piątek, 29 listopada 2013

Imprezowe możliwości współczesnej młodzieży

Hello! Miesięczna przerwa w pisaniu ( teraz już dłuższa, zacząłem posta parę - ładnych - dni temu ) postów nie była spowodowana bynajmniej lenistwem czy nagłym wstrętem do zacnej sztuki posługiwania się słowem pisanym. W ten sam dzień, kiedy opublikowałem tekst o polskich latach 90 napisałem też do managera bardzo popularnego ostatnimi czasy zespołu Amarante i poprosiłem o wywiad z którymś z członków zespołu. Odpisał, że mogę pogadać z perkusistą, bo reszta składu jest na urlopie i mam mu wysłać pytania, co czym prędzej uczyniłem. Nie wiem, czy zaskoczył gościa wyrafinowany i zagmatwany język pytań ( pamiętajcie, że nawalałem po angielsku, wspierając się słownikami i innymi translatorami ) czy też może poruszanie kwestii dotyczących słodkości brzmienia kapeli, niemniej jednak odpowiedzi nie otrzymałem  do dnia dzisiejszego z tą chwilą włącznie. Stwierdziłem w końcu że mam typa w du... ( haha, chcielibyście żebym używał takich brzydkich słów, co?  ) miejscu, o którym za dzieciaka zawsze była mowa w żarcie "Goniła cię matka z siekierą?..." i postanowiłem zasiąść do tego tekstu. Tę sobotę i tak mam już zrąbaną. Zdałem prawko jakiś czas temu i teraz nic tylko muszę wszystkich gdzieś wozić... Dzisiaj przypadło mi zawieźć rodziców na zabawę. Kurde, a dzisiaj w Pietni Mario Bischin i Macarena ( No co, czy obecność osobników mojego pokroju na dyskotece serio jest taka dziwna? Kurde, gdybyście widzieli ostatnią imprezę... )... I pewnie jakiś koncert w okolicy ( A, już wiem! Zacząłem to pisać w sobotę, dwa tygodnie temu. )
No właśnie... Jakie możliwości może mieć przeciętny nastolatek, aby móc się wyszaleć w sobotni wieczór? Właściwie mnie samego bardzo ten temat ciekawi. Bo musicie wiedzieć, że ja nigdy nie wiem, co napiszę. Wymyślam tylko temat - często już gotowy tytuł posta - i nawalam na poczekaniu. Wbrew pozorom to całkiem efektywny i twórczy sposób pracy.
Dzisiejsza młodzież... No, to w ogóle jakieś rozhasane plemię jest, przynajmniej według relacji co niektórych osobników pokolenia które uniknęło emerytury od 67 roku życia ( a więc starszego, mówiąc językiem prostym który nie wygląda tak fajnie jak ten pogmatwany ), w szczególności reprezentujących płeć żeńską, w moherach na głowie walczącą o wyzwolenie polski spod jarzma szatańskiego reżimu. Że to niby teraz same pijaki, ladacznice, ćpuny i w ogóle do kościoła nie chodzą. Tak? A to niby kiedyś tego nie było? Jakby tak spytać jedną z drugą, co one robiły zanim wdziały te swoje hełmy, to pewnie połowa by rumieńcem na samo wspomnienie spłonęła. Ale dobra tam, nie mamy tu przecież roztrząsać burzliwej przeszłości jedynych słusznych obrończyń tego kraju a skupić się na imprezowych możliwościach współczesnej młodzieży.
Pierwszą najbardziej oczywistą oczywistością jest oczywiście dyskoteka ( ależ oczywiście! ). Przeanalizujmy koszty pozwolenia sobie na tego typu przyjemność. Tak ten kraj jest ułożony, że aby dojechać do jakiegoś klubu w większości miejsc nie potrzeba więcej niż trzydziestu kilometrów. Jeśli więc chcemy się zabrać z kimś autem, musimy się liczyć z kosztami pokrycia paliwa w wysokości (+/-) 10 - 15 zł. Czyli nie tak wcale źle. Wstęp na imprezę zwykle obraca się w granicach 20 zł. Jedno piwo dostaniemy za 5 zł, a żeby mieć taką fajniejsiejszą imprezę, to musimy gdzieś z pięć co najmniej  wypić ( zależy, kto jak chce pobalować i jaką ma głowę ). Jeśli więc chodzi o ogólne koszty, przeciętnie jeden taki wypad to wydatek około 50 - 60 zł. A walory artystyczne i - przede wszystkim - imprezowe? No, całkiem sporo. Artystycznych może mniej, za to tych drugich mamy od groma. Są dziewczyny - chętne, niedostępne, dające za 10 groszy, które się tylko całują, które poderwiesz dopiero po sześciu dyskotekach - co kto lubi. Skakać też sobie poskaczesz, bo i muza jest tak zrobiona, że nic tylko machać rękami i hasać po parkiecie. Poza tym można i z dziewczyną w parze potańczyć, bo "Jesteś szalona" i inne dziewczyny które tańczą dla mnie niby spadające gwiazdy ( no cóż, nie będą udawał że nie znam tych wszystkich disco polowych numerów ) też w osobnej sali grają. Ogólnie można więc uznać, że dyskoteka jest całkiem ciekawą sobotnią propozycją na wieczór.
