środa, 14 sierpnia 2013

Jak na przejażdżkę rowerową się wybrałem

Stwierdzam - i stwierdzam to nad wyraz wręcz dobitnie ( o ile da się w taki sposób coś stwierdzić ) - że zawsze muszę mieć przy sobie aparat. Cholera, znowu wczoraj kurde taka akcja a w plecaku tylko komórka, portfel z dowodem i pieniędzmi w razie czego, trochę jedzenia i kluczyk od zapięcia do roweru, czyli kompletnie nieprzydatne rzeczy. No serio, na co komu portfel albo komórka, gdy wali na rowerową wyprawę, i to w wakacje? Niby można by się rzucać, że jak się zgubisz to zadzwonisz, albo okażesz policji dowód, w razie gdyby np. bateria w komórce padła. Jednakże czy nie jest rzeczą ciekawszą - i dają więcej adrenaliny - gdy zgubisz się, złapiesz kapcia czy coś powiedzmy w środku lasu i nie będziesz miał przy sobie kompletnie nic? Toż to scenariusz rodem jak z jakiejś książki albo filmu ( polecam "Pokochała Toma Gordona" Kinga )! Taa, zaraz mi tu ktoś zacznie prawić morały, że to głupie, szczylowate myślenie i że mam jeszcze siano we łbie i mówię jakbym miał źle w głowie i w ogóle jeszcze sporo "i"... Może i będzie miał rację. Ale ten ktoś najprawdopodobniej nigdy nie był na obozie, nie spał pod namiotem, nie wracał nad ranem do domu, nie chadzał nocą po ciemnym lesie. Czyli nie wie, co to znaczy czuć ducha przygody! Nie ma nic lepszego niż letni, wakacyjny wieczór, namiot, kartofel pieczony przy ognisku, gitara i dziewczyna u boku a wszystko to nad jeziorem, w którym odbija się blask księżyca świecącego na czystym, rozgwieżdżonym niebie jak najdalej od domu. I na cholerę mi wtedy jakaś komórka?! Żeby co pięć minut dzwonili zestresowani rodzice obawiający się czy ich wciąż jeszcze mały synuś ( Nauczyłem się, że dla nich już zawsze taki będę ) żyje i nic sobie nie zrobił? Nie, panie to ja dziękuję za taką wyprawę. Kiedyś to jednak mieli lepiej. Nie było komórek, komputerów, internetu, telewizorów z tysiącem bezsensownych kanałów i nikt nie narzekał. Wyjeżdżałeś na wakacje, to nikt się nie mógł z tobą skontaktować, odcinałeś się od świata. I wtedy mogłeś poczuć wolność. Teraz niby też, ale potem wpadniesz w taki wolnościowy trans a tu już wyciąga cię z niego dźwięk komórki. Potem jeszcze spotkasz zwariowane dziewczyny na trasie, cykniesz z nimi parę zdjęć a następnego dnia widzisz te foty na fejsie z jakimś durnym opisem, tak jakby nie dało się ich wywołać, zrobić album, wrzucić na dno szafy a po dwudziestu latach odkurzyć i wspominać przy winku. Nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych technologicznie rzeczach, takich jak iphone czy co tam jeszcze wymyślili.... Albo muzyka. Teraz to puścisz sobie coś ze zwykłej komórki, która w dodatku ma połączenie z netem, więc grasz na życzenie. Kiedyś pakowałeś wieżę ( albo i radio ), głośniki, płyty ( Czy ktoś w dzisiejszych czasach wie, jeszcze co to takiego jest płyta? ) i jazda! To miało w sobie magię... Szczególnie, jak to wszystko leciało z normalnej, tradycyjnej, pospolitej, zwykłej PŁYTY CD ( Albo winyla - to dopiero jest dźwięk, ha! )  a nie z plików na komputerze czy laptopie. W całym tym przydługawym wstępie do właściwej opowieści pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach to mało kogo interesuje już wyprawa w nieznane, z oddechem przygody na karku. Wolą w domu przy kompie siedzieć, albo szlajać się po dyskotekach czy barach... Wierzcie mi, jeśli znajdziecie ludzi, którzy z entuzjazmem zapalą się na pomysł wypadu pod namioty na dłużej niż trzy dni, to macie prawie pewność, że to naprawdę spoko ekipa.

