środa, 24 grudnia 2014

Wesołych świąt!

Późno już trochę, ale na życzenia nigdy nie jest za późno, nie? Dlatego też w ten piękny, wigilijny czas życzę wam wszystkiego, co najlepsze. Zdrowia, uśmiechu, radości z życia i mocy prezentów pod choinką! Nie można też zapomnieć rzecz jasna o tych wszystkich pysznych daniach: pierogach, karpiach z lidla, krewetkach, krokietach, liściach bambusowych... Tradycje właściwie w konkretnych rodzinach panują różne, ale pierogi i karp muszą być!

Niestety, zarówno czas jak i zajęcie mojego umysłu tysiącami spraw nie pozwala mi na jakieś ciekawsze sentencje. Na koniec rzucę wam jeszcze, abyście w tym całym świątecznym motłochu nie zatracili tego, co naprawdę się w te dni liczy: Nie zapominajcie iż święta są przede wszystkim czasem radości z okazji narodzin Zbawiciela Świata, Jezusa Chrystusa! Wesołych świąt!


wtorek, 16 grudnia 2014

Sukces. Po prostu.

Leżę sobie właśnie na swoim ( no, może nie do końca swoim, wszak to jednak wynajmowane mieszkanie jest, aczkolwiek postrzeganie pewnych rzeczy w kategoriach wartości posiadanych często wzmacnia człowieczą psychikę, tudzież podnosi jego pewność siebie czy też wytwarza lepsze postrzeganie swojej marnej persony. Taak, sam to przed chwilą wymyśliłem, rzecz jasna. Ale i tak uważam to za ze wszech miar głęboką i trafną sentencję. ) łóżku, zastanawiając się nad swoim życiem. Kurde, ciężki temat. Moje życie nigdy do lekkich nie należało, jakby się tak przypatrzeć, ale myślenie o nim to już w ogóle kosmos, z tym wszystkim czego nasi ziemscy naukowcy używający jedynie określony procent swojego mózgu jeszcze nie odkryli. Przypuszczam, że prawie każdy z was postrzega własną egzystencję w podobny sposób. Szczególnie, jeśli jesteście w wieku zbliżonym do mojego, czyli takim, podczas którego uświadamiasz sobie, że ten cholerny czas zmusza cię do coraz szybszego wkraczania w coś, co dorośli zwykli nazywać dorosłością właśnie. Nie wiem, kto wymyślił, aby tak to tytułować. Przecież fakt, że masz tam 17,18,19,20,21 lat, wcale nie musi oznaczać, że wkraczasz w jakąś poważniejszą fazę swojego życia. Osobiście znam ludzi pod pięćdziesiątkę, którzy wciąż egzystują jako wolni, łaknący dzikiego życia wolni rockmeni, jakimi normalne osobniki bywają w wieku lat szesnastu. Nie muszę chyba dodawać, że pojęcie rodziny i odpowiedzialności jest im cokolwiek obce? Bujać więc to se możecie. Żaden wiek nie jest wyznacznikiem wkraczania w fazę dorosłości, jeśli sam w nią nie zaczniesz wchodzić. A tak ten świat jest zbudowany, że w końcu w nią zacząć wchodzić trzeba... No, i na tym głównie skupia się mój dzisiejszy problem ( Nie jedyny, dodać trzeba, bo jest jeszcze z tysiąc innych, ale ten  akurat na ich tle nieco się wybija. Co chyba nie rokuje zbyt dobrze. ).