Drugą nasuwającą się na myśl opcją jest oczywiście wypad na koncert. Wbrew pozorom, mimo iż chciałbym w tym temacie brylować, to nie mogę. Przyszło mi przeżywać młodość w takim miejscu, w którym pojęcie nastoletniego buntu i powiedzenia " Patrz, ku*wa, jestem inny, wyglądam inaczej i jestem przez to mega zajebisty" ogranicza się właśnie do spożywania hektolitrowych ilości napoi alkoholowych 
( Słowianie, ogólnie rzecz ujmując z natury mają większą tolerancję organizmu dla tego typu mikstur. Ale, to co się dzieje na wsi... Obok "Nie dotyczy Słowian" w słowniku powinni jeszcze dopisać " A polska wieś to w ogóle osobna kategoria, której tolerancji nie udało się jeszcze zmierzyć nauce " ) i brylowania wśród disco polowej techniawy, ewentualnie zwrócenia się w kierunku hip - hopu. Siłą rzeczy moja działalność koncertowa wygląda dosyć ubogo. Niemniej jednak parę takich eventów się zdarzyło, jak np. występy Oberschlesien, Dżemu, Perfectu czy całkiem niezłej grupy coverującej Rammstein. Ale spokojnie, przyszłe wakacje tak sobie rozplanowałem, że nadrobię te stracone lata z nawiązką... Jeśli zdam maturę, rzecz jasna. W przeciwnym wypadku czarno to widzę A co do tych koncertów... Zachęcam do przeczytania posta o dniach Krapkowic, gdzie właśnie między innymi występował Oberschlesien. Jeśli każdy metalowy koncert tak wygląda, to nic tylko całe życie skakać pod sceną! W tym wypadku akurat koszta były zerowe - jechaliśmy rowerami, a imprezowa była plenerowa, sponsorowana przez miasto ( a więc i darmowa ). Zarówno wrażenia artystyczne jak i imprezowe zapewnione przez taki koncert biją na głowę to, co w tym temacie ma do powiedzenia dyskoteka. I cześć pieśni, jak to mówią. Nie wiem, jak to jest na typowych koncertach w klubach czy na stadionach, gdzie trzeba płacić za bilety ładną sumę - ale pewnie jeszcze lepiej. Stwierdzić więc mogę z całą odpowiedzialnością, że koncert - nie tylko metalowy - jest wyśmienitą propozycją dla spragnionych dzikiej imprezy nastolatków. 
Kolejną rzeczą, która w oczywisty sposób wpada do głowy każdemu przeciętnemu młodemu człowiekowi są rzecz jasna domówki. Kurde, te imprezy ciągną się już od początku ludzkości ( Tak, tak! Poczytajcie np. sobie, jakie to Neron w swoim pałacu urządzał rozpustne domówki, a raczej pałacówki. ), a nigdy się nie starzeją. Jedyne, co się zmienia, to muzyka, ale taka kolej rzeczy jest zupełnie naturalna. Moje doświadczenia w tego typu wydarzeniach kulturalnych mogę uznać za całkiem przyzwoite. Tym bardziej że sam byłem organizatorem największej niedoszłej domówki w południowo - wschodniej Polsce, według nieoficjalnych danych. Co, nie słyszeliście? Dziwne, na fejsie zaproszonych było prawie siedem tysięcy osób... Kurde, w ogóle grube balety się zapowiadały. Udało się załatwić cztery kapele rockowe chętne do zrobienia zadymy na imprezie, za niewielkie pieniądze udało nam się też uzyskać pomoc firmy zajmującej się organizacją wszelkiej maści eventów domowych ( ci sami ludzie, którzy poprowadzili swego czasu szeroko komentowaną w mediach "Domówkę u Andrzeja" w Markach ). Brak nam tylko było zgody burmistrza na zrobienie imprezy masowej ( powyżej 1000 osób ), ochrony, straży pożarnej i opieki medycznej, ale kto patrzy na takie szczegóły? Jak impreza, to impreza. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie dowiedzieli się rodzice... Bo w weekend, na który zaplanowano imprezę oni mieli wyjechać, wiecie jak jest. Ale cóż, tydzień przed się dowiedzieli, nie pojechali, a ja dostałem największą ( jakby to łagodnie powiedzieć ) burę w życiu. I tak miesiąc przygotowań poszedł się paść. Mimo lekkiej ulgi, którą odczułem ( bo gdy zdałem sobie sprawę z ogromu wydarzenia w pewnym momencie zacząłem się bać ), bardziej  żal mi było, że domówka się nie odbyła. No bo gdy człowiek dzień przed niedoszłą imprezą czyta sms typu "Hej, ten striptiz nadal aktualny?", to zawsze jest mu żal. Life is brutal, jak powiadają. Generalnie jednak większość domówek na których bywam - lub czasami robię - nie przekracza kilkunastu osób, czyli tak raczej standardowo. Zaletą takich eventów jest na pewno kameralność - łatwiej można nawiązać bliższe relacje z koleżanką, robić rzeczy, o których wieść nie wyjdzie poza obręb domowych murów ( nie żebym ja coś, broń Boże ). W kwestii finansów - na jedzenie i alkohol można się złożyć, więcej w zasadzie nie trzeba. Muzykę zazwyczaj puści się z wieży czy telewizora i już, hardy part start. Miła propozycja na sobotni wieczór. Dane statystyczne pokazują, że nawet najczęściej przez młodzież preferowana. 
