środa, 24 grudnia 2014

Wesołych świąt!

Późno już trochę, ale na życzenia nigdy nie jest za późno, nie? Dlatego też w ten piękny, wigilijny czas życzę wam wszystkiego, co najlepsze. Zdrowia, uśmiechu, radości z życia i mocy prezentów pod choinką! Nie można też zapomnieć rzecz jasna o tych wszystkich pysznych daniach: pierogach, karpiach z lidla, krewetkach, krokietach, liściach bambusowych... Tradycje właściwie w konkretnych rodzinach panują różne, ale pierogi i karp muszą być!

Niestety, zarówno czas jak i zajęcie mojego umysłu tysiącami spraw nie pozwala mi na jakieś ciekawsze sentencje. Na koniec rzucę wam jeszcze, abyście w tym całym świątecznym motłochu nie zatracili tego, co naprawdę się w te dni liczy: Nie zapominajcie iż święta są przede wszystkim czasem radości z okazji narodzin Zbawiciela Świata, Jezusa Chrystusa! Wesołych świąt!


wtorek, 16 grudnia 2014

Sukces. Po prostu.

Leżę sobie właśnie na swoim ( no, może nie do końca swoim, wszak to jednak wynajmowane mieszkanie jest, aczkolwiek postrzeganie pewnych rzeczy w kategoriach wartości posiadanych często wzmacnia człowieczą psychikę, tudzież podnosi jego pewność siebie czy też wytwarza lepsze postrzeganie swojej marnej persony. Taak, sam to przed chwilą wymyśliłem, rzecz jasna. Ale i tak uważam to za ze wszech miar głęboką i trafną sentencję. ) łóżku, zastanawiając się nad swoim życiem. Kurde, ciężki temat. Moje życie nigdy do lekkich nie należało, jakby się tak przypatrzeć, ale myślenie o nim to już w ogóle kosmos, z tym wszystkim czego nasi ziemscy naukowcy używający jedynie określony procent swojego mózgu jeszcze nie odkryli. Przypuszczam, że prawie każdy z was postrzega własną egzystencję w podobny sposób. Szczególnie, jeśli jesteście w wieku zbliżonym do mojego, czyli takim, podczas którego uświadamiasz sobie, że ten cholerny czas zmusza cię do coraz szybszego wkraczania w coś, co dorośli zwykli nazywać dorosłością właśnie. Nie wiem, kto wymyślił, aby tak to tytułować. Przecież fakt, że masz tam 17,18,19,20,21 lat, wcale nie musi oznaczać, że wkraczasz w jakąś poważniejszą fazę swojego życia. Osobiście znam ludzi pod pięćdziesiątkę, którzy wciąż egzystują jako wolni, łaknący dzikiego życia wolni rockmeni, jakimi normalne osobniki bywają w wieku lat szesnastu. Nie muszę chyba dodawać, że pojęcie rodziny i odpowiedzialności jest im cokolwiek obce? Bujać więc to se możecie. Żaden wiek nie jest wyznacznikiem wkraczania w fazę dorosłości, jeśli sam w nią nie zaczniesz wchodzić. A tak ten świat jest zbudowany, że w końcu w nią zacząć wchodzić trzeba... No, i na tym głównie skupia się mój dzisiejszy problem ( Nie jedyny, dodać trzeba, bo jest jeszcze z tysiąc innych, ale ten  akurat na ich tle nieco się wybija. Co chyba nie rokuje zbyt dobrze. ).
Lat już tyle moje karczycho obciążyło, iż ta rzekoma dorosłość w końcu zajrzała mi w oczy. Po prostu stanęła przede mną, uśmiechnęła się sarkastycznie i bezczelnie rzuciła: "Co, ku*wa, nie spodziewałeś się mnie tak wcześnie, co?!". No jak w mordę strzelił, że nie. Liczyłem, że pozwoli mi jeszcze trochę pobalować, napawać się przyjemnościami wynikającymi z bezstresowego życia nie obarczonego zamartwianiem się o własną emeryturę, której i tak nie będę miał. Dobra, może to i zbyt dalekosiężne rozwarstwianie typowych problemów związanych z materialną egzystencją człowieka, ale jakieś ziarnko niepewności w każdym z was na pewno jest zasiane ( Ale się uśmiałem! Ziarnko niepewności na pewno jest! ). Musi być, patrzą na to, co się dzieje z dzisiejszym światem, a przynajmniej z coraz bardziej socjalistyczną Europą. Dlatego też pani dorosłość zasugerowała, że powinienem zacząć myśleć o czymś, co pozwoli mi zachować się jak na zadeklarowanego patriotę przystało i zostać w tym kraju. Wkurzyła mnie tym ponaglaniem, no ale chcąc nie chcąc musiałem jej przyznać rację. Dlatego też, mimo iż mój umysł gorąco protestował przeciwko przeprogramowaniu swojego dotychczasowego sposobu kondensowania myśli na bardziej dojrzalszo - przyszłościowaty ( Litr Blue Labela dla tych, którzy znajdą te słowa w słowniku. Ja nie znalazłem. Kurde, a taką miałem ochotę na tego whiskacza. ), nalałem sobie herbatki i zacząłem zastanawiać się, co ja tak naprawdę mogę w życiu robić i co, do cholery, jest celem mojego istnienia.
Jeżeli chodzi o to ostatnie, wpadłem tylko na jedno: osiągnąć sukces. Genialne! Zaraz sobie jednak pomyślałem, że przecież prawdopodobnie każdy, albo przynajmniej prawie każdy wpadł na koncepcję podobną do mojej. Bardzo demotywujące ( wy kminicie, że pomimo wieloletniej już popularności słowa "demotywujące" nadal nie ma go w słowniku? Ja się tam chyba pofatyguję do tych językoznawców narodowych, czy kto to tam wydaje. ), patrząc na ogół społeczeństwa. Większość ludzi, nawet jeśli ma poukładane życie, rodzinę i wszystko to, co potencjalnie powinno lokować ich w podgrupie osobników szczęśliwych, zawsze jest z czegoś niezadowolonych. Wszyscy zgodzą się chyba, że w 90% są to przypadki powiązane z finansami. Wiecie, standardowy schemat: Nudna, nieciekawa praca, niskie zarobki, brak perspektyw na poprawienie własnej sytuacji materialnej. Każdy z nich chciał osiągnąć sukces, a prawie nikt go nie osiągnął. Z tego wynika, że osiągnięcie sukcesu jest domeną tylko nie licznych kosmitów, ludzi, którzy zostali do tego powołani, którzy urodzili się z "tym czymś". Bzdura kompletna!
Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli chcesz kogoś do czegoś przekonać, nigdy nie możesz go przekonywać. Z prostego powodu: ten ktoś pomyśli, że nie robisz nic innego ponad próbę narzucania mu własnego sposobu myślenia, który twoim zdaniem jest lepszy od jego. Jeśli chcesz kogoś do czegoś przekonać, musisz  najpierw wytłumaczyć mu, dlaczego ty uważasz tak a nie inaczej a potem uświadomić - najlepiej konkretnymi obrazami - że twój tok rozumowania już kiedyś się sprawdził, i sprawdza się nadal. Nie możesz przekonywać go do podjęcia decyzji, musisz pomóc mu w tym, aby on sam taką decyzję podjął. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ niemalże na własnej skórze przekonałem się, że osiągnięcie sukcesu jest możliwe. Co prawda zawsze uważałem, że dojście do czegoś więcej niż tylko marny ośmiogodzinny etat czy spełnienie dziecięcych marzeń jest możliwe, jakiś czas temu jednak po raz pierwszy doświadczyłem tego osobiście. Otóż kumpel, z którym dzielę ten łez padół już od przedszkola, nie poszedł w moje ślady i nie podjął studiów. Dureń, pomyślicie. Skądże znowu. Geniusz wody najczystszej! Otóż zajął on się biznesem, który pozwolił mu na osiągnięcie takich miesięcznych zarobków, które ja osiągam w tym swoim call center w przeciągu co najmniej miesięcy trzech, zakładając że katuje tych biednych ludzi od poniedziałku do soboty po osiem godzin, robiąc odpowiednią ilość umów. A to dopiero początek! Jak chłopak przewiduje - a ja wiem, że mu się bez problemu uda - za kilka miesięcy osiągnie takie zarobki, że wyjedzie sobie do Meksyku i będzie egzystował obok słonecznej plaży, wynajmując dom z basenem, siłownią i innymi bajerami. W moim wieku koleś. No kurna, jak się nie da, jak się da! Powiecie, że on od dziecka musiał mieć jakieś wybitne predyspozycje? Otóż błąd. Razem rżnęliśmy w gałę pod blokiem, doprowadzając do białej gorączki sąsiadów, razem bywaliśmy na basenach, wycieczkach i nic zupełnie nie zapowiadało, że ten przeciętny ktoś może stać się kimś. Aż tu nagle się chłopak wycwanił, i zamiast przygotowywać do matury, cisnął w biznes. Co prawda egzamin zdał, ale nie jakoś wybitnie dobrze. Po prostu zdał. A potem już sobie mógł rozwijać swoje finanse! Nie wszyscy muszą w to rzecz jasna uwierzyć, ale - jak wyżej napomknąłem - przekonywać nikogo nie będę. Mam nadzieję, że chociaż odpowiednio wam całość zobrazowałem i kilka rzeczy uświadomiłem. 
Dobra tam jednak, porzućmy suszenie kolejnymi przykładami, których na tym świecie jest przecież mnóstwo, a wróćmy do meritum dzisiejszego posta, czyli moich rozterek na temat wkraczania w odmęty dorosłości ( strasznie samolubnie to zabrzmiało, nie uważacie? ). Ten tam wyżej mógł sobie właściwie budować swoje małe finansowe imperium, bo w odpowiednim momencie wpadł na konkretny pomysł, któremu poświęcił się w stu procentach. Dla mnie jest już chyba za późno. No bo na co niby wpaść w wieku 19 lat, kiedy już tylko studiować musisz, a studia to ważna rzecz przecież, najważniejsza właściwie. A jak chcesz studiować, to i robotę musisz jakąś podłapać, co byś przetrwać sensownie mógł. I tak to się kręci, brak czasu, perspektyw... Wy też uśmialiście się, czytając tamte zdania? Ja bawiłem się setnie. Otóż ( Hm... Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek użył w tekście aż tylu zwrotów "otóż". Nie wiem właściwie, czy dobrze to, czy źle też może? ) nieważne, czy mam lat 19, 40 czy 50 - zawsze mam możliwości. Właściciel KFC założył je dopiero po sześćdziesiątce, więc dyrdymałów mi tu nie wciskajcie. Możesz mieć nawet osiemdziesiątkę i zaistnieć na arenie międzynarodowej. Ta tancerka z ( nie pamiętam dokładnie, czy brytyjskiego, czy amerykańskiego ) Mam Talent, miała już chyba pod dziewięćdziesiątkę. 
Sweet. To wiemy już, że jako człowiek dziewiętnastoletni możliwości mam. Teraz tylko pojawia się pytanie, jak je wykorzystać? Logicznie rzecz biorąc, jeśli przykładów jest tysiące, to sposobów ich wykorzystania też jest tysiące. Z tymże w tym miejscu pojawia się pewien problem: Odpowiednie zagospodarowanie możliwości może odbyć się tylko za pomocą nabytych umiejętności. A co, jeśli - weźmy mnie na ten przykład - komuś tych umiejętności brak? Wtedy znowu powinniśmy się załamać, spuścić głowę i stwierdzić że do niczego nie dojdziemy. Ależ ja mam dzisiaj łeb do żartowania, ty! Jeśli nie masz umiejętności, to musisz je zdobyć, proste. Ty myślisz że Bill Gates od razu umiał składać komputery? Albo czy Titus od razu umiał grać na basie? Przecież on się zaczął uczyć dopiero w wieku dwudziestu kilku lat! Bo wiecie, na naukę nigdy nie jest za późno. Nie wiem, czy ktoś wam kiedyś o tym powiedział, ale chcąc osiągnąć jakikolwiek sukces w życiu, musisz na niego zapracować, a jednym z głównym czynników tej pracy jest właśnie nabywanie kolejnych umiejętności, które mogą przybliżyć cię do celu. Nie musi to być wcale nic wielkiego. Nawet głupie uświadomienie sobie, że uśmiech pozwoli ci jako handlowcowi sprzedać określony produkt większej grupie odbiorców, może zmniejszyć dystans dzielący cię od osiągnięcia sukcesu i sprawić że zostaniesz lepszym marketingowcem. Odpowiednie wyćwiczenie uśmiechu to też nabycie umiejętności!
Bomba! To teraz mamy już możliwości, umiejętności i nic nie stoi na przeszkodzie aby uczynić sobie to życie takim, jakim chcemy. Dlatego też... Nie, no kurde. Jak niby możemy to zrobić? Przecież nie mamy żadnego pomysłu! Pozwolę przemilczeć sobie to zdanie i nie skrajać apropos niego kolejnego żarciku. Jak, do cholery, nie masz pomysłu?! Ty, który przelizałeś setki dziewcząt na setki sposobów, zawsze miałeś wymówki na brak zadania domowego, wynajdywałeś najlepsze kryjówki w chowanego, w wieku piętnastu lat zbierałeś butelki i oddawałeś je do skupu, najszybciej spierdzielałeś przed sąsiadem któremu razem z kumplami podwędziliście jabłka z najwyższego drzewa w okolicy?! Nie mów mi więc proszę, że nie masz pomysłu. Bo osobiście przyjdę i palnę cię w ten durny łeb. 
Ale jazda! Umiejętności są, możliwości też, nawet pomysłów trochę. Czemu w takim razie dalej siedzę przed tym kompem i zamartwiam się na swoją marną egzystencją? Spójrzcie wyżej, przeczytajcie raz jeszcze, a zrozumiecie. Sukces nie przyjdzie z niczego. Trzeba na niego zapracować, pomagać mu, aby było mu łatwiej zagościć w twoim życiu. Dlatego też ja, siedzę i piszę, a to kolejne teksty na bloga, a to opowiadania, a to powieść. Mam pomysł, przez kilka lat pisania nabyłem trochę potrzebnych umiejętności, możliwości też mam nieograniczone. Zobaczymy, co mi z tego przyjdzie, ale nie mam zamiaru się poddać. Nie możesz się poddać, bo nigdy do niczego w życiu nie dojdziesz. Będziesz tak samo przeciętny jak reszta osób w twoim otoczeniu. Ja osobiście już zauważam plusy takiej postawy: Przeprowadziłem wywiady z Grzegorzem Kupczykiem czy Piotrem Brzychcym, mój prototyp ( bo tak to nazwać trzeba ) powieści ściągnęło ze strony wydaje.pl siedemset osób, a tenże blog zarobił niedawno na siebie swoją pierwszą dwucyfrową kwotę. Niewiele, ale przecież każdy tak zaczynał... Kończę więc, i wracam do powieści! Sukcesie, nadchodzę!

