone zostały zbyt późno aby załapać się do ścisłej czołówki thrash metalu. Debiutancki album chłopaki nagrali dopiero w roku 1988, a jak wiadomo, wtedy gatunek powoli zaczął staczać się nieco w dół. Z jednej strony, gdzieś w odmętach szwedzkich i amerykańskich piwnic do życia budziły się potwory pragnące nieść ludziom wizje śmierci ( dźwiękowej, rzecz jasna ), z drugiej zaś pewien blond chłopak w kraciastej koszuli wraz z paroma jemu podobnymi ziomkami powoli doprowadzali do depresji 70% nastolatków na świecie. Co by jednak nie gadać, Forbidden to dla wielu całkiem spora legenda. Tylko w złym czasie startnęli, psia mać.



15. Exumer - Possesed by fire ( "Possessed by fire" , TONPRESS 1986 )

Co prawda nigdy gości aż tak nie lubiłem, ale stwierdziłem, że jednak miejsce w tym zestawieniu im się należy. Mają - szczególnie w Niemczech - status legendy, przynajmniej jeżeli o podziemie chodzi, to i wspomnieć o nich należało. Z resztą, jak się tak bliżej wsłuchać, to brzmienie nawet całkiem niezgorsze im wychodziło. Zagorzali fani thrashu powinni znać, bez dwóch zdań.




14. Tankard - Zombie Attack ( "Zombie Attack", Noise Records 1986 )

Przykład kapeli przyjacielskiej, to jest takiej, która założona została tylko i wyłącznie przez przyjaciół ze szkoły. Ciężko ocenić, czy fakt ten ułatwiał im wspinanie się po szczeblach thrashowej hierarchii, czy raczej wydłużał tę drogę, niemniej jednak  ( podobnie jak bandy wymieniane wyżej ) nigdy do ścisłej czołówki chłopaki się przebić nie zdołali. Znów dał znać o sobie ten cholerny czas... Debiutancki album Tankard wydał bowiem dopiero w roku 1986, a więc zdecydowanie za późno, aby móc myśleć o jakimś większym zawojowaniu świata. Co jednak nie zmienia faktu, iż kapela - w różnorakich, ale zachowujących niektórych oryginalnych członków konfiguracjach - od prawie trzydziestu lat regularnie nagrywa kolejne płyty, walcząc o dobre imię weteranów starej szkoły.
Ale okładki to oni zawsze mieli nieco dziecinne.


 


13. KAT - Głos z ciemności ( "Oddech wymarłych światów", Pronit 1988 )

Powoli przechodzimy do zespołów, których nieznajomość winna skutkować jak najszybszym opuszczeniem tego bloga i nie profanowania go swoją niewyedukowaną gębą. Jeśli jest na sali osoba nie kojarząca człowieka nazwiskiem Kostrzewski ( no dobra, to jeszcze można wybaczyć... ) albo - o zgrozo! ( paradoksalnie ) - KATA, proszę cichaczem paść na podłogę i wypełznąć z tej strony. Nie żeby tam znowu kacior był jakąś światową mega gwiazdą, ale na rodzimej scenie to prawdziwa legenda, na której wychowały się setki tysięcy obywateli tego kraju. Takie płyty jak "Oddech Wymarłych Światów" właśnie - bez względu na to, jak durnowatych tekstów by nie zawierały - na trwałe odcisnęły swoje piętno w polskiej muzyce, i to nie tylko tej metalowej. Na przestrzeni lat kapela zbudowała sobie wśród metalowej braci żywy pomnik, aczkolwiek ostatnimi czasy dość mocno zachwiany. Co by jednak nie gadać, swoje dla muzyki odbębnili.




12.  Destruction - Tormentor ( "Infernal Overkill", Steamhammer 1985 )

Tak oto doszliśmy do pierwszego zespołu, którego można już podpiąć pod prawie czołówkę światowego thrashu. Mniej restrykcyjny będę, jeżeli chodzi o znajomość aniżeli w wypadku Kata, ale i tak uważam, że każdy szanujący się metalowiec musi ten band przynajmniej kojarzyć. Destruction od lat konsekwentnie łupie kolejne płyty, dołączając do grona wszystkich tych kapel, które gówno sobie robią z upływającego czasu i wciąż żywo uczestniczą w tworzeniu sceny. Co prawda osobiście uważam, że lekko im się fuksnęło z tą popularnością - wszak debiut zaliczyli dopiero w roku 1985 - ale z drugiej strony patrząc na poziom muzyczny albumu... No, nie ma co się dziwić, tylko machać łbami!