No, ale kończmy to powoli, miało być o przeżyciach dnia wczorajszego, a zaczęło się kolejną refleksją. Samo jakoś tak wyszło. Po prostu musiałem to napisać, no... Tak więc wczorajszego dnia upalnego ( rym nie zamierzony ) wybrałem się z kumplem na przejażdżkę rowerową ( która zamieniła się w prawdziwy survival, ale do tego jeszcze dojdziemy ). Zapakowaliśmy jeden plecak, do którego wrzuciliśmy tylko komórki oraz portfele i jazda przed siebie! Wyjeżdżaliśmy około godziny piętnastej ( warto tę informację zapamiętać ). Z początku plan podróży był cokolwiek niesprecyzowany, w końcu jednak ustalił się na kierunek Rudy ( za Kuźnią Raciborską ) - z racji tego iż znajduje się tam zabytkowa, wciąż czynna stacja kolei wąskotorowej - nie do końca znaną nam trasą. Całość miała liczyć jakieś 40 - 45 km w jedną stronę. Pierwszy zonk spotkał nas już po dziesięciu kilometrach, kiedy to zwariowany kierowca ciężarówki nas wyprzedzał, a właściwie mijał, po nie przekroczył nawet osi jezdni. A że gabaryty miał, to i ledwo się obok nas zmieścił. Do teraz jestem pewny, że włosami musnąłem jego boczne lusterko. O ile ja jakoś dałem radę utrzymać się na swoim wiernym rumaku to kumpel za mną tyle szczęścia nie miał i doznał niegroźnego upadku. Upadek niegroźny, ale łańcuch spadł. No i znów całe ręce uwalone jak z... No, lepiej nie mówić z czego. Ale daliśmy radę, rower sprawny, ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dziesięciu kilometrach zgodnie stwierdziliśmy, że porywanie się na tego typu wojaże przy ponad trzydziestu stopniach upału bez jakichkolwiek płynów nie był pomysłem do końca trafionym. W końcu jednak w jakiejś wiosce udało nam się trafić do sklepu, gdzie podnieśliśmy sobie poziom cieczy w organizmie. Napojeni i szczęśliwi ruszyliśmy. Zaraz jednak z tych dwóch rzeczy zostało tylko "napojeni", bo okazało się, że pomyliliśmy drogi i nadłożyliśmy jakieś osiem kilometrów. Zaczęło się robić mało ciekawie, bo przecież do końca trasy nadal zostało około dwudziestu kilosów, a trzeba było jeszcze wrócić. Z racji tego, że teraz ciemno jest już koło dziewiątej a my nie mieliśmy świateł ( Tak jest, zawsze w pełni przygotowani na długie trasy rowerowe ), trzeba było włączyć szósty bieg. Czy tam przerzutkę, jeden kit. Dłuższa trasa nie dość że okazała się dłuższa ( Błyskotliwość moich stwierdzeń czasami mnie przeraża ), to jeszcze niemalże cały czas pod górkę. Ale w końcu nam się udało tam dojechać. Na miejscu okazało się, że kolejka już tego dnia nie pojedzie... No cóż. Chociaż pooglądaliśmy sobie te stare maszyny. I z jakimś psem zaprzyjaźniliśmy, który chyba pomieszkiwał na tej stacji. Taki miły mieszaniec z widocznym pokrewieństwem z wilczurem. Gdy siedzieliśmy na tej stacji była godzina osiemnasta ( a więc jakieś 45 minut później, niż zakładaliśmy ). Zrobiliśmy się nieco głodni i - znów - spragnieni, więc pojechaliśmy do znajdujące się w Rudach Żabki, do której wszedłem tylko ja, kumpel został przy rowerach. Mimo iż mieliśmy zapięcie. Czemu? Aa, no właśnie. Pod sklep beztrosko zajechało sobie czterech cyganów z autem na Rumuńskiej rejestracji i wypchanym bagażnikiem. Panowie bardzo łakomie spoglądali na nasze rowery. W takiej sytuacji to i zapięcie pewnie nic by nie dało, wzięliby piły i tyle byśmy nasze rumaki widzieli. Gdy nie kumpel, to pewnie zmuszeni byśmy byli spać pod mostem, bo do rodziców za Chiny bym nie zadzwonił. Żeby