Macie jeszcze na koniec, jakby ktoś nie wiedział, kimże jest ten genialny człek nazwiskiem Mateusz Grzesiak. Naprawdę warto obejrzeć.




A tak z innej beczki: Freedom Call szóstego czerwca zagra w Polsce! I jak tu nie mówić, że życie jest piękne?




poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wywiad z Grzegorzem Kupczykiem!

Tak oto, ludziska moje najdroższe ( nie wiem, czy to aby nie nazbyt przesadna pieszczotliwość z mej strony, aczkolwiek trzeba starać się o odpowiednią interakcje z czytelnikami, nie? ), po wielu długich godzinach oczekiwania na szumnie ( nie wywieszałem co prawda billboardów na mieście, ale paru osobom zdążyłem o tym napomknąć ) zapowiadaną petardę, które - jak sądzę - osiemdziesiąt procent z was spędziło na nerwowym gapieniu się w ekran monitora, ciągłym odświeżaniu tegoż bloga i podpadającym pod klinicznie niezdefiniowany obłęd obgryzaniu paznokci ( hmm... chyba mam o sobie ciut za wysokie mniemanie ), w końcu nadeszła ta wiekopomna chwila. Chciałem w tym momencie dorzucić jeszcze kilka tajemniczych zdań, coby podbudować napięcie i przyprawić was o bezwiedne drżenie kończyn, zdałem sobie jednak sprawę, że tytuł odkrył już cały sekret. Pewnie i mogłem go zmienić, żeby niczego wyjaśniał. W takim układzie nadal siedzielibyście sobie wnerwieni, czytając ten bezsensowny wstęp nie wiedząc, po co tak na dobrą sprawę to robicie. Z drugiej jednak strony pomyślałem sobie, że jeśli przeprowadzasz wywiad, najlepiej zatytułować go właśnie "wywiad". Oryginalność mojego umysłu czasem mnie przeraża... 
Dobra już tam, utnijmy moje niekonieczne inteligentne filozoficzne wywody, bo jeszcze się rozpłynę i w ogóle do głównego dania nie dojdzie. W tym wielkim dla nas wszystkich dniu, po Bogusławie "Duval" Olszonowskim, Piotrze Brzychcym z Kruka, i Macieju Krzywińskim z polskiego "Metal Hammera", dziś zapraszam was na wywiad z jedną z największych legend w historii nie tylko polskiego rocka, ale i całej polskiej muzyki. Postacią, która była ( i jest! ) idolem tysięcy młodych ludzi, swoistą ikoną i jednym z filarów naszej rodzimej gitarowej muzy. Jego głos rozbrzmiewał na dziesiątkach płyt, współpracował z najznamienitszymi polskimi instrumentalistami, podnosił ilość słuchaczy setkom rozgłośni radiowych, wprawiał w zachwyt tysiące ludzi nie tylko w naszym kraju. Nie wspominając o tym, że on sam i zespoły, w których się udzielał w mniejszy lub większy sposób przyczyniły się do wzmożenia buntu wśród polskiej młodzieży dorastającej podczas komuny, dając tym sfrustrowanym czerwoną hołotą szczylom nadzieję na lepsze jutro ( Co prawda ma facet nieco inny punkt widzenia na sprawę, jak przeczytacie poniżej, no ale słuchając takich numerów jak choćby "Dorosłe dzieci"... Aczkolwiek z tym finansowym aspektem to też trzeba mu przyznać rację.) Panie, panowie i osobnicy trzeciej płci których obecność na tym blogu jest wielce niepożądana - przed wami Grzegorz Kupczyk!



Metalurg: Jesteś jedną z największych ikon w historii polskiego rocka, osobą współodpowiedzialną za sukcesy takich grup jak Turbo czy CETI, odznaczoną Złotym Krzyżem Zasługi za wybitny wkład w Polską kulturę, legendą inspirującą kolejne pokolenia młodych ludzi i teoretycznie mógłbyś osiąść na laurach i odcinać kupony od raz zdobytej popularności, tymczasem jednak nie zwalniasz tempa. Mało tego, wydaje się nawet że ostatnio przeżywasz drugą młodość – CETI wydało niedawno nowy, świetny album, gracie mnóstwo koncertów, udzielasz się w różnych wywiadach. Zawsze mnie ciekawiło, skąd te gwiazdy rocka czerpią na to wszystko energię?


Grzegorz: Skąd inni to nie wiem:) Ja po prostu tym żyję. To jest sensem mojego jestestwa. Od dziecka taki byłem. Kocham to co robię, kocham swój zawód, kocham sztukę, muzykę - ot co:)



M: Wróćmy na moment do czasów, kiedy zaczynałeś swą przygodę z zespołem Turbo. W tamtym okresie kapela dopiero raczkowała i nie była jeszcze zbyt popularna, mimo to domniemywam, iż musiałeś odczuwać sporą dumę z tytułu objęcia stanowiska wokalisty? Była to twoja pierwsze taka rola w życiu, czy miałeś już wcześniej jakieś własne kapele, w których śpiewałeś? Pytam, bo na tak na dobrą sprawę nie zdążyłem się jeszcze zapoznać z twoją oficjalną biografią, ale w najbliższym czasie zamierzam ten karygodny brak nadrobić.


G: Było mnóstwo inny zespołów, takich jak np (te ważniejsze) Kontrast, SEJF, Wbrew, Kredyt. Do Turbo trafiłem właśnie z Kredytu. Ja już znałem TURBO z radia Poznań. Zespół był dość często prezentowany przez tą lokalną rozgłośnię. Podobało mi się kilka nagrań, ale nie myślałem o tym, że kiedyś będę tam śpiewał:)



M: Jak wspominasz lata spędzone w Turbo? Z pewnością musiał być to fantastyczny czas, szczególnie kiedy przyszły sukcesy związane z wydaniem tak genialnych albumów, jak choćby „Dorosłe dzieci” czy „Kawaleria Szatana”. Osobiście bardzo ciekawi mnie też, jak w tamtych czasach wyglądały koncerty. Panujący wtedy ustrój uniemożliwiał ludziom normalny żywot. Występy rockowych kapel stawały się więc okazją do manifestacji swojego buntu, niechęci wobec socjalistycznego reżymu. Przeczytałem na ten temat wiele lepszych lub gorszych relacji, opisów czy starych materiałów prasowych, nigdy jednak nie miałem okazji zapytać o to osoby, która żywo uczestniczyła w tamtych wydarzeniach nie tylko z poziomu zbuntowanego fana, ale przede wszystkim muzyka.