11. Flotsam and Jetsam - Saturday nights all right for fighting ( "No place for disgrace", Elektra 1988 )

Kolejna wielka legenda. Kolejna, która wskutek zbyt późnego debiutu ( 1986 ) nie wzbiła się na szczyty thrash metalowych panteonów. Choć właściwie mogli się chłopaki szybciej uwinąć, wszak powstali już w roku 1983. Czy to by coś zmieniło? Kto wie... Warto wiedzieć natomiast, iż pierwszym, oryginalnym basistą kapeli był Jason Newsted. Ten sam, która zastąpił - a raczej próbował zastąpić - potem tragicznie zmarłego Cliffa Burtona w Metallice.






10. Annihilator - Alison Hell ("Alice in hell", Roadrunner Records 1989 )

Annihilator to kapela założona w roku 1984 w Ottawie, stolicy Kanady. Od samego początku siłą napędową i głównym kompozytorem bandu był - dziś już chyba legendarny - Jeff Waters, praktycznie w całości odpowiadający za muzyczne rejony, w jakich zespół się obracał. Mimo iż chłopaki również należą do grona najlepszych i najbardziej popularnych kapel thrash metalowych w historii, w ich twórczości często słychać też echa innych gatunków, jak np. progresji czy klasycznego heavy. Nie muszę chyba dodawać, że także nie dane im było doznać blasku chwały na miarę wielkiej czwórki? Wystarczy spojrzeć na datę założenia... Nie mówiąc już o tym, że "Alice in hell" to ich debiutancki album.




9. Nuclear Assault - Game Over ("Game over", Combat Records 1986 )

Być może i chłopaki nie są tak popularni jak Annihilator czy Destruction, niemniej jednak postanowiłem umieścić ich wyżej, aniżeli tamte dwie kapele. Dla mnie wyznacznikiem wartości zespołu nigdy bowiem nie była jego popularność, a po prostu zawartość muzyczna kolejnych albumów, stopień pasji i zaangażowania, jakie ktoś w tworzenie płyty włożył. Porównując debiuty Annihilatora, Destruction i Nuclear Assault ten ostatni w moim guście nieco chyba z resztą wygrywa. Być może wynika to z lekko skrzywionego systemu wartości, jaki zapuścił korzenie w moim irracjonalnie skomponowanym mózgu, no ale stało się... Niech mają tę dziewiątkę. Z resztą "Game over" to naprawdę dobry album.






8. Sodom - Nuclear winter ( "Persecution Mania", Steamhammer 1987 )

Tak oto doszliśmy do pierwszej, naprawdę wielkiej legendy, przy której wszystkie z wyżej wymienionych kapel najzwyczajniej w świecie się chowają. Tom Angelripper, założyciel i główny ośrodek myślowy ( nie chciałem znów użyć określenia "mózg". To takie banalne się zrobiło... ) Sodom to człowiek, który upartością i charyzmą doprowadził swoje muzyczne dziecko na same szczyty metalowych - ale także i poza metalowych - gór, na trwale zapisując się na kartach globalnej muzyki. Dobra, być może znów mnie trochę poniosło, co by jednak nie mówić, Sodom to prawdopodobnie ( obok Kreator, o czym za chwilę ) najpopularniejszy Niemiecki thrash metalowy band w historii. A sami wiecie ( mam nadzieję, przynajmniej ), jak mocną tam mieli scenę. Niektóre z ich płyt wśród zagorzałych fanów doczekały się już chyba nawet własnych pomników...

                                


7.  Overkill

Jeśli ktoś zaczyna dopiero swoją przygodę z tym buntowniczym, potępionym przez "normalne" społeczeństwo gatunkiem, jakim jest thrash metal, proponuje zacząć od zespołów właśnie takich jak Overkill. Dlaczego? Prosta sprawa. Wtedy mam pewność, że wam się spodoba, a z waszych głośników przez najbliższych kilka, okraszonych nonkonformistycznymi aktami pogardy dla świata lat nie wyjdą dźwięki gitary innej niż tylko ta przesterowana. Nie będę się rozwodził nad kolejnymi superlatywami, nie wiadomo jak bardzo gloryfikacjami frazesami, bo brak w tym sensu. Overkill znać po prostu trzeba. I tyle.
P.S. Tyle latek na karku, a chłopaki wciąż dają radę. Czasami mam wrażenie, że nawet i AC/DC przy nich wymięka
                                            