opierdziel dostać? Powiedziałbym że, spotkaliśmy kumpli, którzy śpią pod namiotami, nocujemy a następnego dnia wróciłbym z buta. Rower? Oddałem organizacji charytatywnej ( Dobra, czasami ponosi mnie fantazja ). Gdy w końcu bezpiecznie udało nam się opuścić teren sklepu, zajechaliśmy pod pobliskie sanktuarium, na ławeczkę, co by w spokoju zjeść i architekturę pooglądać. Stwierdziliśmy, że wrócimy pociągiem. Będzie szybciej, a może i po jasnemu zdążymy wrócić. Ale najszybszy pociąg mieliśmy o 20:30 ( mamy 19:30 ), który w dodatku nie dojeżdżał do najbliższej naszej miejscowości stacji, tylko dziesięć kilometrów dalej. No ale, dobra, damy radę jakoś. Pociąg przyjechał - o dziwo - punktualnie. Gdy wsiedliśmy, okazało się, że chociaż raz tego dnia dopisało nam szczęście. Licząc przejazd wraz z rowerami zapłacilibyśmy jakieś 25 - 27 zł, ale wyjątkowo uprzejmy bileter wziął tylko dychę, nie dając biletu. Dla siebie zgarnął, znaczy się. Dlatego też lepiej nie mówić, gdzie wsiadaliśmy... A sama jazda pociągiem? Cóż... Znowu poczułem tę wolność! Otwarte okno, widok zachodzącego słońca na tle budynków pozostałych z czasów komuny ( brzmi może i śmiesznie, ale wygląda fajnie ), wiatr we włosach i to genialne uczucie, które w takich chwilach ci towarzyszy... No żyć, nie umierać, serio. Niestety jednak, nie zdążyliśmy dojechać na tyle szybko, żeby zdążyć przed zmrokiem. Trzeba było więc znaleźć gdzieś jakieś lampki rowerowe... I tu zaczęły się schody. Każdy sklep, pod który zajeżdżaliśmy, był już zamknięty ( pamiętamy, wtorek a było już trochę po dziewiątej ). W końcu jednak kapnęliśmy się, że jeden z wielkich marketów jest czynny do dziesiątej. Lampki znaleźliśmy, ale musieliśmy na nie wydać cholera kolejne trzy dychy, razem z bateriami. I co, myślicie że szybko je zamontowaliśmy i odjechaliśmy w siną dal? Panie, gdzie tam? Najpierw przez półgodziny nie mogliśmy się połapać, jak to się otwiera i gdzie te baterie trza włożyć, także zmuszony byłem podejść z tym do ochroniarza w sklepie. Ochroniarz jednak również nie bardzo wiedział, co z tym wszystkim zrobić... Trza podejść do informacji. Tam miła kobieta także bezskutecznie walczyła z chińskimi zabezpieczeniami. Nawet szefowa działu nic nie potrafiła wskórać. Dopiero wezwana na miejsce dramatycznych prób otworzenia głupich lampek do roweru - gdzie lada chwila poszłyby w ruch młotki - trzecia z kobiet wzięła je na sposób i otworzyła. Głupio mi trochę było, a jakże, ale grunt że żeśmy to otworzyli. To, co montujemy? Ha, nie ma tak dobrze. Kupiliśmy cztery baterie, a okazało się że łącznie potrzeba nam było pięciu. Ironia losu, nieprawdaż? Kolejne 8 zł do tyłu, po pojedynczych nie sprzedawali. Hura, lampki świeciły! Okey, to teraz przystępujemy do montażu. I tu dopiero zaczęła się jazda... Było już koło dziesiątej, bo sklep zamykali ( staliśmy pod nim ), gdy zaczęliśmy rozkręcać tę skomplikowaną aparaturę mocującą bez jakiejkolwiek instrukcji obsługi. Co, myślicie że to takie proste lampki do roweru zamontować, he? Myślcie dalej. Za El Dorado nie dało się tego szachrajstwa zamontować. Kombinowaliśmy, kopaliśmy, używaliśmy paznokci, zębów, linek hamulcowych a nawet próbowaliśmy użyć błotników ( też się zastanawiam, jak wpadliśmy na tę genialną myśl ), ale nic to nie dawało. O ile w końcu - po mniej więcej godzinie - przednią udało się jako tako zamontować, to tylnej za nic w