Lat już tyle moje karczycho obciążyło, iż ta rzekoma dorosłość w końcu zajrzała mi w oczy. Po prostu stanęła przede mną, uśmiechnęła się sarkastycznie i bezczelnie rzuciła: "Co, ku*wa, nie spodziewałeś się mnie tak wcześnie, co?!". No jak w mordę strzelił, że nie. Liczyłem, że pozwoli mi jeszcze trochę pobalować, napawać się przyjemnościami wynikającymi z bezstresowego życia nie obarczonego zamartwianiem się o własną emeryturę, której i tak nie będę miał. Dobra, może to i zbyt dalekosiężne rozwarstwianie typowych problemów związanych z materialną egzystencją człowieka, ale jakieś ziarnko niepewności w każdym z was na pewno jest zasiane ( Ale się uśmiałem! Ziarnko niepewności na pewno jest! ). Musi być, patrzą na to, co się dzieje z dzisiejszym światem, a przynajmniej z coraz bardziej socjalistyczną Europą. Dlatego też pani dorosłość zasugerowała, że powinienem zacząć myśleć o czymś, co pozwoli mi zachować się jak na zadeklarowanego patriotę przystało i zostać w tym kraju. Wkurzyła mnie tym ponaglaniem, no ale chcąc nie chcąc musiałem jej przyznać rację. Dlatego też, mimo iż mój umysł gorąco protestował przeciwko przeprogramowaniu swojego dotychczasowego sposobu kondensowania myśli na bardziej dojrzalszo - przyszłościowaty ( Litr Blue Labela dla tych, którzy znajdą te słowa w słowniku. Ja nie znalazłem. Kurde, a taką miałem ochotę na tego whiskacza. ), nalałem sobie herbatki i zacząłem zastanawiać się, co ja tak naprawdę mogę w życiu robić i co, do cholery, jest celem mojego istnienia.
Jeżeli chodzi o to ostatnie, wpadłem tylko na jedno: osiągnąć sukces. Genialne! Zaraz sobie jednak pomyślałem, że przecież prawdopodobnie każdy, albo przynajmniej prawie każdy wpadł na koncepcję podobną do mojej. Bardzo demotywujące ( wy kminicie, że pomimo wieloletniej już popularności słowa "demotywujące" nadal nie ma go w słowniku? Ja się tam chyba pofatyguję do tych językoznawców narodowych, czy kto to tam wydaje. ), patrząc na ogół społeczeństwa. Większość ludzi, nawet jeśli ma poukładane życie, rodzinę i wszystko to, co potencjalnie powinno lokować ich w podgrupie osobników szczęśliwych, zawsze jest z czegoś niezadowolonych. Wszyscy zgodzą się chyba, że w 90% są to przypadki powiązane z finansami. Wiecie, standardowy schemat: Nudna, nieciekawa praca, niskie zarobki, brak perspektyw na poprawienie własnej sytuacji materialnej. Każdy z nich chciał osiągnąć sukces, a prawie nikt go nie osiągnął. Z tego wynika, że osiągnięcie sukcesu jest domeną tylko nie licznych kosmitów, ludzi, którzy zostali do tego powołani, którzy urodzili się z "tym czymś". Bzdura kompletna!
Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli chcesz kogoś do czegoś przekonać, nigdy nie możesz go przekonywać. Z prostego powodu: ten ktoś pomyśli, że nie robisz nic innego ponad próbę narzucania mu własnego sposobu myślenia, który twoim zdaniem jest lepszy od jego. Jeśli chcesz kogoś do czegoś przekonać, musisz  najpierw wytłumaczyć mu, dlaczego ty uważasz tak a nie inaczej a potem uświadomić - najlepiej konkretnymi obrazami - że twój tok rozumowania już kiedyś się sprawdził, i sprawdza się nadal. Nie możesz przekonywać go do podjęcia decyzji, musisz pomóc mu w tym, aby on sam taką decyzję podjął. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ niemalże na własnej skórze przekonałem się, że osiągnięcie sukcesu jest możliwe. Co prawda zawsze uważałem, że dojście do czegoś więcej niż tylko marny ośmiogodzinny etat czy spełnienie dziecięcych marzeń jest możliwe, jakiś czas temu jednak po raz pierwszy doświadczyłem tego osobiście. Otóż kumpel, z którym dzielę ten łez padół już od przedszkola, nie poszedł w moje ślady i nie podjął studiów. Dureń, pomyślicie. Skądże znowu. Geniusz wody najczystszej! Otóż zajął on się biznesem, który pozwolił mu na osiągnięcie takich miesięcznych zarobków, które ja osiągam w tym swoim call center w przeciągu co najmniej miesięcy trzech, zakładając że katuje tych biednych ludzi od poniedziałku do soboty po osiem godzin, robiąc odpowiednią ilość umów. A to dopiero początek! Jak chłopak przewiduje - a ja wiem, że mu się bez problemu uda - za kilka miesięcy osiągnie takie zarobki, że wyjedzie sobie do Meksyku i będzie egzystował obok słonecznej plaży, wynajmując dom z basenem, siłownią i innymi bajerami. W moim wieku koleś. No kurna, jak się nie da, jak się da! Powiecie, że on od dziecka musiał mieć jakieś wybitne predyspozycje? Otóż błąd. Razem rżnęliśmy w gałę pod blokiem, doprowadzając do białej gorączki sąsiadów, razem bywaliśmy na basenach, wycieczkach i nic zupełnie nie zapowiadało, że ten przeciętny ktoś może stać się kimś. Aż tu nagle się chłopak wycwanił, i zamiast przygotowywać do matury, cisnął w biznes. Co prawda egzamin zdał, ale nie jakoś wybitnie dobrze. Po prostu zdał. A potem już sobie mógł rozwijać swoje finanse! Nie wszyscy muszą w to rzecz jasna uwierzyć, ale - jak wyżej napomknąłem - przekonywać nikogo nie będę. Mam nadzieję, że chociaż odpowiednio wam całość zobrazowałem i kilka rzeczy uświadomiłem. 
Dobra tam jednak, porzućmy suszenie kolejnymi przykładami, których na tym świecie jest przecież mnóstwo, a wróćmy do meritum dzisiejszego posta, czyli moich rozterek na temat wkraczania w odmęty dorosłości ( strasznie samolubnie to zabrzmiało, nie uważacie? ). Ten tam wyżej mógł sobie właściwie budować swoje małe finansowe imperium, bo w odpowiednim momencie wpadł na konkretny pomysł, któremu poświęcił się w stu procentach. Dla mnie jest już chyba za późno. No bo na co niby wpaść w wieku 19 lat, kiedy już tylko studiować musisz, a studia to ważna rzecz przecież, najważniejsza właściwie. A jak chcesz studiować, to i robotę musisz jakąś podłapać, co byś przetrwać sensownie mógł. I tak to się kręci, brak czasu, perspektyw... Wy też uśmialiście się, czytając tamte zdania? Ja bawiłem się setnie. Otóż ( Hm... Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek użył w tekście aż tylu zwrotów "otóż". Nie wiem właściwie, czy dobrze to, czy źle też może? ) nieważne, czy mam lat 19, 40 czy 50 - zawsze mam możliwości. Właściciel KFC założył je dopiero po sześćdziesiątce, więc dyrdymałów mi tu nie wciskajcie. Możesz mieć nawet osiemdziesiątkę i zaistnieć na arenie międzynarodowej. Ta tancerka z ( nie pamiętam dokładnie, czy brytyjskiego, czy amerykańskiego ) Mam Talent, miała już chyba pod dziewięćdziesiątkę. 