6. Kreator - Tormentor ("Endless pain", Noise Records, 1985 )

Wiecie co? Nie śpię drugi dzień z rzędu, pocąc się nad tymi wszystkimi tekstami, które i tak wskutek mojego skrajnego wycieńczenia nie mają już w sobie swego zwyczajowego, kretyńskiego polotu i zidiociałego humoru. Pozwólcie mi więc proszę, że przy tych ostatnich - choć wiadomo, że największych - kapelach nieco się będę ograniczał. Jeśli o Kreator, walnę krótko: Nie znasz, to wy... Nie, będę tak brzydko mówił. Ekipa Petrozzy to obok Sodom zdecydowanie największa metalowa gwiazda, jeżeli chodzi o ciężką scenę niemiecką.



5. Sepultura - Beneath the remains ("Beneath the remains", Roadrunner Records, 1989 )

Jedno nazwisko: Max Cavalera. I wszystko jasne. Sepultura to właściwie jedyna Brazylijska metalowa kapela, która zrobiła światową karierę, dając koncerty w dziesiątkach państw na całym globie. No, trzeba po prostu znać. I tyle ( kurna, ta kawa mi już niewiele pomaga... ).



4. Megadeth - Symphony of Destruction ( "Countdown to Extinction", Combat Records < wznowienie przez Capitola w 2002 bodajże > 1992 )

Tak oto doszliśmy do wielkiej czwórki thrash metalu. Megadeth umieściłem akurat na tym miejscu nie dlatego że w jakiś sposób odstaje od reszty, po prostu tak mi się jakoś uroiło we łbie, że powinien się tu znaleźć. Dave się chyba nie obrazi, co?




3. Metallica - Ride the Lighting ("Ride the Lighting", Megaforce Records 1984 )

Co, robaczki, myśleliście że ich na pierwsze miejsce damy, ha? Za "Kill'em all" można by nad tym podywagować, jak najbardziej, aczkolwiek po "Master of Puppets" byłoby już ciężko podejmować jakąkolwiek dysputę. Naprawdę muszę wam mówić, że nieznajomość podlega publicznemu rozstrzelaniu?



2. Anthrax - Indians ("Among the living", Megaforce Records 1987 )

Kolejni z wielkich. Zawsze uwielbiałem w nich tę piekielną, młodzieńczą energię. Ten cały thrash bez ich Powera to jednak na serio byłby dużo uboższy. I tyle. Kawa przestała działać, "łoże w kolorze czerwonym" wzywa...



1. Slayer - Raining Blood ( "Reign in Blood", DefJam Records 1986 )

No cóż... skąd wybór? "Rainin gBlood" zawiera w sobie jeden z najlepszych riffów nie tylko w historii thrashu, ale i całej metalowej muzy w ogóle. To raz. A dwa... Sentyment, panie. Obok "Ride the Lightning" był to najprawdopodobniej pierwszy thrashowy utwór, jaki zmasakrował moje nastoletnie uszy. Mam nadzieję, że jakiemuś szczylowi, który dzięki temu zestawieniu po raz pierwszy zapozna się z gatunkiem, zmasakruje również i uświadomi, że lepszego haju to już w życiu mieć nie będzie...




Podsumowując ( normalnie pewnie bym trochę zdań walnął, ale ta kołdra... )... Albo kurna ty, czekajcie! Zapomniałem o Exodus! Cóż za niefrasobliwość z mojej strony. Skmińcie "Bonded by Blood", jakby co. No a dalej podsumując... Cholera jasna, idę w końcu spać. Nie kimałem od ponad doby. Miłego odsłuchu!

Wszelkie zażalenia co do kolejności, jak i samej selekcji poszczególnych bandów można składać drogą komentarzową pod niniejszym postem. Ma się rozumieć.