G: No i tu się zawiedziesz:) Jako artysta wcale nie byłem zbuntowany. Nie interesowała mnie polityka i całe to świństwo. Cieszyłem się tym co robię. Każdy dzień był mi świętem. Książkom raczej bym nie wierzył bo są subiektywne i często podane w nich zdarzenia są baaardzo naciągane aby były politycznie poprawne. Ja osobiście nie miałem jakichś specjalnych afer związanych z poprzednim ustrojem. Nie jestem pewien czy w ogóle takowe były w moim otoczeniu. Teraz bardzo modne wśród artystów jest podpinanie się pod ideę "zwalczania systemu komunistycznego" Czy walka o niepodległość, bunt... Tak naprawdę to bzdura, bo jeżeli tak było to czemu wzorem niektórych aktorów czy innych artystów nie bojkotowano rynku, a czerpano z niego ile się da? Zespoły zarabiały wówczas masę kasy i bardzo wszyscy byli zadowoleni:)



M: W 1987 roku opuściłeś szeregi Turbo, a dwa lata później wraz z Marią Wietrzykowską założyłeś CETI. Czy wtedy takie rozwiązanie wydawało ci się naturalnym krokiem na drodze ku własnemu artystycznemu rozwojowi, czy może było to podyktowane innymi pobudkami?


G: Zostałem z zespołu usunięty ale w roku 1990 :) ( Tak to jest kiedy nie weryfikujesz raz zasięgniętych informacji i potem wychodzą ci takie wstydliwe wpadki - przyp.met. ) CETI już istniało i miało na swoim koncie pierwszy wielki przebój "NA PROGU SERCA". Byłem bardzo zmęczony wszystkim co się w TURBO działo (gonitwa za modą, brak kompetencji). Musiałem odpocząć, stąd CETI.



M: Przejdźmy teraz do lat współczesnych. „Brutus Syndrome”, najnowszy album CETI zbiera fantastyczne recenzje. Magazyny branżowe rozpływają się w zachwytach, fani ( w tym ja również! ) postrzegają płytę jako jedno z najlepszych dokonań w waszej karierze. A jak ty, z tytułu głównego kompozytora materiału i lidera zespołu, patrzysz na to wszystko? Starasz się dystansować od tych opinii, czy może z aprobatą im przytakiwać? Wiesz, ci wielcy artyści z reguły mają to do siebie, że są raczej krytyczni wobec własnej twórczości.


G: Owszem, bywam krytyczny ale zwykle jest tak, że nie wypuszczam na rynek byle czego. Zdarzyło mi się może raz, czy dwa, że wyszła płyta z której nie byłem zadowolony. Ale wypadki przy pracy się zdarzają:) Ja nie jestem głównym kompozytorem na BRUTUSIE. Komponowali i aranżowali wszyscy. Może właśnie dlatego wyszło tak dobrze. Tak, z pewnością jest to najlepsza płyta CETI:) Cieszą mnie też oczywiście te opinie i recenzje, byłbym kokieteryjnym kłamcą gdybym zaprzeczył. Każdy przecież artysta czy twórca w mniejszym lub większym stopniu oczekuje pochwały, aprobaty swojej sztuki.



M: W jaki sposób powstawał materiał na „Brutus Syndrome”? Braliście gitary i po prostu łupaliście codzienne po osiem godzin, czy może raczej oczekiwaliście „na ten moment”, w którym wena sama do was przychodziła i przynosiła gotowe numery?


G: Gdy stwierdziliśmy, że czas na nową płytę każdy miał już w zanadrzu jakieś pomysły, riffy więc po prostu je wykorzystywaliśmy. Potem razem aranżowaliśmy. Nie spędzaliśmy z sobą po kilkanaście godzin dziennie. Spotykaliśmy się co jakiś czas. Gdy coś nie szło, odkładaliśmy to na później. Zdarzyło się nawet, że któryś z kawałków (nie pamiętam już który) został podzielony i powstały z niego dwie różne kompozycje.



M: Od ładnych paru tygodni moje receptory słuchowe katowane są głównie przez singiel „Wizards of the Modern Worlds”. Skąd pomysł na tak zabójczy, świeży, a zarazem klasycznie brzmiący kawałek? Pomyślałem sobie, że gdyby wypuścić go gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych/osiemdziesiątych w Wielkiej Brytanii, dziś moglibyśmy wymieniać go jednym tchem obok takich sztandarowych petard jak choćby „Painkiller” Judas Priest, „The Trooper” Iron Maiden czy „Heavy Metal Thunder” Saxon.


G: O to trzeba by spytać głównego kompozytora, Tomka Targosza (bas). Ale z tego co wiem, to kawałek ma kilka lat:)



M: Udzielasz się na muzycznej scenie już ponad trzydzieści lat. Przez ten czas zdążyłeś nagrać mnóstwo albumów, zagrać setki koncertów, odpowiedzieć na tysiące wywiadów. Powiedz, czy kiedykolwiek żałowałeś tego, iż jako młody człowiek postanowiłeś na trwale połączyć swoje życie z rockiem? Czy był jakiś moment zawahania, w którym pomyślałeś sobie, że to wszystko jednak nie miało sensu?


G: NIGDY!! 



M: Chciałbym też zapytać cię o twoje osobiste inspiracje wokalne. Celujesz w klimaty bliskie stylowi, który uprawiasz, czy też może twoi główni idole parają się zupełnie inną odmianą muzyki? Wielu jest świetnych metalowych wokalistów, którzy jako główne inspiracje wymieniają przykładowo Freddiego Mercury, Roberta Planta czy nawet Jona Andersona.


G: U mnie to od lat jest nie zmienne - Plant, Coverdale, Gillan, Niemen, Paul McCartney



M: Co lubi robić Grzegorz Kupczyk, kiedy nie zajmuje się graniem koncertów ani nagrywaniem płyt?


G: Przyrodę, zwierzęta. Uwielbiam fotografować całe piękno świata jakie nam dano. Walczę o zwierzęta, breonię ich. Jestem też uznany za Przyjaciela Zwierząt - mam specjalne odznaczenie:) To moja pasja poza muzyczna. Słuchanie śpiewu ptaków, szumu morza czy wiatru jest dla mnie balsamem:)



M: Mniemam, iż spora część czytelników bloga marzy zapewne o zagrani swojego własnego koncertu na wypełnionym po brzegi Wembley, gdzie rozanielone fanki z dziką manią piać będą na widok członków kapeli, a w roli supportu wystąpi AC/DC. Dlatego też – jako iż jesteś żywą rockową legendą - rzuć proszę na sam koniec jakiś inspirujący tekst do czytelników bloga, porady odnośnie budowania własnej rockowej ścieżki kariery. Niech wiedzą, że się da.


G: Da się...tylko trzeba wiedzieć co i jak, znać swoje miejsce w szeregu, szanować się ale z pokorą. Trzeba pamiętać (szczególnie wokaliści), że wystarczy dosłownie kilka sekund żeby stracić wszystko. Przy czym WSZYSTKO w tym kontekście oznacza głos. Zawód wokalisty to bardzo ciężka  odpowiedzialna praca, wymagająca wielu wyrzeczeń.




I na koniec, jakby ktoś jeszcze nie skminił ( mam nadzieję, że nikt taki nie splamił swoim jestestwem tegoż bloga ), z jak wielką legendą w dniu dzisiejszym mamy do czynienia ( chyba powinienem zluzować nieco z tą całą ekscytacją, nie uważacie? ), jeden z największych przebojów grupy Turbo:



środa, 19 listopada 2014

Skandal Narodowy!

W oczekiwaniu na zapowiadaną petardę, niejako z przyczyn zewnętrznych postanowiłem w dniu dzisiejszym zabrać się za niniejszy tekst. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, w jak tragicznym położeniu znalazł się nasz kraj. Brzmi to może jak początek kolejnego historycznego przemówienia wielkiego orędownika setek tysięcy uciemiężonych, ale jest jak najbardziej prawdziwe i całkowicie nieśmieszne. Trudno się śmiać, kiedy ojczyzna w potrzebie!

Wybory, a raczej swoista skandaliczna hucpa, jaka odbyła się w niedzielę zmusiły mnie do wszczęcia konkretnych kroków przeciwko miłościwie nam panującym zbrodniarzom i bandytom, którzy po Stalinowsku zliczyli głosy, nie wspominając o niedopuszczalnych farsach związanych z tym przedpotopowym sprzętem PKW. To jawna kpina, żart w żywe oczy i cios godzący w nasze Polskie patriotyczne serca! Być może niestety spora część Polaków nie dorosła jeszcze do tego, żeby nie głosować na te mafijne partie, takie jak Platforma czy PiS, ale nie dajmy sobą pomiatać! Zbuntujmy się przeciwko reżymowemu ustalaniu porządku w tym chorym kraju! Powiedzcie szczerze: Czy ktoś z was uwierzył w to, że PSL w skali całego kraju zyskało prawie 18%?! Przecież w sondażach dobijali ledwo progu wyborczego, a tu zmiażdżyli połowę sejmików w kraju! To zbrodnia, za którą domagamy się jeśli nie głów, to przynajmniej wieloletnich obozów pracy dla konkretnych osób!

Jako blogger legitymujący się statusem nonkonformistycznego ( acz nie do końca wiem, w jakim tak na dobrą sprawę kontekście mógłbym tego określenia wobec siebie użyć ) musiałem walnąć w temacie wyborów parę słów. Osobiście uważam to wręcz za swój obywatelski obowiązek, narodową powinność. Tym bardziej że jeszcze przez najbliższych parę lat będę mógł określać siebie mianem człowieka młodego... No a kto, jak nie młodzież ma zmieniać ten kraj?! Kto ma walczyć o lepszą przyszłość dla całego ludu, jeśli nie my?! Chwyćmy za transparenty, pałki, karabiny, megafony, zorganizujmy happeningi w każdej najmniejszej wsi Polski, byleby tylko nie dopuścić do zalegalizowania tego bezprawnego występku, pogwałcenia podstawowych zasad moralnych i etycznych! 

Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę, że na jego oczach tworzy się państwo godzące w wolność obywateli. Nie możemy dopuścić, aby wzorem komunistów, faszystów czy innych skrajnych ideowców aparat władzy państwowej inwigilował w tak podstawowe i nienaruszalne prawa konstytucyjne jak całkowicie wolne wybory! Naprawdę, pomijam w tym momencie kwestię idiotyzmu osób popierających Platformę, SLD czy inne PiS-y, bo to nie oto tutaj chodzi. Rzecz idzie o machlojki i fałszerstwa, jakie dokonywały się podczas zliczanie głosów wyborów. Żaden zdrowy na umyśle człowiek nie uwierzy w to, że PSL zdołało zaprowadzić w wynikach aż taki zamęt. I wiecie co? Męczy mnie już nieco powtarzanie tych samych określeń, że to skandal, chałtura, hucpa, farsa... Trzeba po prostu wyjść na ulicę i wygarnąć, co mamy do wygarnięcia, a jak nie ustąpią, to najzwyczajniej wszcząć narodową rewolucję i skończy się ta jawna gangsterka!

Na koniec tego krótkiego wystąpienia zapraszam do polubienia, tudzież wzięcia udziału w masowych protestach, jakie będą organizowane w największych polskich miastach: 

 Kraków
https://www.facebook.com/events/865025910195489/

Wrocław
https://www.facebook.com/events/1585394005028752/

Warszawa
https://www.facebook.com/events/1563078150572694/

Katowice
https://www.facebook.com/events/1516863875235654/

Gdańsk
https://www.facebook.com/events/379737408859763/

Olsztyn
https://www.facebook.com/events/361048360738066/

Łódź
https://www.facebook.com/events/746295775418683/



I dwa filmiki, każdy pokrzepiający.

Piękna muzyka rewolucyjna:


No i żeby widać było, że się da! Pójdźmy za przykładem Islandii!


piątek, 14 listopada 2014

PCIS stjudent party

Nadaję do was w ten nieco chłodnawy, mglisty ( W każdym razie taki jest u mnie, nie wiem jak u was. Ostatnio skminiłem, że pojawiają się tutaj nawet ludziska z Australii czy Jamajki, więc pewnie co poniektórzy mają pewnie nieco lepsze widoki za oknem i większą chęć do zwleczenia członków z wyra. ) poranek z poziomu człowieka, którego zbuntowane receptory mózgowe przeszły w stan wegetatywny, odmawiając jednocześnie jakiejkolwiek konstruktywnej współpracy, nie licząc nieregularnych postukiwań w wewnętrzną część płatu czołowego. Skacowanego, znaczy się. Wiecie, dość częsty przypadek w życiu przeciętnego studenta. Nie żebym ja tam codziennie ubzdryngolony chodził, ale jednak raz na jakiś czas tego rodzaju poranki zdarzyć się muszą. Standardowy element młodocianej egzystencji.

Muszę wam rzec po szczerości, iż naprawdę nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób zabrać się dziś do złożenia tego tekstu. Czasami tak się zdarza, jak impreza była dobra. Człowiek próbuje wykrzesać z siebie ostatnie rezerwy zasobów weny, zmusić umysł do wzniesienia się na wyżyny swoich artystycznych umiejętności ( O ile takowe posiada... Ja tam zawsze twierdziłem, że mój nie posiada. Po prostu wali na pałę kolejne zdania, a potem powstają z tego teksty. Kurna, toż to ze mnie swoisty malwersant artystyczny jest, a nie artysta żaden... ), a tu puf, totalna pustka. Czarna dziura, rów mariański, kotliny Saturna, czeluści wszechświata... No, wiecie, o co się rozchodzi. Znak to ( kretyńskie przestawienie szyku wyrazów, jak tak się teraz zastanawiam ), że te wczorajsze party naprawdę było dobre.

Pod względem płynności, tudzież odpowiedniej kompozycji ( Cóż za bufoniasta gloryfikacja, nie uważacie? Pisząc "płynności: i "kompozycji" sugeruję jednocześnie, że do każdego tekstu podchodzę profesjonalnie, znam się na rzeczy i jestem obyty z panującą w środowisku terminologią. Otóż, nie znam się i niej jestem. ) ów tekst z pewnością nie będzie w dniu dzisiejszym wybitnie klarowny, postaram się wam jednak w miarę przystępnie wyłuszczyć, co mi leży na mojej skacowanej wątrobie. W dniu wczorajszym, wraz z paroma osobnikami, którzy podobnie jak ja postanowili zamknąć sobie drogę do kariery i  pracy, wybierając kierunek studiów o nazwie "publikowanie cyfrowe i sieciowe" walnęliśmy się na małe integrejszyn ( ach, ta angielszczyzna ) party. Wiecie, miało być piwko, przyjemny klimacik, rozmowy o życiu, ognisko, gitara i dziewczyna u boku ( dobra, z  tymi trzema ostatnimi to nieco przesadziłem. ). To się zawsze tak zaczyna. Każdy chce dobrze, każdy tylko kulturalnie a potem wychodzą prawdziwe dzikie zwierzęta z człowieka. Na szczęście z nas nie wyszły, co w zasadzie dobrze wpłynęło na ogólny kształt bibki. Wyobrażacie sobie, jakby dziesięciu ludzi wzięło się narąbało i nagle zaczęło ujawniać swoje pierwotne instynkty? Toż to istny Armageddon by był, albo jakiś Tajfun z najwyższym stopniem zagrożenia przynajmniej. W każdym razie spotkanko rozpoczęło się około godziny dwudziestej. Ominęły mnie wprawdzie pierwsze jego minuty, gdyż musiałem jeszcze wysłuchać narzekań paru nieżyczących sobie kontaktu ludzi na słuchawce, po pewnym czasie udało mi się jednak do ekipy dołączyć. Nie byli w aż tak złym stanie, jak myślałem. Wypili tylko jedno piwo. Miło, że postanowili na mnie zaczekać, zanim zaczną przelewać się te grubsze trunki. Całą watahą - a było nas, o ile mnie jeszcze moja lekko podpita pamięć nie myli, dziewięciu, w tym dwoje chłopa - ruszyliśmy na podbój wrocławskich miejscówek. Po dziesięciu minutach marszu ostatecznie zakotwiczyliśmy na jednym z głównych placów, gdzie młodzież do woli może oddawać się uciechom właściwym temu okresowi życia ludzkiego. Wybraliśmy dość przyjemny, klimatyczny klubik. No i, rzecz jasna, potem zaczęliśmy trochę pić. Pozytywnie zaskoczyła mnie jedna z dam, czarnowłosa taka, która po wychyleniu półtorej mniej więcej kufla piwka jak z armaty wystrzeliła z propozycją kolejki. No dobra, czemu nie, skoro już tak nalegasz... Pięć minut później okazało się, iż barmanki postanowiły przeprowadzić akcję wdrażania w środowisko studenckie nowej jakości wieloowocowych alkoholi, wskutek czego załapaliśmy się na kolejną darmową kolejkę. Czyż życie nie jest piękne? Po wlaniu w siebie odpowiedniej ilości potrzebnych do osiągnięcia przyjemnego stanu napojów dziewczyny zaproponowały, że pójdziemy pobansować się na parkiecie. No, i to jest właśnie moment, w którym z człowieka wychodzi zwierzę, aczkolwiek nie stanowi to zagrożenia dla otoczenia, a nawet jawi się jako pewnego rodzaju naturalność. Ja, z racji tego iż lubię czasami sobie pozwierzakować ( hm, twierdzą, że nie ma takiego słowa. Już ja się oto postaram, żeby znalazło się w najnowszym wydaniu słownika języka polskiego. ), wydobyłem z siebie swoją dziką naturę i ruszyłem na parkiet. Co prawda nie wyglądało to może w tak spektakularny sposób, jak zasugerowałem wyżej, niemniej jednak ogólny obraz mojej osoby w oczach współkierunkowiczów ( nie, no znowu nie ma takiego wyrazu?! Kto odpowiada za kształt języka w tym kraju?! ) mógł zostać nieco zmieniony, a momentami nawet i przewrócony o 720 stopni ( wiecie, chciałem być oryginalny, te 360 jest takie oklepane dosyć. ). Liczę tylko, iż po tym wszystkim będę mógł wrócić na zajęcia bez konieczności zakładania papierowej torby na głowę. 
No, i rzecz ogólnie w takich klimatach się działa. Mógłbym jeszcze parę słów skrobnąć, pojechać jakimiś humorzastymi tekściorami, ale naprawdę, moja wena dzisiaj grzecznie odpoczywa sobie w łóżeczku i nie chyba zamiaru wstać. Czeka na dogodny moment, żeby eksplodować. 

Na sam koniec tych krótkich dzisiejszych rozważań chciałbym złożyć wyrazy głębokiego współczucia dwóm osobnikom ( w tym jednym ode mnie z kierunku właśnie ), którzy niestety źle obliczyli czas powrotu do swojego akademika, wskutek czego musieli czekać przed nim czterdzieści pięć minut, aż go otworzą. A zimno wczoraj było, zimno...

P.S. Za jakieś dwa - trzy dni na blogu pojawi się prawdziwa petarda. Wyczekujcie więc, bo znacie dnia ani godziny...

Macie jeszcze tak na ten poranek, dla wszystkich tych, których dopadł stan podobny do mojego. 







niedziela, 9 listopada 2014

Dziennik Młodego Metalowca II !

Witajta, ludziska drogie! Wybaczcie za nieco zbyt długą nieobecność... Przerwa w regularnym publikowaniu kolejnych postów była spowodowana podjęciem działalności na poletku promocyjnym. Wiecie, nie samymi tekstami blog się obroni, nawet jeśli byłyby zatrważające wręcz genialne. Dlatego też, po raz kolejny postanowiłem zebrać co lepsze teksty z tego bloga, oprawić w przyjemną - mam nadzieję - dla oka okładkę, opatrzyć bardzo wręcz zachęcającym opisem i opublikować pod postacią książki elektronicznej. Tak więc, ludziska pomagajcie! Zapraszam do pobierania!

http://wydaje.pl/e/dziennik-mlodego-metalowca-ii2

środa, 15 października 2014

Rozumienie kobiet w ujęciu Sheldonowskim

Zastanawiałem się, czy nie zaanonsować tego posta jako trzecią część "Dlaczego dziewczyny lecą na..." stwierdziłem jednak, iż powyższy tytuł pasuje do tego dużo adekwatniej. Bo wiecie, przed chwilą prawdopodobnie - jak dobrze liczę - po raz drugi wyszedłem na idiotę w rozumieniu relacji z płcią przeciwną ( dobra, pewnie i sto drugi, ale tych pomniejszych liści za macanki na dyskotekach nie liczę ). Właściwie to standard, patrząc z punktu widzenia przeciętnego samca. Z tymże czasami zdarzają się wpadki, które na długo zakolebią ci się we łbie...