świecie nie szło. Po kolejnych dziesięciu minutach jakoś już to jednak trzymało. No właśnie, jakoś. Aha, w tym miejscu jeszcze należałoby pozdrowić dwie urocze dziewczyny, które widząc nas pod tym sklepem nie mogły wyrobić ze śmiechu. Tam się tragedia ludzka dzieje, 4 dychy w plecy i mordercza praca o jedenastej a te bezczelnie śmieją ci się niemal prosto w twarz. Dobra, ale ruszyliśmy w końcu... Stwierdziliśmy, że jeszcze zdążymy skoczyć do McDonalda, który był po drugiej stronie ulicy. Musieliśmy jednak najpierw objechać plac, przejechać kawał po chodniku i dopiero potem skręcić. W momencie gdy byliśmy na prostej, przy której ten przybytek chlewnego żarcia się znajdował, zjechaliśmy z chodnika. Aha, nie wspomniałem, że mieliśmy tylko dwie lampki - ja miałem przednią, kumpel tylną. Świetne dopełnienie, nie? ( Ha, 3x razy "nie" obok siebie, to mi się jeszcze nie zdarzyło ). No i w momencie zjazdu z chodnika ta trzymająca się "jakoś" tylna lampka normalnie centralnie z rowera spadła... Na szczęście - jak z początku pomyśleliśmy, wtaczając się z powrotem na chodnik, większych szkód nie doznała, rozpadła się tylko na podstawowe części. Z racji jednak tego że prócz incydentu w pociągu szczęścia nam wtedy mocno brakowało, chwilę później naszą lampkę rozjechała srebrna Toyota na pewnych rejestracjach. Pamiętam, bo krzyczałem za tym swoistym piratem drogowym jak opętany, żeby wrócił i poskładał te lampki, bo jak nie, to pozwę go o zniszczenie mienia, wymachując przy tym rękami niby wiatrak jakiś ( i nie tylko rękami ). Dorzuciłem coś chyba jeszcze o tym, żeby wrócił i zachował się jak mężczyzna, czy jakoś tak. W każdym kolejni ludzie mieli z tego mojego napadu szału jeszcze większy ubaw. Ci to się nawet nie z tym nie kryli, rżeli jak dzikie osły. " A to Polska właśnie ", jak Wyspiański napisał. Aha, i znowu zauważyły nas te dwie dziewczyny. Krzyknąłem na nie, że co się śmieją, niech przychodzą pomóc, bo to nie jest nic śmiesznego. Jedna chciała biec, ale ta druga ją zatrzymała. Dobra tam, dziewczyna do pomocy to wcale mogło nie być najlepsze rozwiązanie. A co z lampką? Kurde, poszła jedna żaróweczka i cała plastikowa obudowa, ale świeciła! Choć wyglądem już lampki nie przypominała, dało się jechać. Tyle tylko że teraz nie było sposobu, żeby to na rowerze zamontować... Wykorzystaliśmy więc plecak. Wsadziliśmy "lampkę" do tylnej kieszeni, docisnęliśmy zamkiem, tak że tylko te żarówki wystawały i można było jechać, a co! Właściwie trzeba było, bo tu już za piętnaście dwunasta, zimno jak cholera, a my tylko w bluzkach i spodenkach jakieś trzynaście kilometrów od domu. A droga powrotna... No, to dopiero był szał. Mniej więcej osiem kilometrów całej drogi ciągnęło się przez gęsty las, gdzie z rzadka jeździły auta, za to wte i wte chodziły jakieś jeże, kicały zające czy fikały wiewiórki. Nie mówiąc o tym, że bardzo łatwo dało się spotkać jakiegoś dzika albo sarnę. A ta przednia lampka pierwszej jakości nie była... Samemu - nie ma szans, żeby wyrobić, to się można za przeproszeniem zesrać ze strachu w takiej sytuacji. Centralnie jakbyś w jakimś horrorze jechał. Aha, i przy końcu lasu jakieś dwa auta na nas "titały", a pasażerowie jednego gestykulowali, że rzekomo nie mieliśmy światła. Odkrzyknąłbym coś, ale mieli rację, tylne wpadło do kieszeni plecaka i nie było go widać Miło właściwie, że nas zauważyli w tym ciemnym lesie. 