P.S. Jak mniemam, pewnie zdążyliście zauważyć małe zmiany w infrastrukturze bloga. Nie myślcie sobie czasem, że postanowiłem nagle zostać wielkim internetowym kapitalistą... Po prostu pomyślałem sobie, iż warto jednak na tych studiach z czegoś się utrzymywać. Być może na samym początku tych parę googlowych reklam nie zapewni mi jakichś wielkich kokosów, ale zawsze to lepiej jakiś grosz choćby na jedzenie mieć, co bym głodować nie musiał. Jeśli kogoś coś będzie wnerwiać, bądź też doprowadzać do różnokolorowych gorączek, to walić do mnie. Reklamy charakteryzują się właśnie tym, że są nieco upierdliwe... Nie martwcie się jednak, u mnie nigdy nie wyskoczy wam reklama bananów na całą stronę ze złośliwym dopiskiem "Nie ma iksa, ku*wa, trzeba klikać!". To macie zagwarantowane.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 

sobota, 4 października 2014

Przemyślenia natury śniadaniowej

Jak żem obiecał ( Taak, wiem, często obiecywałem nawet i jabłka na modrzewiu, czy jak to się tam mówi i marnie mi to dość wychodziło. Tym razem mam nadzieję jednak być bardziej stanowczy w swym postanowieniu... chyba. ), częstotliwość publikacji kolejnych, okraszonych hektolitrami potowych kropli postów ulega czasowej poprawie i tak oto na przestrzeni dwóch dni jawi się przed wami następny tekścior. Z mojego punktu widzenia - to jest tzw. "autora" - wypełnianie postanowienia odnośnie przerzucania się na system dwu - trzy dniowy wymagać będzie ode mnie restrukturyzacji swoich narządów wennych ( Myślałem nad użyciem słowa "wenowych". Bez różnicy w zasadzie, i tak język polski nie przewiduje żadnego z nich. ), co by każde skrobnięcie pozostawiało was w co najmniej takim samym zachwycie, jak przy czytaniu najlepszych książek Agaty Christie ( Ależ tępe porównanie. Nawet jak na mnie. ). Dobra, kończąc ten wpisujący się w poczet tych najbardziej kretyńskich i niezrozumiałych początek, pozwólcie, że przejdę do właściwej części posta. Jest to chyba niezbędne do tego, aby móc cokolwiek więcej napisać, nie?
W każdym razie, jak zdążyliście się pewnie domyśleć po umieszczonym wyżej tytule ( Tak, wiem, tytuły z reguły są wyżej niż niżej. Po to jest chyba tytuł. ), w dniu dzisiejszym naszły mnie przemyślenia natury jedzeniowej, a konkretnie sposobów konsumpcji najważniejszego posiłku dnia, który nierzadko formuje człowiekowi cały jego, dwudziestoczterogodzinny obraz. Zastanawialiście się kiedyś, po co jest właściwie śniadanie? No, ja też nie. Sądzę, że nikt właściwie tego nie do końca nie wie. Mamy co prawda całe hordy różnego rodzaju doktorów, dietetyków, food profesorów albo blogerów kulinarnych, wpajających ludziom że nikt nie jest w stanie wpaść na tak genialne dania jak oni i że ich kluski w sosie własnym są własne jak żadne inne twierdzących, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, bez niego to ani rusz i zapominając o nim dążymy do nieuchronnej śmierci ( Dobra, być może nieco przesadziłem, aczkolwiek z co poniektórych elaboratów żywieniowych można takie wnioski wyciągnąć ), ale ci ludzie nigdy tak na dobrą sprawę nie wgłębili się w temat, bo nigdy bez śniadania dnia nie zaczynali ( Właśnie zaliczyłem chyba jedno z najdłuższych zdań w swej blogowej karierze. Zastanawia mnie, czy to aby zdrowy jest objaw... ). No pomyślmy. Cóż może się stać, jeśli nie zjesz śniadania? Właściwie nic. Co najwyżej nie będziesz miał energii na egzystowanie przez resztę dnia, wysłuchiwania dogłębnie durnowatych kazań nauczycieli, szefów i panów policjantów na skrzyżowaniu, którzy będą próbowali ci wlepić mandat za spowodowanie  kolizji, ponieważ nie jedząc śniadania nie wypiłeś także kawy i zasnąłeś przed kierownicą. No, ewentualnie może ci jeszcze burczeć w brzuchu, przez co skompromitujesz się pod tablicą i dostaniesz pałę, ewentualnie zszargasz dobre imię firmy na wybitnie ważnej konferencji i zostaniesz wylany z roboty z taką reputacją, że w swojej branży to już roboty nie znajdziesz. To nic takiego przecież.