Najlepszą jednak opcją, która pozostawia w głowie najpiękniejsze wspomnienia jest oczywiście totalny spontan. Kompletna improwizacja. Nagle wpadnie ci coś do głowy i postanawiasz to wykonać. Weźmy na ten przykład zeszły piątek. Siedzimy sobie o godzinie dwudziestej z kumplami w barze przy piwku i nagle jeden rzuca - walimy do klubu ( w piątek! ). Idea spoko, ale w najbliżej położonym od naszej miejscowości klubie bawią się często nieciekawi ludzie, więc szybko upadła. Zaraz jednak uświadomiliśmy sobie, że ledwie cztery - pięć kilometrów dalej mamy drugi klub, do którego można wpaść. Spoko. Kupiliśmy litra ( było nas trzech, jak śpiewał Markowski ) i wyruszyliśmy w jakąś ośmiokilometrową drogę ( z buta ). Po drodze napisałem do kumpeli, czy w piątki w ogóle jest coś tam czynne. Stwierdziła, że nie wie, ale przebywa właśnie na fajnej imprezie niedaleko tego klubu i że możemy wbijać. Czemu nie? Niezła myśl. Jednakże nie przewidzieliśmy, na jaki rodzaj party możemy się dostać. Przychodzimy, a tu kurde osiemnastka! Nawet nie mieliśmy pojęcia, jak jubilatka miała na imię, nie wspominając o gościach ( prócz rzeczonej kumpeli ). Ale co tam, sto lat odśpiewaliśmy, wódę dostaliśmy. A potem trochę - przynajmniej moja osoba - zabalowaliśmy. Hmm... Miejscami nawet dochodziło do całkiem romantycznych uniesień ( pozwólcie, że nie rozwinę tematu. Wiecie, są takie wspomnienia które warto zachować tylko dla siebie, nawet jeśli było się wtedy w stanie nietrzeźwym, zaburzającym zwyczajowy obraz postrzegano przez nas świata i wydarzeń z nim związanych ) z Dżemikiem w tle. Tylko później kurde nas - delikatnie, bo delikatnie, ale jednak - wypierdzieli z imprezy, bo infantylność jednego z kolegów w sposobie zarywania do dziewcząt nie stawiała go w dobrym świetle, przez co w końcu panie poczuły się zinfantylizowane ( ty, nie podkreślili mi tego słowa. A myślałem, że przed chwilą je wymyśliłem. Człowiek uczy się całe życie. ) i zapragnęły przerwać jałowe, a miejscami wręcz desperackie próby pokazania się przez niego z jak najlepszej strony. Co by jednak nie mówić, spontan po byku. A to śpiewanie "Autobiografii" i "Kryzysowej Narzeczonej", wracając z powrotem środkiem głównej drogi... No poezja po prostu. 

Pamiętajcie więc ludzie - tak już podsumowując po trochu - dyskoteki, koncerty i domówki są jak najbardziej ok, ale nie nic nie zastąpi dobrego spontanu. Jeśli kiedyś poczujesz impuls do zrobienia rzeczy głupiej, to - o ile w momencie wykonywania nie będzie czynnością prawnie zabronioną - zrób ją. Nieważne, jak to się skończy ( no, byleby nikt nie zginął. Resztę to tam walić. ). Wspomnienia pozostaną. 

"To mówiłem ja" - że tak sobie zakończę dzisiaj legendarnym ( skróconym nieco ) cytatem z legendarnej komedii. Nie znacie? Kurde, to wstyd przecież.  .