Zapewne wielu z was - w tym i ja także - było kiedyś w jakimś krótszym lub dłuższym związku. Mogły to być przelotne, wakacyjne miłostki (kurna, to były czasy za młodu...), albo też i trwalsze, kilkuletnie połączenia. W obydwu wypadkach, jak mniemam zanim cokolwiek zaszło między wami, a drugą osobą trzeba było się jakoś dotrzeć. W przypadku tych wakacyjnych opcji było z reguły łatwiej, wystarczył jeden wypad na plażę, szum fal w świetle gwiazd i potem to już all night long. Gorzej bywało na gruncie związków powyżej miesiąca, bo tam zazwyczaj, zanim cokolwiek się zaczęło obie strony musiały się wzajemnie wybadać. Czy lubią się razem śmiać, czy mają podobne charaktery, czy mają o czym rozmawiać, czy odpowiadają im walory zewnętrzne i inne mniej lub bardziej popularne "czy" (częstym przypadkiem było podobno kiedyś czy lubią razem pić taką samą ilość alkoholu, ale to w raczej w związkach patologicznych). Najogólniej rzecz ujmując, jeśli dwie osoby myślały o byciu razem dłużej niż tylko pięć minut w kiblu podczas jednej dyskoteki, musiały siebie nawzajem poznać. I jest to rzecz w świecie jak najbardziej normalna, a wręcz oczywista i pożądana. Z tym że czasami bywa, iż ta "oczywistość" zostaje lekko zawoalowana. Ale ja tu tak znowu metaforycznie i niezrozumiale... uderzmy w konkretny przykład.

Zastanawia was pewnie, skąd się wziął Sheldon w tytule, i co to kurna w ogóle za Sheldon. Mniemam, że zastanawia was jeszcze milion innych rzeczy, o których nie macie zielonego pojęcia ( i to nie tylko w tym poście ), ale generalnie sprawa z Sheldonem powinna wam spędzać największy sen z powiek. Śpieszę donieść: Sheldon to koleś z legendarnego w wielu kręgach serialu "Teoria wielkiego podrywu", który nigdy nie łapał sarkazmu. No, i wyobraźmy sobie teraz, że taki Sheldon poznaję osobę, która w jawny sposób wykorzystuje jego skłonność do nie rozkminiania pewnych rzeczy w sposób należyty. Wyraźnie ją to bawi. Nie jest to w sumie zła cecha, przeciwnie - nawet to słodkie, mówiąc nie po męskiemu. Sheldon często podejmuję grę, choć zdaje sobie sprawę iż nie należy tego nazywać grą, bo jest to najzwyczajniej w świecie idiotyczne. Co by jednak nie mówić, uwielbia jak ta osoba - tak, jest to panna - śmieje się, gdy czegoś nie skuma. Ona ma chyba też z tego niezły ubaw. Winno być dobrze? No pewnie. Pierwsze "czy" - patrz wyżej - załatwione. Czas na drugie. Okazuje się, iż gusta muzyczne także są im raczej podobne. No i czegóż chcieć więcej? Jeśli dziewczę podziela twą pasję do określonych dźwięków, to czepnąć się jej trzeba jak ogon psiego rzepa, czy jakoś tak. Kolejne "czy" mamy. Dalej... Sheldon rozmawia z tą osobą dosyć często, głównie o rzeczach, które wywołują na twarzy obojga uśmiech. No i - jak wynika z relacji Sheldona, która może być zakłamana i nieco nieprecyzyjna - oboje lubią ze sobą rozmawiać. W ten oto sposób Sheldon niebezpiecznie skręca w rejony bliższe tym głębszym, co niekoniecznie przecież musi odpowiadać tamtej osobie, wszak to wszystko jest tylko "czy" i póki co nic więcej. Ale znać trzeba, że Sheldon to z reguły niepoprawny romantyk, który z pięć razy oglądnął Titanica i ma nieco zachwianą hierarchię stopniowania uczuciowości. W każdym razie 3x "czy" nie sprawiło, aby odważył się na jakikolwiek poważniejszy sus w przód, i chyba dobrze. Co do czwartego "czy"... Kwestia gustu, aczkolwiek Sheldon mówił, że tamta osoba spełniała jego wszelkie kryteria dotyczące ostatniego "czy". Nie był pewien, czy on też, aczkolwiek pozostawał w takiej nadziei. W każdym razie relacja rozwijała się obiecująco. Dziewczę na każdym kroku dawało Sheldonowi do zrozumienia - choć zapewne tak mu się tylko wydawało - iż jest szansa na story like Nora Roberts, ale chłopak wyrzucał ze swego mózgu te infantylne, kompletnie idiotyczne myśli. Bo takimi były, bez sarkazmu. Czasu trzeba było, czasu... ale Sheldon, jak żem wspomniał, był osobistością ze wszech miar nieśmiałą, szczególnie w obliczu rewelacji zaserwowanych mu przez dziewczę. Dlatego wolał trzymać się na dystans... I tu właśnie pojawia się pole do popisu dla naukowców - czy Sheldon powinien trzymać gardę i czekać, czy atakować?  Atak wiązał się z odsłoną i ryzykiem ewentualnego sierpowego, a ten to dziewczę miało mocny. Wolał więc trzymać gardę... i chyba nie wyszło mu to na dobre. Co prawda wyratował się poniekąd małym podarunkiem, ale to i tak wszystko było - za przeproszeniem - gówno. W końcu Sheldon wyjechał, licząc na powrót, dziewczę zostało, najprawdopodobniej na powrót nie licząc. Z tymże Sheldon tego nie wiedział... Wiecie, bo to Sheldon jest przecież, on takich rzeczy nie wyłapuje. Sheldon więc, nic nie podejrzewając, podtrzymywał walkę. Starał się przynajmniej. Aż tu nagle się odsłonił, powiedział, co miał powiedzieć i dostał strzała w pysk, dobitnie udowadniającego mu, że jednak jest Sheldonem i nie jest to wcale powód do dumy.
No i do tego tu dziś, w tym krótkim poście kurna zmierzam. Jeśli jesteś Sheldonem... kurna, w tych sprawach masz często przejebane, no.

Serio. Zazwyczaj potem kończysz w kuchni przed laptopem, nad którym z kretyńską miną wypisujesz idiotyczne frazesy podobne do tych wyżej wiedząc jednocześnie, że ta od sierpowego to przeczyta i straci do cię resztki jakiekolwiek szacunku, uznając jednocześnie za infantylnego świra.

Cóż ci więc pozostaje? Jak to powiedział pewien młody, zdolny prawie poeta polski, Paweł Milczarek : "Jedyną rzeczą, która godna jest teraz życia, to utonąć samotnie w odmętach alkoholu. I możecie to ku*wa zapisać na moim grobie".

Ktoś skminił, o chodziło w tym poście? To dobrze. Grunt, że ja skminiłem. A tymczasem idę wypełnić wolę poety, bo cóż mi pozostaje... Trzymajta się ludzie, oczekujcie na kolejne tekściory! :)

poniedziałek, 13 października 2014

Depresja artysty kreatywnego

Na sam początek dzisiejszego wystąpienia chciałbym serdecznie podziękować miastu Głogów za polubienie mojego fanpage na facebooku. Nie mam zielonego pojęcia, skąd oni wpadli na ten pomysł, niemniej jednak wypada mi się z tego tytułu tylko cieszyć. Choć w sumie znając życie chodziło o raczej o względy polityczne, wiecie, wybory samorządowe się zbliżają. Pewnie kontrkandydat obecnego burmistrza/prezydenta Głogowa włamał się na facebookowe konto miasta, polubił, a potem w kampanii wyborczej będzie rzucał argumentami typu: "Rodacy! Głogowianie najdrożsi! Naprawdę chcecie zagłosować na człowieka, który pozwolił na polubienie fanpage'a tego kretyńskiego bloga?!". Po tym haśle to wygraną ma jak nic, z dużymi szansami na reelekcję.

Zostawmy jednak konotacje dotyczące miasta Głogów które postanowiło wesprzeć moją stronę, a skupmy się na dużo istotniejszym problemie, stanowiącym w dniu dzisiejszym temat tegoż posta. Mieliście kiedyś depresję? No, ja też. Generalnie dość przerąbany stan. Nic ci się nie chce, świat wokół przypomina jeden wielki Mordor, wszyscy ludzie wydają się być irytującymi zgredami a twój organizm najchętniej grzmotnąłby w poduchę i odszedł do krainy snu, gdzie drinki gorące a dziewczyny kolorowe, ewentualnie na odwrót. Niewątpliwym minusem takiej sytuacji jest fakt, iż tracisz swój zwyczajowy - jeżeli takowy posiadasz - zapał do normalnego egzystowania i wpisywania się w wyznaczone, aczkolwiek pasujące ci ( wszak przecież sam je wybierasz ) role społeczne. Mówiąc prościej: A ni ci się pić nie chce, ani ruchać (za przeproszeniem). Normalna mogiła... Wiecie, tak właściwie to zwykły człowiek może sobie jeszcze z tym wszystkim dać radę. On nie jest obarczony presją psychologiczną ze strony fanów, wyobraźni, zbyt kreatywnego umysłu czy swojego konta bankowego ( choć i to się czasami zdarza ). Z prostego powodu: Jest zwykły, przynajmniej z takiego punktu widzenia, jaki zwykł się utrzeć w społeczeństwie ( Dwa razy "zwykł" w zdaniu... Zajebią mnie na tych podstawach edytorstwa... ) Co ma jednak powiedzieć artysta? Człowiek często nierozumiany przez otoczenie, potępiany, izolowany przez nieprzychylne mu środowisko albo i nawet wyrzucany przez organy ścigania z miejsc pracy. On nigdy nie ma takiej zwykłej depresji. Doszedłem do takiego wniosku, patrząc na siebie. Co prawda daleko mi jeszcze do artysty, który w jakikolwiek sposób może się określać mianem szlachetniejszym niż podrzędny poeta zawołany spod sklepu, niemniej jednak jako (prawie) pisarza, któremu zdarzyło się już co nieco opublikować tu i ówdzie obowiązują mnie trochę inne kryteria dotyczące załamania nerwowego. Nie wierzycie? Zobaczcie sami.