Po tysiącach kompletnie niewidocznych dziur, hektolitrach wypoconych ze strachu słonych kropel i towarzyszącej nam wciąż obawie o własne życie w końcu dojechaliśmy. Na miejscu jeszcze się okazało, że matka zdążyła zadzwonić już 4 razy... Sami widzicie, jak komórki są szkodliwe. Chociaż tu może i miała rację, bo sam bym się martwił o syna, który o piętnastej mówi że idzie na rower i wraca prawie dziesięć godzin później brudny jakby się przez komin przeciskał, z gumką ledwie wiszącą na końcówkach włosów, bo się kucyk rozwalił i mającym minę jakby właśnie co uciekł przed wściekłą pumą  Trochę pokrzyczeli w domu, ale to standardzik. Tyle już tych pokrzykiwań było... I dopóki nie wyjadę na studia - na co czekam z utęsknieniem - jeszcze sporo będzie :)

To na koniec pokażę wam - z racji że nie było aparatu, nad czym cholera ubolewam jakbym właśnie litra Smirnoffa rozbił - taką spoko fotkę o tym, jak to jest czuć wolność podczas rowerowej wyprawy...

Może i pierwsze co w goglach wyskoczy, ale tak się właśnie czujesz, gdy wsiadasz na rower i ruszasz w nieznane, ha! 

 

wtorek, 6 sierpnia 2013

Wywiad z Bogusławem "Duval" Olszonowskim

Pozdrowienia ze słonecznego - przynajmniej na razie, bo zdaje się że zaraz zacznie padać - Świnoujścia! Uprzedzam jednak, nie oczekujcie jakiś kolejnych szałowych opisów z tych moich wakacji, bo po prostu są one jakoś wyjątkowo nudne... Przynajmniej w tym Świnoujściu, gdzie nie ma ekipy, ani nawet jednej osoby z którą można byłoby zrobić coś nadającego się do opisania na tym blogu albo po prostu pójść na imprezę.... Niemniej jednak przydarzyła mi się jedna ciekawa rzecz. Otóż idę sobie kulturalnie ku w niedzielę do kościoła, wchodzę do środka jak gdyby nigdy nic i patrzę, że przy ołtarzu stoi jakiś mężczyzna... Wpierw okazało się że będzie robił oprawę muzyczną mszy. Spoko. A potem okazało się, że to większa szycha niż można by przypuszczać! Bowiem tym grajkiem z gitarą okazał się pan Bogusław Olszonowicz, występujący pod nazwą "Duval". Macie prawo nie kojarzyć, bo ja też bez bicia  przyznam się, że szanownego muzyka nie kojarzyłem. Później jednak dowiedziałem się, że gra już kilkadziesiąt lat, występował przed Papieżem, na oczach Szwedzkiej pary królewskiej i nagrywał z Czerwonymi Gitarami - a więc wyrósł z polskiej sceny big - beatowej, która dała podwaliny pod mocniejsze brzmienia. Poza tym dzielił również scenę z wieloma znanymi polskimi artystami... No i udało mi się z nim przeprowadzić wywiad! Uznałem to za świetną myśl - First, fajnie będzie opublikować na blogu kolejny wywiad z ciekawą osobą, która wiele już w swej muzycznej drodze przeszła, Second, zawsze to jakieś doświadczenie dla BelleCo, który notabene gra w podobnym stylu ( dobra, może z trochę bardziej rockowym feelingiem i zacięciem :p ) :) Miłej lektury!
 