Jeśli już jednak postanowisz uznać rady dietetyków za słuszne i zdecydować się na spożycie śniadania, warto zastanowić się, jaki dobór produktów będzie dla ciebie najodpowiedniejszy. Pominę w tym momencie uwarunkowania natury fizycznej, gdyż wtedy musiałbym stworzyć ze czterysta podkategorii uwzględniających wiek, masę ciała i wzrost petenta szykującego się do konsumpcji. Przeanalizuję jedynie kilka najpopularniejszych zestawów śniadaniowych i ich wady oraz zalety.
Na pierwszy ogień weźmy klasyczny klasyk ( Notatka w dzienniku: 04.10.2014 - zaliczyłem kolejny pleonazm. Wybitnie wręcz rzucający się w oczy nawet. ) - płatki z mlekiem. Danie o tyle smaczne, co bardzo niebezpieczne. Bardziej dla środowiska, niż dla samego siebie. Zastanawialiście się kiedyś, ile ta biedna krowa musiała wycierpieć, jak ją szarpali za to wymię, żebyś ty sobie mógł zjeść płatki z mlekiem? Nie, bo was nie obchodzi cierpienie zwierząt. Ale dobra, powiedzmy że to jednak ma marginalne znaczenie, bo nauczona krowa oddanie litra mleka traktuje raczej jak rytuał niż bolesną konieczność. Spójrzmy teraz na aspekty bardziej praktyczne. Robienie śniadania złożonego z mniej lub bardziej gęstego ( O procent chodzi, nieuki. Nie, nie taki alkoholowy... Mówiłem, żeby tu gimbów nie wpuszczać... ) białego płynu ( Nie, to też nie o to... Z resztą, co ja się będę produkował... ) i nafaszerowanie go płatkami nie mającymi żadnych właściwości antypoślizgowych, a nawet i zwiększających takowe zakrawa pod ogromne wręcz ryzyko. Postawisz sobie talerz z takim daniem na stole, potem niechcący strącisz go ręką i rzeka śmierci gotowa. Zauważ, że jeśli wziąłeś się za śniadanie, najprawdopodobniej wziąłeś się zań w kuchni. Płatki więc musiały się rozlać wokół setek przedmiotów, z którymi niewłaściwy kontakt doprowadzić może do trwałego uszczerbku na zdrowiu, a nawet i zgonu. Jeśli teraz poślizgniesz się na rozlanym mleku z zupełnie nie antypoślizgowymi płatkami, możesz wpaść w istną turbinę nieszczęśliwych wypadków. A to wpadasz na kuchenkę, na której gotowałeś mleko a której nie wyłączyłeś i doznajesz poparzeń trzeciego stopnia. Możesz również wylecieć przez okno, bo jak wstawałeś rano to chciałeś wpuścić do pomieszczenia wpuścić trochę świeżego powietrza, co - jak sobie w locie uświadomiłeś - nie było za dobrym pomysłem. Nie wspominając o wszelkiego rodzaju kantach stołu, kontaktach elektrycznych, krzesłach, lodówkach ( przecież możesz w nią uderzyć, drzwi się otworzą i przygniecie cię fala produktów spożywczych, z całą blachą ciasta truskawkowego twojej mamy włącznie ) czy parapetach. Sami widzicie, konsumując płatki z mlekiem trzeba być bardzo ostrożnym. Jeśli zaś chodzi o ekonomiczny punkt sprawy, to takie jedzenia może bardzo korzystnie wpłynąć na poprawę sytuacji politycznej w kraju, serio. Bo przecież kupując płatki - nieważne, czy to owsiane, czy to kukurydziane czy jakiekolwiek, które kończą się na -ane - wspierasz polskich rolników, tym samym zmniejszając ich straty w obrębie sprzedaży uprawianych zbóż i zapobiegasz potencjalnym protestom pod gmachem sejmu. Co prawda finansowo tracisz na tym wtedy ty, narzekając na horrendalne ceny i suma summarum wychodzi na zero, niemniej jednak sama świadomość wspomożenia zacnego grona rolników polskich ( Sarkazm, rzecz jasna. Tym razem mówię to z pełnym przekonaniem. ) może być budująca. No, a jeśli zaś sprawy tyczą się tylko i wyłącznie właściwości odżywczych płatków z mlekiem, to jeśli krowa nie była zarażona jakąś krowią grypą a zboża nie zżarte od środka przez różnego rodzaju robactwo, to są one całkiem spore. Minus tylko taki, że jednym talerzem się nie najesz. Tym bardziej, jeśli go wylałeś.