W przypadku wszelkiej maści artystów wyróżnić możemy trzy podstawowe stany depresyjne, których zwykły śmiertelnik nie da rady doświadczyć. Pierwszym z takowych, który chciałbym w tym oto akapicie przytoczyć, jest tzw. "stan without everything", a żeby bardziej polską mową zarzucić "stan pozbawiony jakichkolwiek przejawów najdrobniejszych nawet przebłysków weny" (W całkowicie wolnym tłumaczeniu, rzecz jasna). Objawy charakteryzujące ten rodzaj depresji artystycznej z reguły są dosyć łatwo rozpoznawalne i nawet niezorientowany w powiązanych ze sztuką półświatkach człowieczyna dostrzeże, kiedy taki obdarzony boską mocą ( kimże są artyści, jeśli nie częścią myśli Bogów? Serio mówię. Parandowski kiedyś o tym prawił. ) osobnik wpada w tenże stan. Ogólnie rzecz biorąc nie przejawia wtedy zwyczajowych niespodziewanych napadów natchnienia zupełnego, nie chwyta ni stąd, ni zowąd za pióro, pędzel tudzież gitarę i nie tworzy wiekopomnych arcydzieł pod wpływem nagłych uniesień, w pewnych momentach dorównujących ostatecznej fazie ekstazy, a nawet i samemu szczytowi artystycznego uduchowienia, to jest Nirvanie (Nie, nie tej od Cobaina... Czy ja już kiedyś nie wspominałem o gimbach...?). Zachowuję się właściwie zupełnie odwrotnie. Wiecie, coś niecoś mogę o tym powiedzieć, sam ten "Without everything" kiedyś przeżyłem. Zanim mnie dopadł, potrafiłem napisać po kilka durnych wierszy, jedno bezsensowne opowiadanie i banalną w swej bzdurności piosnkę w przeciągu doby. Później jakoś opuścił mnie chochlik, który sterował moimi układami nerwowymi i formował z nich te wątpliwe artystyczne dzieła. Stałem się jak wysuszona kanapka, którą biedny uczeń zapomniał zjeść, zostawił na szkolnym parapecie, a potem słuch o niej zaginął. A kanapka leżała sobie cały tydzień w kącie, zapomniana przez świat, wspominając najpiękniejsze życiowe chwile, mimo iż nie mogła niczego wspominać, przecież jest kanapką. Choć w sumie, cholera ją tam wie... W każdym razie suszyła się tak samotnie, oczekując na koniec. Artysta w stanie without odczuwa dokładnie to samo. Siedzi na stołku, ewentualnie leży i gapi się na to co ma przed oczami, nie myśląc zupełnie o niczym. W zasadzie to on chce myśleć, ale jego stan mu na to nie pozwala. Ogarnia go nagłe przeczucie, że nic już w życiu nie będzie w stanie napisać, narysować, ani zaprojektować. Kolejne fazy są jeszcze gorsze. Zaczyna myśleć, że jednak jest w stanie z siebie coś wykrzesać, ale nic ponad ten poziom artyzmu, jaki prezentują kapelmistrze bandów discopolowych tudzież malarze w rodzaju gościa, który pomalował kartkę na czarno i nazwał ją "Walka murzynów w ciemnej jaskini podczas nocy" czy jakoś tak (Co prawda sprzedał ją za ładnych parę tysięcy, jest to jednak raczej powód do płaczu nad stanem obecnych kryteriów, jakimi ocenia się sztukę niż do zachwytu nad geniuszem twórcy ). Kurna, to lepiej już zginąć. I w ten oto sposób pojawia się następna faza tego rodzaju depresji, która zarazem prowadzi takiegoż artystę do kolejnego.
Głęboki dół egzystencjalny. Nie należy tego w żadnym razie mylić z kryzysem. Artyści nie miewają kryzysów, oni miewają tylko doły. Różnica - w przypadku egzystencjalizmu - polega na tym, iż ci od kryzysów tracą sens życia, a ci od boskiej mocy jedynie uświadamiają sobie, że stracili go już dawno temu i jedyne co mogą zrobić to użalać się nad swym marnym losem i wspominać lata spędzone na bezcelowym, acz wywołującym sentymentalne oraz cudowne myśli (w tego rodzaju wspomnieniach nie ma rzeczy fajnych, zajebistych, szałowych - są tylko cudowne. Nie mam zielonego pojęcia, z czego to wynika, ale tak jest. ) bytowaniu, okraszonym rżnięciem w gałę pod blokiem, pierwszym pocałunkiem pod blokiem, wybitą szybą sąsiadowi z bloku i generalnie duża ilością bloków (Jak ktoś nie przeżył w swym życiu bloków no to cóż... Tu nie dół napatoczyć się powinien, a jawna chroniczna depresja... ). No i jak już taki artysta wpadnie w ten dół, to wena automatycznie skacze mu w górę. Nie jest to jednak zdrowy objaw. Spójrzmy chociażby na takich Londona albo Hemingwaya. W ich utworach widać oczywisty wręcz obraz totalnego rozstroju mózgu, będącego klasycznym przypadkiem dołu egzystencjalnego. Ten drugi przykładowo dogłębnie wyraził to w dziele (chyba tak to trzeba nazywać) "Stary człowiek i morze", gdzie podstarzały mężczyzna chce się jeszcze raz poczuć jak młodzieniaszek i postanowią walić z przegniłą wędką na marliny. Ewidentny wyraz żałości za latami młodości, czyli tego sentymentalnego, beztroskiego bytowania. London z kolei to wszędzie szukał cieniów minionych wiosen, ubierając całość w barwy porywającej przygody. A jak to się skończyło, wszyscy wiemy... (Mam taką nadzieję przynajmniej. To jak, gimby?) Dlatego też, kiedy wpadłem w ów stan i zacząłem pisać "Wiarę" ( gdzieś wyżej w "moich publikacjach" znajdziecie link do tej prymitywniejszej, jeszcze nie wznowionej wersji ) nieco się wystraszyłem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, iż kroczył za mną demon artystów, którzy wpadli w dół egzystencjalny. Okazało się jednak, że kulka w łeb nie jest ostatecznym rozwiązaniem tego stanu depresji. Dół egzystencjalny może doprowadzić artystę do ostatniego, aczkolwiek najgorszego chyba syndromu, podpadającego już pod stany nerwicowe.
Perfekcja maniakalna. Artysta, po stworzeniu dzieła w fazie dołu egzystencjalnego wpada - jeśli rzecz jasna jeszcze się nie powiesił (cóż za brutalność z mej strony) - w niezły ciąg, który nie pozwala mu na pochwalenie się światu swoimi przemyśleniami. Jest to o tyle niebezpieczne, bo może się skończyć wylądowaniem na ulicy, gdzie będą powstawać kolejne wiekopomne dzieła ale nikt o nich nie usłyszy. Wiecie, taki element artystyczny, mimo iż chce wykrzyczeć światu swój ból po stracie świadomości wpajającej mu iż kiedykolwiek miał jakiś sens życia, nie chce narazić się na kompromitację i krytycyzm ze strony społeczeństwa. Z drugiej jednak strony, są to jednak sytuacje niezbyt popularne... Jest jeszcze druga opcja tego stanu, o wiele bardziej chyba popularna. Kojarzy ktoś Kafkę? A czy kogoś z was interesowało kiedyś, dlaczego oskarżyli tego cholernego Józefa K.?! Mnie tak, ale pamiętajcie, że ja jestem właśnie tym artystą (zacny suchar, milordzie) i rozumuję w innych kategoriach. Większość nigdy się nad takimi kwestiami nie zastanawiała, bo nie miała po co. A brnąć przez to w szkole było trzeba... Tak właśnie wyraża się owa druga opcja - parciem na wykrzyczenie światu swojej frustracji. Taki artysta, jak już stworzy swoje dołowate dzieło zrobi wszystko, żeby jak najwięcej osób mogło się o nim dowiedzieć i wesprzeć twórcę w jego egzystencjalnej niedoli. Z tymże wtedy straty liczone są nie w jednym samobójcy, a setkach tysięcy dzieci maltretowanych w szkołach i innych tego rodzaju haniebnych instytucjach koniecznością zagłębiania się w sens tychże dzieł. Toż to wtedy robi się makabra na skalę światową...

Mógłbym jeszcze podywagować trochę, ale znów pewnie doszedłbym do raczej depresyjnych konsensusów ze swoim umysłem. Sami z resztą widzicie, jak przerąbane życie ma artysta w depresji. Wszelkie problemy finansowe, miłosne ( choć w sumie... dobry temat na kolejny tekst... artysta pogrążony w miłości, ciekawe... ), szkolne czy imprezowe to pikuś w porównaniu z dołem egzystencjalnym. Nie wierzycie? No to zostańcie artystami. Albo lepiej nie. Jeszcze potem będzie wam się wydawać - tak jak pewnemu długowłosemu osobnikowi pozującemu do zdjęć z Chińską gitarą z przeceny - że naprawdę tymi artystami zostaliście i powstanie takich skretyniałych tekstów...

Taka refleksja na koniec: Z początku wydawało mi się, że znów będzie raczej idiotycznie i zabawnie, a całość wyszła mi chyba nieco filozoficznie i - o zgrozo! - dużo głębiej, niż pierwotnie zakładałem. Nie?