 
 
1. Kiedy zaczął pan swoją muzyczną drogę?

Już pod koniec nauki w szkole podstawowej, a była to połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z kolegami w klasie założyliśmy zespół bitowy. Uczyliśmy się gry na gitarach „rozpracowując” chwyty, czyli akordy do popularnych wówczas piosenek, które śpiewały takie zespoły jak: „Czerwone Gitary”, „Czerwono-Czarni”, „Niebiesko-Czarni”, „No-To-Co” itp.

2. Czy od zawsze ciągnęło pana do gitary?

Tak, podobnie, jak zdecydowana większość nastolatków w tamtych czasach, chciałem grać na gitarze. Umiejętność posługiwania się tym instrumentem nobilitowała w towarzystwie. Ktoś, kto grał na gitarze łatwiej był akceptowany przez rówieśników.

3. Kiedy powstały pierwsze pana kompozycje? Od początku były utrzymane w klimatach chrześcijańskich?

Pierwsze moje kompozycje powstały pod koniec lat sześćdziesiątych. To były piosenki okolicznościowe, np. z okazji urodzin mojej babci, zaś na początku lat siedemdziesiątych skomponowałem dość popularną piosenkę: „Dziękczynienie”, albo jak inni ją tytułują: „Tyle dobrego zawdzięczam Tobie Panie”.

4. Nie jest tajemnicą, że współpracował pan również z Czerwonymi Gitarami, a więc jednymi z czołowych przedstawicieli polskiej sceny big - beatowej. Mógłby pan przybliżyć kulisy tej współpracy?

To długa historia. Tak się złożyło, że w połowie lat osiemdziesiątych zaprzyjaźniłem się z jednym z członków Czerwonych Gitar, Bernardem Dornowskim. Ben bardzo lubił moje piosenki religijne, mieszkał na terenie jednej z parafii, w dzielnicy Gdańska o nazwie Zaspa, gdzie zespół „Duval”, którego byłem założycielem i członkiem często koncertował. Kiedy w czerwcu roku 1987 przyjechał do Gdańska Jan Paweł II, w przeddzień pamiętnej Mszy świętej na Zaspie zorganizowaliśmy wspólnie z ks. Zygmuntem Słomskim – znanym kompozytorem i muzykiem gdańskim - w kościele św. Kazimierza na Zaspie nocny koncert dla pielgrzymów, którzy już wieczorem 11 czerwca przybywali na plac, gdzie Ojciec Święty miał sprawować Eucharystię dla świata pracy. Wówczas zaprosiliśmy do współpracy Bernarda Dornowskiego, z którym zaśpiewaliśmy kilka piosenek. Od tego momentu nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Wiele lat później, kiedy Papież Jan Paweł II po raz drugi miał przyjechać do Gdańska, Bernard Dornowski i Jerzy Skrzypczyk przyszli do mnie – wówczas dziennikarza Gdańskiego Dwutygodnika „Gwiazda Morza” – żeby wspólnie uradzić, jak to zrobić, żeby móc wystąpić podczas Mszy świętej papieskim na sopockim hipodromie. Jakoś to się udało załatwić. Kidy zapadła owa decyzja, przez wiele, wiele godzin ćwiczyliśmy utwór „Ave Maryja” F. Schuberta, który w efekcie został wykonany w Sopocie 4 czerwca 1999 r. Jakiś czas później, z Bernardem Dornowskim i Witoldem Frasunkiewiczem, stworzyliśmy formację „Bernard Dornowski i Przyjaciele” w której śpiewałem wszystkie utwory Seweryna Krajewskiego. Wspomnę, że zanim wyszliśmy na scenę, przez blisko rok pracowaliśmy nad repertuarem, wokalem, techniką grania itp. To była prawdziwa szkoła pokory…

A niezależnie od tego prowadziłem działalność w twórczą w zespole „Duval” i moją pracę dziennikarską.