Na drugi ogień pójdzie następny klasyk, acz mniej chyba klasyczny niż rzeczone płatki ( Zależy, kto co lubi ). Jajecznica ( używając gwary śląskiej - smażonka ). Najczęściej podawana z chlebem i wkrojonym weń boczkiem, ewentualnie jakimś szczypiorkiem do smaku. Jeśli by spytać tylko - większości - kubków smakowych przeciętnego człeka uzyskalibyśmy zapewne odpowiedzi ze wszech miar pozytywne. Bo to dobra rzecz jest. Nikt jednak nie pomyślał, że przygotowanie jajecznicy wymaga wielu wyrzeczeń i stwarzać może większe problemy niż w wypadku wyżej opisywanych płatków. Aby przygotować jajecznicę, trzeba przecież wyciągnąć patelnię, najlepiej czystą, postawić ją na piecu i dodać jakiegoś oleju czy masła, co by się fajnie rozpuściło. Z pozoru niewinna czynność okazać się może dość problematyczna. Wszak często, idąc do kuchni nie orientujemy się za bardzo, co gdzie leży. Przygotowując więc tę patelnię tracimy mnóstwo czasu i nerwów. Dobra, ale wliczmy to wszystko w koszty. Teraz, aby zrobić jajecznicę - jak sama nazwa wskazuje - musimy użyć jajek. W tym miejscu dopuszczamy się jeszcze większego sadyzmu, niż w wypadku mleka. Przecież w przeliczeniu krowa oddaje więcej litrów mleka dziennie niż przeciętna kura sztuk jajek. Co prowadzi do oczywistej konkluzji, iż krowie przychodzi to wszystko łatwiej. Ale nikt o tym nie pomyśli. Po co myśleć o biednych kurach... Okey, powiedzmy, że jajecznica jest już gotowa. Jeśli ją wysypiemy, nic właściwie wielkiego się nie dzieje. Poślizgnąć się raczej nie poślizgniemy, acz zawsze jest taka możliwość, co najwyżej pies skonsumuje owoc naszych kilkunastominutowych, morderczych starań. Gorzej, jeśli wysypiemy ją na kogoś. Może się okazać, że ma wyjątkowo wrażliwą skórę i kolejne poparzenie gotowe. Może również okazać się człowiekiem o wyjątkowo gwałtownym charakterze, wskutek czego, widząc jajecznicę na swoich nowych, wyprasowanych spodniach podniesie się z kanapy i centralnie da ci w mordę, łamiąc nos w pięciu miejscach. Najgorzej jednak, jeśli zacznie to z siebie zjadać. Wtedy okaże się, że masz wśród rodziny albo znajomych kompletnych idiotów. Powiedzmy jednak, że udało ci się wszystko bezpiecznie donieść do stołu i zasiadłeś do jedzenia. No, teraz to dopiero musisz uważać. W wypadku jajecznicy bowiem ryzyko udławienia jest ze trzysta razy większe niż w wypadku płatków z mlekiem. A łyżka ( A czemu niby nóż? To takie banalne... ) wkroiłeś sobie za dużo boczku, stanie ci w gardle i zgon gotowy. Toż to wygląda jak jazda jednokołowcem na cienkiej linie rozwieszonej nad Wielkim Kanionem bez zabezpieczenia. Nie wspominając o tym, że znacznie bardziej prawdopodobne jest, iż kura będzie chora na ptasią grypę niż krowa na krowią ( Być może dlatego, że nikt jest krowiej grypy nie wymyślił. ). I weź tu człowieku normalnie skonsumuj śniadanie... Jeśli jednak wszystko przebiegnie bez większych zakłóceń, rzec trzeba, iż taka jajecznica dać może człowiekowi także dużo wartości odżywczych, a i nasyci bardziej niż jakieś tam płatki z mlekiem. Chyba nawet sobie pójdę zaraz zrobić. Mam nadzieję, że moje jajka są zdrowe ( Gimby... Ja wam już coś mówiłem o tych waszych skojarzeniach... )...
Dobra, kończę na dziś z tymi jedzeniowymi przykładami, bo zaraz bym tu każdemu obrzydził celebrację tego królewskiego posiłku, jakim jest śniadanie. Zapamiętajcie: Zabierając się za przygotowywania śniadania, zawsze pozamykajcie wszystkie okna, wyłączcie kuchenki, zbadajcie jajka, mleko, odkaźcie ręce, uważajcie na wszelkiego rodzaju wystające kanty stołu, krzeseł, parapety a wszystko powinno przejść bez zakłóceń. No, chyba że... Nie, naprawdę już dzisiaj skończę...