Sweet. To wiemy już, że jako człowiek dziewiętnastoletni możliwości mam. Teraz tylko pojawia się pytanie, jak je wykorzystać? Logicznie rzecz biorąc, jeśli przykładów jest tysiące, to sposobów ich wykorzystania też jest tysiące. Z tymże w tym miejscu pojawia się pewien problem: Odpowiednie zagospodarowanie możliwości może odbyć się tylko za pomocą nabytych umiejętności. A co, jeśli - weźmy mnie na ten przykład - komuś tych umiejętności brak? Wtedy znowu powinniśmy się załamać, spuścić głowę i stwierdzić że do niczego nie dojdziemy. Ależ ja mam dzisiaj łeb do żartowania, ty! Jeśli nie masz umiejętności, to musisz je zdobyć, proste. Ty myślisz że Bill Gates od razu umiał składać komputery? Albo czy Titus od razu umiał grać na basie? Przecież on się zaczął uczyć dopiero w wieku dwudziestu kilku lat! Bo wiecie, na naukę nigdy nie jest za późno. Nie wiem, czy ktoś wam kiedyś o tym powiedział, ale chcąc osiągnąć jakikolwiek sukces w życiu, musisz na niego zapracować, a jednym z głównym czynników tej pracy jest właśnie nabywanie kolejnych umiejętności, które mogą przybliżyć cię do celu. Nie musi to być wcale nic wielkiego. Nawet głupie uświadomienie sobie, że uśmiech pozwoli ci jako handlowcowi sprzedać określony produkt większej grupie odbiorców, może zmniejszyć dystans dzielący cię od osiągnięcia sukcesu i sprawić że zostaniesz lepszym marketingowcem. Odpowiednie wyćwiczenie uśmiechu to też nabycie umiejętności!
Bomba! To teraz mamy już możliwości, umiejętności i nic nie stoi na przeszkodzie aby uczynić sobie to życie takim, jakim chcemy. Dlatego też... Nie, no kurde. Jak niby możemy to zrobić? Przecież nie mamy żadnego pomysłu! Pozwolę przemilczeć sobie to zdanie i nie skrajać apropos niego kolejnego żarciku. Jak, do cholery, nie masz pomysłu?! Ty, który przelizałeś setki dziewcząt na setki sposobów, zawsze miałeś wymówki na brak zadania domowego, wynajdywałeś najlepsze kryjówki w chowanego, w wieku piętnastu lat zbierałeś butelki i oddawałeś je do skupu, najszybciej spierdzielałeś przed sąsiadem któremu razem z kumplami podwędziliście jabłka z najwyższego drzewa w okolicy?! Nie mów mi więc proszę, że nie masz pomysłu. Bo osobiście przyjdę i palnę cię w ten durny łeb. 
Ale jazda! Umiejętności są, możliwości też, nawet pomysłów trochę. Czemu w takim razie dalej siedzę przed tym kompem i zamartwiam się na swoją marną egzystencją? Spójrzcie wyżej, przeczytajcie raz jeszcze, a zrozumiecie. Sukces nie przyjdzie z niczego. Trzeba na niego zapracować, pomagać mu, aby było mu łatwiej zagościć w twoim życiu. Dlatego też ja, siedzę i piszę, a to kolejne teksty na bloga, a to opowiadania, a to powieść. Mam pomysł, przez kilka lat pisania nabyłem trochę potrzebnych umiejętności, możliwości też mam nieograniczone. Zobaczymy, co mi z tego przyjdzie, ale nie mam zamiaru się poddać. Nie możesz się poddać, bo nigdy do niczego w życiu nie dojdziesz. Będziesz tak samo przeciętny jak reszta osób w twoim otoczeniu. Ja osobiście już zauważam plusy takiej postawy: Przeprowadziłem wywiady z Grzegorzem Kupczykiem czy Piotrem Brzychcym, mój prototyp ( bo tak to nazwać trzeba ) powieści ściągnęło ze strony wydaje.pl siedemset osób, a tenże blog zarobił niedawno na siebie swoją pierwszą dwucyfrową kwotę. Niewiele, ale przecież każdy tak zaczynał... Kończę więc, i wracam do powieści! Sukcesie, nadchodzę!