5. Spotkał się pan kiedyś z jakimiś nieprzyjemnymi uwagami, docinkami z tytułu wykonywanej muzyki? Jakby nie patrzeć, nie wszyscy w tym kraju są chrześcijanami.

Na szczęście nie spotkałem się nigdy z docinkami, że jestem muzykiem religijnym. Sprawa wiary jest dla mnie najważniejsza, stąd, nawet gdyby ktoś próbował dyskredytować moje poglądy na zasadzie wyśmiania czy kpiny, potrafię się do tego zdystansować. Powiem inaczej, częściej spotkałem się z chęcią porozmawiania na temat wiary. A to już zmienia postać rzeczy.

W moim wypadku, muzykę, którą wykonuję i tworzę częściej nazywam „religijną”, aniżeli „chrześcijańska”. Dlatego, że zawsze chciałem wraz z moimi kolegami z zespołu „Duval”, żeby to, co robimy było oprawą liturgii Mszy świętej. To bardzo ważne, ponieważ dla katolika Eucharystia jest najważniejsza, a muzyka ma być jedynie jednym z elementów pozwalających na głębokie przeżycie tego misteryjnego spotkania z Chrystusem. Z tego też powodu, Mszy świętej nie traktujemy jako koncertu, a raczej – poprzez wspólny z wiernymi śpiew – zachętę do aktywnej postawy podczas Mszy świętej. Jeden z biskupów, jeszcze u początków działalności „Duval” powiedział, że jeśli z nami nie będą w kościele śpiewali ludzie, to ta działalność nie będzie miała sensu. Te słowa są dla mnie zawsze wyznacznikiem tego, co w tej dziedzinie robię.

6. Jak to jest z pisaniem tych piosenek? Czy komponowanie utworów o tematyce chrześcijańskiej przychodzi panu łatwiej niż o innej?

Na sposób, czy technikę pisania piosenek nie ma reguły. Jest to aktywność, którą generuje emocja. Bywa, że jakiś utwór powstaje błyskawicznie, z chwili na chwilę, inne zaś, znacznie dłużej. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia, człowiek jest coraz bardziej wobec siebie, i tego co robi, wymagający, stąd aktualnie, piosenki powstają znacznie dłużej. Podobnie jest z ich tematyką. Czasami, kiedy coś człowieka poruszy, a jest to sprawa niekoniecznie sakralna, wówczas przelewam to na papier i próbuję oprawić muzyką.

7. Z tego co wiem, występował pan również przed Papieżem Janem Pawłem II. Jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą?

Dwukrotnie miałem możliwość śpiewania w obecności Papieża-Polaka. Trudno powiedzieć w tym wypadku, że wyłącznie przed Janem Pawłem II, bo zawsze były to okoliczności, że była większa liczba osób. Pierwszy z takich koncertów odbył się w Rzymie na Placu Farnese podczas oficjalnych uroczystości z okazji 600-lecia kanonizacji św. Brygidy. Wówczas widzami tego występu była para królewska ze Szwecji wraz z osobami towarzyszącymi i dyplomaci Włoch. Ten występ zawdzięczamy zaprzyjaźnionemu z nami legendarnemu kapłanowi gdańskiemu śp. ks. prałatowi Henrykowi Jankowskiemu, który był proboszczem jedynej w Polsce parafii pw. św. Brygidy. O drugim z tego rodzaju występów już wspomniałem, bo było to wykonanie pieśni „Ave Maryja” z „Czerwonymi Gitarami” w Sopocie. Pytanie zaś, „jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą”, no cóż, są to doznania z gatunku takich, o których pamięta się przez całe życie. I to w szczegółach…

8. Z racji tego, iż blog ten obraca się głównie wokół muzyki rockowej, bluesowej i metalowej nie sposób o te gatunki nie spytać. Interesuje się pan trochę - po trochu z racji uprawianego stylu - polską sceną chrześcijańskiego rocka? Może kojarzy pan takie zespoły jak choćby 2Tm 2,3 lub Pneuma?