Macie jeszcze ode mnie, tak na dobry sen ( jeśli ktoś z was będzie u miał przy tym zasnąć.). A co!



czwartek, 9 października 2014

Top 20: Thrash Metal

Dziś popłyniemy trochę inaczej. W odpowiedzi na zarzuty stawiane mi przez JE... No, pewnego gościa udzielającego się na blogowym fanpage na fejsie, który twierdzić śmiał, iż w postach swoich staję się za mało metalowy, postanowiłem wziąć się przygotowanie zestawienia dwudziestu najlepszych trash metalowych killerów w historii. Jak wszyscy tego typu selekcjonerzy zaznaczyć wam zrazu muszę, iż jest to tylko i wyłącznie moja opinia, pod każdym względem. Jeśli bym tego nie dodał, prawdopodobnie nazajutrz fanatyczni wielbiciele kapel, które były dla mnie zbyt słabe, bądź - co jest dużo lepszym określeniem - dla których po prostu zabrakło miejsca wśród tylu dobrych songów walnęliby się całą armią pod mój blok i rozpoczęli szturm na klatkę, domagając się należnej ich ulubionym kapelom gloryfikacji. A wiecie, jak to jest z metalowcami - jedno kopnięcie z glana i pancerny zamek za trzy stówy poszedł w... siną dal, ujmując to bardziej poetycko.
Ale dobra tam, nie przedłużajmy, tylko wdziejmy na się skórzane kurtki, ćwieki i włosiska nasze kudłate rozpuśćmy, co by dobrze łbem się machało i delektujmy thrashową mocą! ( Rzeczywiście, macie rację, ale ten cały rycerski patos w powyższym zdaniu był jak najbardziej zamierzony. Idealnie oddaje waleczną naturę tego buntowniczego gatunku, jakim jest thrash metal. Czy nie? )


20. Lost Society - Thrash All Over You ( "Fast Loud Death", Nuclear Blast 2013 )

Zaczniemy od młodych. Lost Society to kapela założona ledwo cztery lata temu w Finlandii. Rok temu ukazał się ich debiutancki album. Należą do pokolenia nastoletnich szczyli, którzy w ostatnich czasach postanowili wskrzesić ducha starego, klasycznego thrash metalu i nieść jego sztandar przez bezdroża tego świata, pociągając za sobą nową falę zbuntowanych dzieciaków chcących zmienić glob. Być może po raz kolejny ubrałem to w nieco zbyt patetyczne słowa, ale ogólny sens jest jak najbardziej trafny. Chwała chłopakom za to, że nie pozwalają, aby ten gatunek umarł! No, i głównie z tego względu miejsce wśród tej zacnej dwudziestki sobie znaleźli.

Z racji tego, iż kolesie dopiero rezerwują sobie miejsca na klatach długowłosych buntowników a na pierwszą prośbę o tatuaż z ich podobizną będą jeszcze musieli nieco poczekać, pozwolę sobie walnąć wam ich skład:

Samy Elbanna – wokal prowadzący, gitara
Arttu Lesonen – gitara
Mirko Lehtinen – gitara basowa
Ossi Paananen – perkusja

Wszyscy grają w kapeli od samego początku.





19. Wilczy Pająk - Memento Mori

O ile jeszcze Lost Society co niektórzy z was mogą kojarzyć ( m.in. z tytułu potężnej wytwórni za plecami ), o tyle - daję głowę - Wilczego Pająka nie kojarzy zapewne nikt. No, jeśli już to niewielu. Ale po to są właśnie takie zestawienia! Wilczy Pająk to - jak zdążyliście już pewnie zauważyć - polska kapela założona w roku 1985. Po trzech latach występowania pod pierwotnym szyldem zmieniła nazwę na - a to ci oryginalność - Wolf Spider, co by bardziej światowo brzmieć i glob zawojować. Nie pykło, że tak powiem, ale winy takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się tylko i wyłącznie w czynnikach zewnętrznych ( Ustrój, tragiczne możliwości promocyjne, brak kasy, złe menago itp.,itd. ), bo samą muzykę to chłopaki grali na światowym poziomie. Słychać to z resztą w poniższej piosence. Poza tym... Eh, co ja się będę. Spytajcie starszych - takich po czterdziestce - kumpli metalowców, to wam opowiedzą, jak w 88' Pająk dał ognia na Metalmanii ( Zabrzmiało to trochę, jak bym tam był... ). Ale tych true, inni spławią was kulturalnym "Tak, to była zajebista kapela... Ale Kat, ci to jeszcze lepsi byli..."
Rok temu, po ponad dwudziestu latach przerwy Wolf Spider powrócił w częściowo starym składzie i nagrał epkę "It's your time". Czekamy na więcej.

Skład
Maciej Wróblewski – śpiew (od 2012)
Piotr Mańkowski – gitara elektryczna
Maciej Matuszak – gitara elektryczna, gitara basowa ( od początku )
Mariusz Przybylski – gitara basowa ( od początku )
Beata Polak – perkusja (od 2011 )
        
                              




18.  Dragon - Siedem Czasz Gniewu ( "Horda Goga", Wifon < polska wersja >, Metal Master < angielska wersja >, 1989 )

 No to teraz BUM! Dobra. Byłem w stanie uwierzyć, że jest jeszcze ktoś zaglądający tu na bloga, kojarzący Wilczego Pająka. Nie uwierzę wam jednak, że słyszeliście cokolwiek kiedykolwiek o Dragonie. Tym polskim, ma się rozumieć. Jeśli się mylę, to zgłaszać się do mnie. Piwo stawiam. Dragon jest polską kapelą założoną w roku 1984 przez - o ile pamiętam - trójkę kumpli. Idea przyświecająca powstaniu była raczej standardowa - bunt, laski i wszechobecna rozwałka. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych ( wespół z m.in takimi kapelami jak Wilczy Pająk właśnie ) na chwilę awansowali do ekstraklasy polskiego metalu, dając fenomenalne ( jak wynika z barwnych opisów m.in. Rafała Monastyrskiego z "Metal Hammera" ) koncerty na Metalmanii. Niestety, jak już wspomniałem, niewielu już dziś chyba o nich pamięta, przynajmniej wśród młodszych pokoleń. Dlatego staram się nadrabiać te rażące braki i edukować współczesną młodzież :)
Ciekawostka: Dragon należy do tego rodzaju bandów, którzy nie przywiązywali zbytniej wagi do warstwy tekstowej swoich numerów. No, właściwie to im się pewnie wydawało, że przywiązują. Jednakże słuchając tak wykwintnie poetyckich fraz jak "  Rydwan ognia ciągnie się, ku zagładzie czyniąc rzeź - śmierć ! Siedem czar i siedem plag, trupi wrzód na ludzi padł - gniew " poważnie bym się nad tym zastanowił. Jeśli by to jednak utożsamić z tamtymi czasami, to w sumie ma to jakiś sens. Większy przynajmniej niż w ostatnim tomiku poezji Tima Lindemanna.
Zespół rozwiązał się w 2000 roku.





17. Evile - Thrasher ( "Enter the Grave", Earache 2007 )

Wracamy do młodych. Evile to kapela założona w roku 2004, a która - podobnie jak i Lost Society - łupie do bólu wręcz tradycyjny thrash metal, aczkolwiek jakieś powiewy nowoczesności im się czasem zdarzą. Paradoksalnie - bądź nie - jest to chyba najbardziej znana z dotychczas wymienianych tutaj grup. Chłopaki jak dotąd nagrali cztery albumy i mimo przeciwności losu ( ależ to przecudnie zabrzmiało, że tak splugawię takim językiem tę metalową brać ), takich jak śmierć basisty Mike'a Alexandra po nagraniu "Infected Nations" ( albo w trakcie? Nie pamiętam dokładnie. ) wciąż prą do przodu, krzewiąc wśród ludu te zacne dźwięki.

Obecny skład:
Matt Drake – śpiew, gitara (od 2004)
Joel Graham – gitara basowa (od 2009)
Ben Carter – perkusja (od 2004)





16. Forbidden - Step by Step ( "Twisted Into From", EMI 1988 )

Teraz band z gatunku tych, które założone zostały zbyt późno aby załapać się do ścisłej czołówki thrash metalu. Debiutancki album chłopaki nagrali dopiero w roku 1988, a jak wiadomo, wtedy gatunek powoli zaczął staczać się nieco w dół. Z jednej strony, gdzieś w odmętach szwedzkich i amerykańskich piwnic do życia budziły się potwory pragnące nieść ludziom wizje śmierci ( dźwiękowej, rzecz jasna ), z drugiej zaś pewien blond chłopak w kraciastej koszuli wraz z paroma jemu podobnymi ziomkami powoli doprowadzali do depresji 70% nastolatków na świecie. Co by jednak nie gadać, Forbidden to dla wielu całkiem spora legenda. Tylko w złym czasie startnęli, psia mać.



15. Exumer - Possesed by fire ( "Possessed by fire" , TONPRESS 1986 )

Co prawda nigdy gości aż tak nie lubiłem, ale stwierdziłem, że jednak miejsce w tym zestawieniu im się należy. Mają - szczególnie w Niemczech - status legendy, przynajmniej jeżeli o podziemie chodzi, to i wspomnieć o nich należało. Z resztą, jak się tak bliżej wsłuchać, to brzmienie nawet całkiem niezgorsze im wychodziło. Zagorzali fani thrashu powinni znać, bez dwóch zdań.




14. Tankard - Zombie Attack ( "Zombie Attack", Noise Records 1986 )

Przykład kapeli przyjacielskiej, to jest takiej, która założona została tylko i wyłącznie przez przyjaciół ze szkoły. Ciężko ocenić, czy fakt ten ułatwiał im wspinanie się po szczeblach thrashowej hierarchii, czy raczej wydłużał tę drogę, niemniej jednak  ( podobnie jak bandy wymieniane wyżej ) nigdy do ścisłej czołówki chłopaki się przebić nie zdołali. Znów dał znać o sobie ten cholerny czas... Debiutancki album Tankard wydał bowiem dopiero w roku 1986, a więc zdecydowanie za późno, aby móc myśleć o jakimś większym zawojowaniu świata. Co jednak nie zmienia faktu, iż kapela - w różnorakich, ale zachowujących niektórych oryginalnych członków konfiguracjach - od prawie trzydziestu lat regularnie nagrywa kolejne płyty, walcząc o dobre imię weteranów starej szkoły.
Ale okładki to oni zawsze mieli nieco dziecinne.


 


13. KAT - Głos z ciemności ( "Oddech wymarłych światów", Pronit 1988 )

Powoli przechodzimy do zespołów, których nieznajomość winna skutkować jak najszybszym opuszczeniem tego bloga i nie profanowania go swoją niewyedukowaną gębą. Jeśli jest na sali osoba nie kojarząca człowieka nazwiskiem Kostrzewski ( no dobra, to jeszcze można wybaczyć... ) albo - o zgrozo! ( paradoksalnie ) - KATA, proszę cichaczem paść na podłogę i wypełznąć z tej strony. Nie żeby tam znowu kacior był jakąś światową mega gwiazdą, ale na rodzimej scenie to prawdziwa legenda, na której wychowały się setki tysięcy obywateli tego kraju. Takie płyty jak "Oddech Wymarłych Światów" właśnie - bez względu na to, jak durnowatych tekstów by nie zawierały - na trwałe odcisnęły swoje piętno w polskiej muzyce, i to nie tylko tej metalowej. Na przestrzeni lat kapela zbudowała sobie wśród metalowej braci żywy pomnik, aczkolwiek ostatnimi czasy dość mocno zachwiany. Co by jednak nie gadać, swoje dla muzyki odbębnili.




12.  Destruction - Tormentor ( "Infernal Overkill", Steamhammer 1985 )

Tak oto doszliśmy do pierwszego zespołu, którego można już podpiąć pod prawie czołówkę światowego thrashu. Mniej restrykcyjny będę, jeżeli chodzi o znajomość aniżeli w wypadku Kata, ale i tak uważam, że każdy szanujący się metalowiec musi ten band przynajmniej kojarzyć. Destruction od lat konsekwentnie łupie kolejne płyty, dołączając do grona wszystkich tych kapel, które gówno sobie robią z upływającego czasu i wciąż żywo uczestniczą w tworzeniu sceny. Co prawda osobiście uważam, że lekko im się fuksnęło z tą popularnością - wszak debiut zaliczyli dopiero w roku 1985 - ale z drugiej strony patrząc na poziom muzyczny albumu... No, nie ma co się dziwić, tylko machać łbami!




11. Flotsam and Jetsam - Saturday nights all right for fighting ( "No place for disgrace", Elektra 1988 )

Kolejna wielka legenda. Kolejna, która wskutek zbyt późnego debiutu ( 1986 ) nie wzbiła się na szczyty thrash metalowych panteonów. Choć właściwie mogli się chłopaki szybciej uwinąć, wszak powstali już w roku 1983. Czy to by coś zmieniło? Kto wie... Warto wiedzieć natomiast, iż pierwszym, oryginalnym basistą kapeli był Jason Newsted. Ten sam, która zastąpił - a raczej próbował zastąpić - potem tragicznie zmarłego Cliffa Burtona w Metallice.






10. Annihilator - Alison Hell ("Alice in hell", Roadrunner Records 1989 )

Annihilator to kapela założona w roku 1984 w Ottawie, stolicy Kanady. Od samego początku siłą napędową i głównym kompozytorem bandu był - dziś już chyba legendarny - Jeff Waters, praktycznie w całości odpowiadający za muzyczne rejony, w jakich zespół się obracał. Mimo iż chłopaki również należą do grona najlepszych i najbardziej popularnych kapel thrash metalowych w historii, w ich twórczości często słychać też echa innych gatunków, jak np. progresji czy klasycznego heavy. Nie muszę chyba dodawać, że także nie dane im było doznać blasku chwały na miarę wielkiej czwórki? Wystarczy spojrzeć na datę założenia... Nie mówiąc już o tym, że "Alice in hell" to ich debiutancki album.




9. Nuclear Assault - Game Over ("Game over", Combat Records 1986 )

Być może i chłopaki nie są tak popularni jak Annihilator czy Destruction, niemniej jednak postanowiłem umieścić ich wyżej, aniżeli tamte dwie kapele. Dla mnie wyznacznikiem wartości zespołu nigdy bowiem nie była jego popularność, a po prostu zawartość muzyczna kolejnych albumów, stopień pasji i zaangażowania, jakie ktoś w tworzenie płyty włożył. Porównując debiuty Annihilatora, Destruction i Nuclear Assault ten ostatni w moim guście nieco chyba z resztą wygrywa. Być może wynika to z lekko skrzywionego systemu wartości, jaki zapuścił korzenie w moim irracjonalnie skomponowanym mózgu, no ale stało się... Niech mają tę dziewiątkę. Z resztą "Game over" to naprawdę dobry album.






8. Sodom - Nuclear winter ( "Persecution Mania", Steamhammer 1987 )

Tak oto doszliśmy do pierwszej, naprawdę wielkiej legendy, przy której wszystkie z wyżej wymienionych kapel najzwyczajniej w świecie się chowają. Tom Angelripper, założyciel i główny ośrodek myślowy ( nie chciałem znów użyć określenia "mózg". To takie banalne się zrobiło... ) Sodom to człowiek, który upartością i charyzmą doprowadził swoje muzyczne dziecko na same szczyty metalowych - ale także i poza metalowych - gór, na trwale zapisując się na kartach globalnej muzyki. Dobra, być może znów mnie trochę poniosło, co by jednak nie mówić, Sodom to prawdopodobnie ( obok Kreator, o czym za chwilę ) najpopularniejszy Niemiecki thrash metalowy band w historii. A sami wiecie ( mam nadzieję, przynajmniej ), jak mocną tam mieli scenę. Niektóre z ich płyt wśród zagorzałych fanów doczekały się już chyba nawet własnych pomników...

                                


7.  Overkill

Jeśli ktoś zaczyna dopiero swoją przygodę z tym buntowniczym, potępionym przez "normalne" społeczeństwo gatunkiem, jakim jest thrash metal, proponuje zacząć od zespołów właśnie takich jak Overkill. Dlaczego? Prosta sprawa. Wtedy mam pewność, że wam się spodoba, a z waszych głośników przez najbliższych kilka, okraszonych nonkonformistycznymi aktami pogardy dla świata lat nie wyjdą dźwięki gitary innej niż tylko ta przesterowana. Nie będę się rozwodził nad kolejnymi superlatywami, nie wiadomo jak bardzo gloryfikacjami frazesami, bo brak w tym sensu. Overkill znać po prostu trzeba. I tyle.
P.S. Tyle latek na karku, a chłopaki wciąż dają radę. Czasami mam wrażenie, że nawet i AC/DC przy nich wymięka
                                            

6. Kreator - Tormentor ("Endless pain", Noise Records, 1985 )

Wiecie co? Nie śpię drugi dzień z rzędu, pocąc się nad tymi wszystkimi tekstami, które i tak wskutek mojego skrajnego wycieńczenia nie mają już w sobie swego zwyczajowego, kretyńskiego polotu i zidiociałego humoru. Pozwólcie mi więc proszę, że przy tych ostatnich - choć wiadomo, że największych - kapelach nieco się będę ograniczał. Jeśli o Kreator, walnę krótko: Nie znasz, to wy... Nie, będę tak brzydko mówił. Ekipa Petrozzy to obok Sodom zdecydowanie największa metalowa gwiazda, jeżeli chodzi o ciężką scenę niemiecką.



5. Sepultura - Beneath the remains ("Beneath the remains", Roadrunner Records, 1989 )

Jedno nazwisko: Max Cavalera. I wszystko jasne. Sepultura to właściwie jedyna Brazylijska metalowa kapela, która zrobiła światową karierę, dając koncerty w dziesiątkach państw na całym globie. No, trzeba po prostu znać. I tyle ( kurna, ta kawa mi już niewiele pomaga... ).



4. Megadeth - Symphony of Destruction ( "Countdown to Extinction", Combat Records < wznowienie przez Capitola w 2002 bodajże > 1992 )

Tak oto doszliśmy do wielkiej czwórki thrash metalu. Megadeth umieściłem akurat na tym miejscu nie dlatego że w jakiś sposób odstaje od reszty, po prostu tak mi się jakoś uroiło we łbie, że powinien się tu znaleźć. Dave się chyba nie obrazi, co?




3. Metallica - Ride the Lighting ("Ride the Lighting", Megaforce Records 1984 )

Co, robaczki, myśleliście że ich na pierwsze miejsce damy, ha? Za "Kill'em all" można by nad tym podywagować, jak najbardziej, aczkolwiek po "Master of Puppets" byłoby już ciężko podejmować jakąkolwiek dysputę. Naprawdę muszę wam mówić, że nieznajomość podlega publicznemu rozstrzelaniu?



2. Anthrax - Indians ("Among the living", Megaforce Records 1987 )

Kolejni z wielkich. Zawsze uwielbiałem w nich tę piekielną, młodzieńczą energię. Ten cały thrash bez ich Powera to jednak na serio byłby dużo uboższy. I tyle. Kawa przestała działać, "łoże w kolorze czerwonym" wzywa...



1. Slayer - Raining Blood ( "Reign in Blood", DefJam Records 1986 )

No cóż... skąd wybór? "Rainin gBlood" zawiera w sobie jeden z najlepszych riffów nie tylko w historii thrashu, ale i całej metalowej muzy w ogóle. To raz. A dwa... Sentyment, panie. Obok "Ride the Lightning" był to najprawdopodobniej pierwszy thrashowy utwór, jaki zmasakrował moje nastoletnie uszy. Mam nadzieję, że jakiemuś szczylowi, który dzięki temu zestawieniu po raz pierwszy zapozna się z gatunkiem, zmasakruje również i uświadomi, że lepszego haju to już w życiu mieć nie będzie...




Podsumowując ( normalnie pewnie bym trochę zdań walnął, ale ta kołdra... )... Albo kurna ty, czekajcie! Zapomniałem o Exodus! Cóż za niefrasobliwość z mojej strony. Skmińcie "Bonded by Blood", jakby co. No a dalej podsumując... Cholera jasna, idę w końcu spać. Nie kimałem od ponad doby. Miłego odsłuchu!

Wszelkie zażalenia co do kolejności, jak i samej selekcji poszczególnych bandów można składać drogą komentarzową pod niniejszym postem. Ma się rozumieć.


P.S. Jak mniemam, pewnie zdążyliście zauważyć małe zmiany w infrastrukturze bloga. Nie myślcie sobie czasem, że postanowiłem nagle zostać wielkim internetowym kapitalistą... Po prostu pomyślałem sobie, iż warto jednak na tych studiach z czegoś się utrzymywać. Być może na samym początku tych parę googlowych reklam nie zapewni mi jakichś wielkich kokosów, ale zawsze to lepiej jakiś grosz choćby na jedzenie mieć, co bym głodować nie musiał. Jeśli kogoś coś będzie wnerwiać, bądź też doprowadzać do różnokolorowych gorączek, to walić do mnie. Reklamy charakteryzują się właśnie tym, że są nieco upierdliwe... Nie martwcie się jednak, u mnie nigdy nie wyskoczy wam reklama bananów na całą stronę ze złośliwym dopiskiem "Nie ma iksa, ku*wa, trzeba klikać!". To macie zagwarantowane.