Macie jeszcze na koniec, jakby ktoś nie wiedział, kimże jest ten genialny człek nazwiskiem Mateusz Grzesiak. Naprawdę warto obejrzeć.




A tak z innej beczki: Freedom Call szóstego czerwca zagra w Polsce! I jak tu nie mówić, że życie jest piękne?




poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wywiad z Grzegorzem Kupczykiem!

Tak oto, ludziska moje najdroższe ( nie wiem, czy to aby nie nazbyt przesadna pieszczotliwość z mej strony, aczkolwiek trzeba starać się o odpowiednią interakcje z czytelnikami, nie? ), po wielu długich godzinach oczekiwania na szumnie ( nie wywieszałem co prawda billboardów na mieście, ale paru osobom zdążyłem o tym napomknąć ) zapowiadaną petardę, które - jak sądzę - osiemdziesiąt procent z was spędziło na nerwowym gapieniu się w ekran monitora, ciągłym odświeżaniu tegoż bloga i podpadającym pod klinicznie niezdefiniowany obłęd obgryzaniu paznokci ( hmm... chyba mam o sobie ciut za wysokie mniemanie ), w końcu nadeszła ta wiekopomna chwila. Chciałem w tym momencie dorzucić jeszcze kilka tajemniczych zdań, coby podbudować napięcie i przyprawić was o bezwiedne drżenie kończyn, zdałem sobie jednak sprawę, że tytuł odkrył już cały sekret. Pewnie i mogłem go zmienić, żeby niczego wyjaśniał. W takim układzie nadal siedzielibyście sobie wnerwieni, czytając ten bezsensowny wstęp nie wiedząc, po co tak na dobrą sprawę to robicie. Z drugiej jednak strony pomyślałem sobie, że jeśli przeprowadzasz wywiad, najlepiej zatytułować go właśnie "wywiad". Oryginalność mojego umysłu czasem mnie przeraża... 
Dobra już tam, utnijmy moje niekonieczne inteligentne filozoficzne wywody, bo jeszcze się rozpłynę i w ogóle do głównego dania nie dojdzie. W tym wielkim dla nas wszystkich dniu, po Bogusławie "Duval" Olszonowskim, Piotrze Brzychcym z Kruka, i Macieju Krzywińskim z polskiego "Metal Hammera", dziś zapraszam was na wywiad z jedną z największych legend w historii nie tylko polskiego rocka, ale i całej polskiej muzyki. Postacią, która była ( i jest! ) idolem tysięcy młodych ludzi, swoistą ikoną i jednym z filarów naszej rodzimej gitarowej muzy. Jego głos rozbrzmiewał na dziesiątkach płyt, współpracował z najznamienitszymi polskimi instrumentalistami, podnosił ilość słuchaczy setkom rozgłośni radiowych, wprawiał w zachwyt tysiące ludzi nie tylko w naszym kraju. Nie wspominając o tym, że on sam i zespoły, w których się udzielał w mniejszy lub większy sposób przyczyniły się do wzmożenia buntu wśród polskiej młodzieży dorastającej podczas komuny, dając tym sfrustrowanym czerwoną hołotą szczylom nadzieję na lepsze jutro ( Co prawda ma facet nieco inny punkt widzenia na sprawę, jak przeczytacie poniżej, no ale słuchając takich numerów jak choćby "Dorosłe dzieci"... Aczkolwiek z tym finansowym aspektem to też trzeba mu przyznać rację.) Panie, panowie i osobnicy trzeciej płci których obecność na tym blogu jest wielce niepożądana - przed wami Grzegorz Kupczyk!



Metalurg: Jesteś jedną z największych ikon w historii polskiego rocka, osobą współodpowiedzialną za sukcesy takich grup jak Turbo czy CETI, odznaczoną Złotym Krzyżem Zasługi za wybitny wkład w Polską kulturę, legendą inspirującą kolejne pokolenia młodych ludzi i teoretycznie mógłbyś osiąść na laurach i odcinać kupony od raz zdobytej popularności, tymczasem jednak nie zwalniasz tempa. Mało tego, wydaje się nawet że ostatnio przeżywasz drugą młodość – CETI wydało niedawno nowy, świetny album, gracie mnóstwo koncertów, udzielasz się w różnych wywiadach. Zawsze mnie ciekawiło, skąd te gwiazdy rocka czerpią na to wszystko energię?


Grzegorz: Skąd inni to nie wiem:) Ja po prostu tym żyję. To jest sensem mojego jestestwa. Od dziecka taki byłem. Kocham to co robię, kocham swój zawód, kocham sztukę, muzykę - ot co:)



M: Wróćmy na moment do czasów, kiedy zaczynałeś swą przygodę z zespołem Turbo. W tamtym okresie kapela dopiero raczkowała i nie była jeszcze zbyt popularna, mimo to domniemywam, iż musiałeś odczuwać sporą dumę z tytułu objęcia stanowiska wokalisty? Była to twoja pierwsze taka rola w życiu, czy miałeś już wcześniej jakieś własne kapele, w których śpiewałeś? Pytam, bo na tak na dobrą sprawę nie zdążyłem się jeszcze zapoznać z twoją oficjalną biografią, ale w najbliższym czasie zamierzam ten karygodny brak nadrobić.