P.S. Pamiętacie jeszcze taki zespół? Właśnie sobie o nim przypomniałem. Całkiem energetyczne mieli przeboje.







piątek, 3 października 2014

Big City Nights

Siemandero, ludziska drogie! ( Właśnie skminiłem - zaskakująco szybko, nawet jak na mnie - że mimo iż napisałem dotąd około stu postów nigdy nie użyłem w żadnym wyrażenia "siemandero", które de facto jest kompletnie niepoprawne językowo, nawet jeśli spojrzymy na to od strony kolokwialnej. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? ) Dni ostatnie nastręczyły w moim umyśle wybitnie dużo tematów, które za pomocą odpowiednich struktur nerwowych mogą dotrzeć do moich palców i znaleźć swoje słowne odzwierciedlenie w różnego rodzaju postach ( bo to, że na jednym poście się nie skończy, jest pewne jak pacierz w amenie. Czy jakoś tak. ). Otóż - nie wiem, czy wam, najszanowniejszym czytelnikom wpadającym na tegoż bloga wspominałem - ale mniej więcej od pięciu dni pełnymi garściami czerpię z uroków życia studenckiego. Mało tego, nawet kierunek wybrałem sobie taki, który wybitnie będzie sprzyjał moim działaniom zarówno od strony literackiej, jak i imprezowej, bo wydaje się być cokolwiek do ogarnięcia ( Aczkolwiek, jak życie zdążyło mnie nauczyć, tego typu założenia z reguły po pewnym czasie okazują się nieco błędne ). Publikowanie cyfrowe i sieciowe. Mówi wam to coś? Mnie też nie mówiło zupełnie. Postanowiłem jednak uderzyć w ten rejon, ponieważ pomyślałem sobie iż w jakiś sposób pomóc mi to może w rozwijaniu swej iście błyskotliwej kariery powiązanej ze słowem pisanym. Zanim jednak zabiorę się za poznawanie pierwszych rektorów, którzy na widok mojej skrzywionej, pozbawionej szlachetnych aktorskich rysów gęby z góry postanowią mnie uwalić, muszę jednak wiedzieć, kto będzie ze mną tę profesorską batalię prowadzić. Pomyślałem więc sobie, iż dobrze będzie ludzisk z roku ogarnąć.
Jednakże, jak to zwykle w przypadku studenckiej egzystencji bywa, dojście do person wegetujących na moim kierunku zajęło mi trochę więcej czasu, niż mogłem przypuszczać. Fakt ten wynikał z tego, iż przez pierwsze cztery dni nie miałem nawet chwili, aby wokół własnego wydziału się zakręcić. Weźmy na ten przykład niedzielę, to jest dzień mojej przeprowadzki do Wrocławia ( Ach, no tak, nie wspomniałem... te studia to wrocku są :) ). Postanowiliśmy walnąć się z kumplem do jakiegoś klubu. Nieważne gdzie, ważne aby poznać trochę miasto i ogarnąć nieco ogarnąć konkretne miejscówki. Jak już się pewnie domyślacie, nic z tych planów nie wyszło, bo wsiedliśmy w zły tramwaj, który wywiózł nas w kompletnie nieznane nam rejony. Szczęście, iż po drodze poznaliśmy pewne dwie blondynki. Tak się właściwie na początku nam wydawało. Jedna z nich była całkiem niczego sobie, toteż mój kumpel postanowił się wokół niej zakręcić. Jak się okazało, dziewczę należało do tego rodzaju niewiast, dla których początek znajomości nie ogranicza się tylko do "cześć", "skąd jesteś" i ewentualnie kulturalnych przytulanek, jeśli koleś się spodoba. Ma się rozumieć, iż kumpel był mocno zadowolony. Przez pierwszą godzinę przynajmniej. Potem okazało się, że kobita jest nie do końca dorosła, uciekła z domu dziecka i ściga ją policja. Czad, nie? W życiu jeszcze takiej nie poznałem, nie wiem jak wy. W każdym razie postanowiliśmy się dość szybko zmyć. Głupio byłoby chyba wylądować na komisariacie już pierwszej nocy w nowym mieście.