Moim zdaniem tzw. „chrześcijański rock” podejmuje nieco inne zadania, niż moja, łagodna forma muzyczna. Przyczyn jest wiele. Inne są współcześnie możliwości prezentacji tego rodzaju muzyki zarówno w formie artystycznej, technicznej, jak i koncertowej. Dziś jest możliwe zorganizowanie profesjonalnie przygotowanych i przeprowadzonych koncertów ewangelizacyjnych typu „Przystanek Jezus” czy jak w Gdańsku: „Katolicy na ulicy”. Utwory stylistycznie nie różnią się od sceny rockowej świeckiej, ale wyróżnia je treść.

Poza tym, współcześni muzycy są znacznie lepiej przygotowani do wykonywania tego rodzaju działalności, posiadają doskonały sprzęt. Naszą działalność cechował pewnego rodzaju romantyzm. Sami uczyliśmy się grać na instrumentach, które w większości wypadków wykonywaliśmy własnoręcznie, bo nie było ich w sklepach. Wiedzieliśmy, że w tej aktywności wyważamy tzw. „otwarte drzwi”, ale z kolei nie było nikogo, kto mógłby coś doradzić, zaproponować. Byliśmy na Wybrzeżu pierwsi, a zatem po prostu było inaczej.

9. Czy uważa pan, że młodzi chrześcijanie powinni propagować swoją wiarę z pomocą muzyki?

Muzyka jest jedną z form ewangelizacji. Najważniejszy jest jednak osobisty przykład. Papież Jan Paweł II, dziś błogosławiony, mówił o tym, że świat potrzebuje świadków Chrystusa. Można o Panu Jezusie pięknie mówić, uzasadniać głęboko wszystkie prawdy wiary, ale co z tego, jeśli ten, kto o tym mówi nie stosuje się do nich. Dlatego muzyka, która jest bardzo nośna i trafia do najgłębszych pokładów ludzkiej duszy daje duże możliwości, by propagować wiarę, ale to, czy młodzi powinni, czy nie powinni to robić, to zależy od ich wyboru. Ja twierdzę, że warto pójść tą drogą, jeśli Pan Bóg dał ku temu odpowiednie talenty.

10. Jakie rady dałby pan początkującym chrześcijańskim kapelom?

Przede wszystkim w muzyce religijnej – o tym wspomniałem przed chwilą – powinna być odpowiednia formacja, przygotowanie wnętrza. Bo to z niego wypływają pozostałe elementy: sposób zachowania przed widzem, nastawienie do głoszonych treści, zaangażowanie. Trzeba pamiętać, że choć wydaje się nam, że potrafimy już dużo, to nigdy nie wiemy wszystkiego i warto zachować do siebie i swojej aktywności stosowny dystans. Zawsze mi imponowało to, że kiedy miałem możliwość koncertowania z artystami znanymi z estrady, np. Krzysztof Krawczyk, Halina Frąckowiak, Justyna Steczkowska, Piotr Szczepanik, Krzysztof Daukszewicz (już nie wspomnę o Czerwonych Gitarach), to byli to zawsze ludzie pokorni i bardzo życzliwie nastawieni do innych, szanujący odbiorcę. Nie było w ich zachowaniu bufonady, czy jakiegoś próżnego gwiazdorstwa. A poza tym, dobrze jest, jeśli zespół, czy wykonawca solowy, ma świadomość celu, jaki chce osiągnąć, czy jest to muzyka estradowa-koncertowa, czy tak jak u mnie, służebna, która – chciałbym - aby była propozycją modlitwy, czymś, co nie będzie obojętne dla odbiorcy, co spowoduje jakąś osobistą refleksję.
 
 
Poniżej macie jeszcze plakat wspomnianego zespołu "Bernard Dornowski i przyjaciele", przedstawiający band na tle domu b. prezydenta Lecha Wałęsy, gdzie grali na jego imieninach.


 
 A tymczasem wszystkim tym, którym skończył się urlop i musieli wracać do pracy, oświadczam - idę sobie pobiegać na plażę, pomoczyć w morzu, a potem usiąść i wypić zimne piwko w knajpce przy Świnoujskiej promenadzie, ha, ha!