G: Było mnóstwo inny zespołów, takich jak np (te ważniejsze) Kontrast, SEJF, Wbrew, Kredyt. Do Turbo trafiłem właśnie z Kredytu. Ja już znałem TURBO z radia Poznań. Zespół był dość często prezentowany przez tą lokalną rozgłośnię. Podobało mi się kilka nagrań, ale nie myślałem o tym, że kiedyś będę tam śpiewał:)



M: Jak wspominasz lata spędzone w Turbo? Z pewnością musiał być to fantastyczny czas, szczególnie kiedy przyszły sukcesy związane z wydaniem tak genialnych albumów, jak choćby „Dorosłe dzieci” czy „Kawaleria Szatana”. Osobiście bardzo ciekawi mnie też, jak w tamtych czasach wyglądały koncerty. Panujący wtedy ustrój uniemożliwiał ludziom normalny żywot. Występy rockowych kapel stawały się więc okazją do manifestacji swojego buntu, niechęci wobec socjalistycznego reżymu. Przeczytałem na ten temat wiele lepszych lub gorszych relacji, opisów czy starych materiałów prasowych, nigdy jednak nie miałem okazji zapytać o to osoby, która żywo uczestniczyła w tamtych wydarzeniach nie tylko z poziomu zbuntowanego fana, ale przede wszystkim muzyka.


G: No i tu się zawiedziesz:) Jako artysta wcale nie byłem zbuntowany. Nie interesowała mnie polityka i całe to świństwo. Cieszyłem się tym co robię. Każdy dzień był mi świętem. Książkom raczej bym nie wierzył bo są subiektywne i często podane w nich zdarzenia są baaardzo naciągane aby były politycznie poprawne. Ja osobiście nie miałem jakichś specjalnych afer związanych z poprzednim ustrojem. Nie jestem pewien czy w ogóle takowe były w moim otoczeniu. Teraz bardzo modne wśród artystów jest podpinanie się pod ideę "zwalczania systemu komunistycznego" Czy walka o niepodległość, bunt... Tak naprawdę to bzdura, bo jeżeli tak było to czemu wzorem niektórych aktorów czy innych artystów nie bojkotowano rynku, a czerpano z niego ile się da? Zespoły zarabiały wówczas masę kasy i bardzo wszyscy byli zadowoleni:)



M: W 1987 roku opuściłeś szeregi Turbo, a dwa lata później wraz z Marią Wietrzykowską założyłeś CETI. Czy wtedy takie rozwiązanie wydawało ci się naturalnym krokiem na drodze ku własnemu artystycznemu rozwojowi, czy może było to podyktowane innymi pobudkami?


G: Zostałem z zespołu usunięty ale w roku 1990 :) ( Tak to jest kiedy nie weryfikujesz raz zasięgniętych informacji i potem wychodzą ci takie wstydliwe wpadki - przyp.met. ) CETI już istniało i miało na swoim koncie pierwszy wielki przebój "NA PROGU SERCA". Byłem bardzo zmęczony wszystkim co się w TURBO działo (gonitwa za modą, brak kompetencji). Musiałem odpocząć, stąd CETI.



M: Przejdźmy teraz do lat współczesnych. „Brutus Syndrome”, najnowszy album CETI zbiera fantastyczne recenzje. Magazyny branżowe rozpływają się w zachwytach, fani ( w tym ja również! ) postrzegają płytę jako jedno z najlepszych dokonań w waszej karierze. A jak ty, z tytułu głównego kompozytora materiału i lidera zespołu, patrzysz na to wszystko? Starasz się dystansować od tych opinii, czy może z aprobatą im przytakiwać? Wiesz, ci wielcy artyści z reguły mają to do siebie, że są raczej krytyczni wobec własnej twórczości.


G: Owszem, bywam krytyczny ale zwykle jest tak, że nie wypuszczam na rynek byle czego. Zdarzyło mi się może raz, czy dwa, że wyszła płyta z której nie byłem zadowolony. Ale wypadki przy pracy się zdarzają:) Ja nie jestem głównym kompozytorem na BRUTUSIE. Komponowali i aranżowali wszyscy. Może właśnie dlatego wyszło tak dobrze. Tak, z pewnością jest to najlepsza płyta CETI:) Cieszą mnie też oczywiście te opinie i recenzje, byłbym kokieteryjnym kłamcą gdybym zaprzeczył. Każdy przecież artysta czy twórca w mniejszym lub większym stopniu oczekuje pochwały, aprobaty swojej sztuki.



M: W jaki sposób powstawał materiał na „Brutus Syndrome”? Braliście gitary i po prostu łupaliście codzienne po osiem godzin, czy może raczej oczekiwaliście „na ten moment”, w którym wena sama do was przychodziła i przynosiła gotowe numery?