 Dzień drugi rozpoczęliśmy od obiadu, bo po co nam było wstawać na jakieś śniadanie. Student rzadko wstaje na śniadanie, chyba że ma wykład. A wykłady ma wtedy, kiedy chce. W każdym razie zegar dość szybko przemieścił wskazówki w rejony cyfer, które zwiastowały nadchodzący wieczór, a tym samym i nowe wyzwania, jeżeli chodzi o penetrację nieznanych nam jeszcze rejonów miasta ( A tych, nawet do dzisiaj, jest jeszcze ok. 99,9% ). Wiecie, jak tak sobie przypominam, co myśmy w tę noc robili, to nawet nie jestem pewien, czy aby kwalifikuje się to do umieszczania na blogu, bo niektóre rzeczy naprawdę mogą podkopać moją renomę grzecznego, ułożonego intelektualisty... Dobra, nie oszukujmy się. Nigdy takim nie byłem. W każdym razie druga noc była naprawdę szalona, że tak ją nieoryginalnie nazwę. Nie pamiętam do końca nawet, co robiłem, wiem jednak, że było ze wszech miar zajebiście.
Trzecia noc z kolei przyniosła nie tylko następne znajomości, ale i potyczki z organami odpowiadającymi za pilnowanie porządku publicznego w godzinach nocnych, karaoke z nieznanymi mi zupełnie osobami, całkiem sporo litrów najróżniejszego rodzaju trunków z kategorii procentów wyższych oraz zgubienie bluzy. Bo wiecie, kumpel ode mnie z mieszkania walnął się na politologię. I w ten dzień akurat postanowił się z tą politologią zintegrować i zabrać mnie ze sobą Ludzie naprawdę spoko. Była nawet jedna całkiem miła Ukrainka. Jednakże, impreza z początku mająca być tylko kulturalną popijawką, przerodziła w naprawdę regularną... integracją. W każdym razie, jak wspomniałem wyżej, w pewnym momencie doszliśmy nawet do spotkania przedstawicielami władzy publicznej. Chłopaki mieli bardzo dobry kamuflaż. Wyglądali jak typowi menele spod sklepu, ale oznaki posiadali przednie. Cud właściwie, że nie dosolili nikomu mandatem... Sprawdzili tylko latarką, czy aby nikt nie postanowił zabawić się w Kurta Cobaina, po czym stwierdzili że możemy sobie spożywać i sobie poszli. Miło.
Impreza jako taka była ok. Gorzej jednak było z powrotem do mieszkania... Bo wiecie, ja i mój kumpel mieszkamy jakieś pół godziny drogi tramwajem od kulturalnych centrów Wrocławia, wskutek czego często mamy problemy z trafieniem do domu. Ale wtedy to już było wybitne... Znaczy ja to jeszcze ogarnąłem, bo wysiadłem na przystanku leżącym jakieś dwa kilosy od mieszkania, to dałem radę dojść, gorzej z tym drugim. Wrócił 2,5 gdz później ze 150 zł mandatu za brak biletu. A co tam. Jak się bawić to się bawić.
Tak oto mniej więcej wyglądały pierwsze Wrocławskie noce... Dzisiejsza - a właściwie wieczór - w końcu pozwoliła mi poznać bliżej ludzi z mojego kierunku. Co prawda przez cały dzień wciąż nie do końca ogarniałem po wcześniejszych przeżyciach, ale zdążyłem zauważyć, że ludzie są całkiem spoko. Serio. Nawet ci którzy wykonują różnego rodzaju czynności powiązane z oddawaniem pewnych rzeczy, ku uciesze studenckiej gawiedzi balującej na wyspie.

Wiecie, zdaję sobie sprawę, iż post ten jest bardzo chaotyczny i z pewnością można go zaliczyć w poczet najsłabszych moich wyziewów. Kurde, nawet sensownego podsumowanie nie potrafię z siebie wydobyć. Ale wiecie, nigdy nie pisałem z poziomu człowieka jednocześnie zmęczonego do cna i nieco wypitego. Będąc tylko tym ostatnim, post prawdopodobnie aż zalatywałby artystycznym polotem i językową wirtuozerią ( jakby którykolwiek taki był... ). Tymczasem jednak muszą wam wystarczyć te kretyńskie wypociny. Póki co. Teraz na pewno będzie tego więcej... Bo wiecie, studia codziennie dostarczają człowiekowi milionów tematów do opisywani :)