G: Gdy stwierdziliśmy, że czas na nową płytę każdy miał już w zanadrzu jakieś pomysły, riffy więc po prostu je wykorzystywaliśmy. Potem razem aranżowaliśmy. Nie spędzaliśmy z sobą po kilkanaście godzin dziennie. Spotykaliśmy się co jakiś czas. Gdy coś nie szło, odkładaliśmy to na później. Zdarzyło się nawet, że któryś z kawałków (nie pamiętam już który) został podzielony i powstały z niego dwie różne kompozycje.



M: Od ładnych paru tygodni moje receptory słuchowe katowane są głównie przez singiel „Wizards of the Modern Worlds”. Skąd pomysł na tak zabójczy, świeży, a zarazem klasycznie brzmiący kawałek? Pomyślałem sobie, że gdyby wypuścić go gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych/osiemdziesiątych w Wielkiej Brytanii, dziś moglibyśmy wymieniać go jednym tchem obok takich sztandarowych petard jak choćby „Painkiller” Judas Priest, „The Trooper” Iron Maiden czy „Heavy Metal Thunder” Saxon.


G: O to trzeba by spytać głównego kompozytora, Tomka Targosza (bas). Ale z tego co wiem, to kawałek ma kilka lat:)



M: Udzielasz się na muzycznej scenie już ponad trzydzieści lat. Przez ten czas zdążyłeś nagrać mnóstwo albumów, zagrać setki koncertów, odpowiedzieć na tysiące wywiadów. Powiedz, czy kiedykolwiek żałowałeś tego, iż jako młody człowiek postanowiłeś na trwale połączyć swoje życie z rockiem? Czy był jakiś moment zawahania, w którym pomyślałeś sobie, że to wszystko jednak nie miało sensu?


G: NIGDY!! 



M: Chciałbym też zapytać cię o twoje osobiste inspiracje wokalne. Celujesz w klimaty bliskie stylowi, który uprawiasz, czy też może twoi główni idole parają się zupełnie inną odmianą muzyki? Wielu jest świetnych metalowych wokalistów, którzy jako główne inspiracje wymieniają przykładowo Freddiego Mercury, Roberta Planta czy nawet Jona Andersona.


G: U mnie to od lat jest nie zmienne - Plant, Coverdale, Gillan, Niemen, Paul McCartney



M: Co lubi robić Grzegorz Kupczyk, kiedy nie zajmuje się graniem koncertów ani nagrywaniem płyt?


G: Przyrodę, zwierzęta. Uwielbiam fotografować całe piękno świata jakie nam dano. Walczę o zwierzęta, breonię ich. Jestem też uznany za Przyjaciela Zwierząt - mam specjalne odznaczenie:) To moja pasja poza muzyczna. Słuchanie śpiewu ptaków, szumu morza czy wiatru jest dla mnie balsamem:)



M: Mniemam, iż spora część czytelników bloga marzy zapewne o zagrani swojego własnego koncertu na wypełnionym po brzegi Wembley, gdzie rozanielone fanki z dziką manią piać będą na widok członków kapeli, a w roli supportu wystąpi AC/DC. Dlatego też – jako iż jesteś żywą rockową legendą - rzuć proszę na sam koniec jakiś inspirujący tekst do czytelników bloga, porady odnośnie budowania własnej rockowej ścieżki kariery. Niech wiedzą, że się da.


G: Da się...tylko trzeba wiedzieć co i jak, znać swoje miejsce w szeregu, szanować się ale z pokorą. Trzeba pamiętać (szczególnie wokaliści), że wystarczy dosłownie kilka sekund żeby stracić wszystko. Przy czym WSZYSTKO w tym kontekście oznacza głos. Zawód wokalisty to bardzo ciężka  odpowiedzialna praca, wymagająca wielu wyrzeczeń.




I na koniec, jakby ktoś jeszcze nie skminił ( mam nadzieję, że nikt taki nie splamił swoim jestestwem tegoż bloga ), z jak wielką legendą w dniu dzisiejszym mamy do czynienia ( chyba powinienem zluzować nieco z tą całą ekscytacją, nie uważacie? ), jeden z największych przebojów grupy Turbo: