wtorek, 14 lutego 2012

Metalowiec a dyskoteka

W ubiegłą sobotę pierwszy raz w życiu pojechałem z kumplami do Pietni, gdzie znajduje się sławny skądinąd Discoplex A4 ( cholera, późno trochę zacząłem, w sumie w lipcu mi stuknie siedemnastka ). Okazało się, że taka dyskoteka to wcale nie mały wydatek. Wpierw kierowca zgarnął od nas po dwie dychy za transport, ale to mu akurat wybaczam, bo trochę kawał facet miał. Później za wejście skasowali kolejnych piętnaście złotych. No i oczywiście konieczny był zakup jakichś trunków, bo tak sucho to średnio się tańczy. W sumie wyszło tego jakieś pięć dych.

Cała wyprawa zaczęła się o godzinie dziewiątej wieczorem ( " chyba nie rano ", tak, wiem ), kiedy to wszyscy w piątkę stawiliśmy się koło sklepu w moim mieście. Po wypaleniu przez szanownych kolegów zwyczajowych fajek wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy.
Ledwo wyjechaliśmy z miasta ( tej wsi z prawami miejskimi  ) a ci już wyciągnęli jakiegoś krupnika w siedmiuset mililitrowej butelce, 0,7 znaczy się. Nooo, to nieźle się zapowiadało. Nim przejechaliśmy połowę drogi, wszyscy byli już nawaleni w trzy... zadki. Oprócz mnie i kierowcy, rzecz jasna. Wiem co myślicie. Nie pił, to pewnie jakiś dziwak. Kusiło, pewnie, że kusiło, ale se pomyślałem, że głupio by tak było od razu po pierwszej większej imprezie przyjść narąbanym do domu. Jeszcze będę miał na to mnóstwo czasu ( w lipcu siedemnastka ).
Tak więc w końcu dojechaliśmy do tej Pietni. Wstawieni, ale szczęśliwi. Od razu postanowiliśmy kupić bilety, a właściwie takie jakieś świecące pod lampą UV pieczątki na ręce, żeby potem nie było tłumów. Musieliśmy czekać, aż się impra rozkręci przecież.
Wbiliśmy około godziny dziesiątej. Nie powiem, dyskoteka bardzo fajna. Duża, przestrzenna, z miła atmosferą i klimatem. Tylko ludziów jak mrówków Gdy zaczęliśmy się bansować na parkiecie nawet ręki nie dało się wystawić, aby kogoś nie walnąć, a tego z pewnością nie chcieliśmy. O zadymę bardzo łatwo. Nie chodzi o to, czy byś dostał, czy nie, ale z klubu by cię wywalili i koniec z marzeniami o wielkiej bibie.
Po pierwszych tanecznych szlifach postanowiliśmy trochę się dotlenić.Ja, jako że nie palę, nieco się w tej palarni dusiłem od gryzącego dymu. Ale to były tylko dwie fajki, więc szybko niewygodne dla mnie miejsce opuściliśmy. Teraz z kolei udaliśmy się do baru. Gdy spojrzałem na te piękne, lśniące zimniuteńkie piwa aż mną zatrzęsło. Cóż, musiałem skapitulować i kupić butelkę. Zimny Lech. To jest to!
Gdzieś po dwunastej znów wbiliśmy się na parkiet, tym razem pozostając tam przez dłuższy czas. Ja byłem na trzeźwo i ogarniałem, z kim tańczę i co robię, nie można jednak było tego powiedzieć o jednym z moich kumpli. W czubie miał już porządnie. Znalazł sobie jakąś laskę, przy samej scenie gdzie nakręcali imprę didżeje i zaczął ją tulić. Z czasem przeszło to w lizanie. A potem ona mu zaczęła robić malinkę... Jak się bawić, to na całego, a jak!
Dodatkowego smaczku całej tej zabawie nadawał fakt, że w klubie kręcono teledysk. No ale cóż, nie kręcili nas, tylko profesjonalnych aktorów. A było tak blisko...

Podsumowując ten krótki chyba post, stwierdzam, iż metalowiec na dyskotece z powodzeniem może dać sobie radę. Kit że ( może  trochę nieskromnie powiem ) ja  jednak ten lekki dryg do tańca i robienia show mam, przez co miałem łatwiej. Ale widziałem tam również kolesia, który miał włosy długie do pasa i ruszać się nie potrafił kompletnie, a bawił się świetnie. Parafrazując przytaczanego w którymś z wcześniejszych postów Peję, nie samym metalem człowiek żyje. W tym poście nie chodziło mi o dokładne opisanie dyskoteki i o to jak się tam nawalili. Chciałem właśnie pokazać, że nie ważne jakiej jest się przynależności subkulturowej czy jakiejkolwiek innej, bawić się też trzeba umieć. Apeluję więc do tych najbardziej zatwardziałych anty - dyskotekowców, aby choć raz się na taką imprezę wybrali. Wierzcie, bansować się w koszulce Iron Maiden to żaden problem. Gwarantuję, że się wam spodoba, tak jak spodobało się mi:)                                                                                                                                                                         
P.S Nie wymieniam żadnych nazwisk ani osób, żeby ktoś kto będzie czytał te słowa sobie czegoś nie pomyślał. No bo jeśli to będzie czytać czyjaś mama przykładowo to mógłby się wywołać niezły sajgon. Prawdą jest, że palili i pili ale prawdą również jest, że nie wszyscy tak postępowali. Tak więc kto się bawił na trzeźwo, a kto nie, lepiej zachwam dla siebie:) 

czwartek, 9 lutego 2012

Obóz, czyli zadyma, rozwałka i ballady

Witam po dosyć długim okresie ( kolejnym ) bez żadnego posta. Cóż, nie jest tak, że mi się nie chciało ( no może w małym stopniu :)), po prostu tak wyszło...:D Dobra, nie rozwódźmy się nad tym, bo i tak do niczego nie dojdziemy, przejdźmy do konkretów:)

Poniższy tekst tyczyć się będzie zdarzeń, które miały miejsce podczas ferii zimowych, czyli już jakiś czas temu. Mianowicie w drugim tygodniu tego przedsionka wakacji, albo, jak to powiedział jeden z moich kolegów, po prostu dłuższego weekendu, wyjechałem na obóz. Szachowy! Cóż z tego, że ledwo cztery kilometry od mojej miejscowości. Liczy się towarzystwo, a to było pojechane na maksa, o czym zaraz się przekonacie. Myślałem, żeby ubrać całą tę historię w klasyczny post, ale po krótkim namyśle zmieniłem zdanie. Zastosuję nowość na tym blogu: Każdy dzień opiszę z osobna, tworząc swego rodzaju zapiski z pamiętnika. Uważam, że przez to teksty wyjdą lepiej, albo i nawet śmieszniej:)

Dzień 1
Poniedziałek, 23 stycznia

Darmo żebym zaczynał po kolei od tego , jak to zwlokłem się z łóżka i niemalże czołgałem na śniadanie ( w ferie chodzisz spać koło czwartej nad ranem [ lub też w ogóle ] i wstajesz na podwieczorek [ lub w ogóle nie wstajesz, jeśli nie śpisz, logiczne]), przejdę więc teraz błyskotliwie do momentu wyjazdu.
Zakwaterowanie w ośrodku było do godziny jedenastej rano. Około dziesiątej trzydzieści przyjechał po mnie kolega, wraz z tatą, ( no bo z reguły chłopaki z drugiej gimnazjum prawek jeszcze nie mają ) no i pojechaliśmy do LOKiRU ( Leśnicki ośrodek kultury i rekreacji ) po cały sprzęt. Gdy już wszystko upchaliśmy w bagażniku, na siedzeniach i wszędzie gdzie się dało wyruszyliśmy. Liczycie, że po drodze złapaliśmy gumę? Nie tym razem. Chciałbym , żeby tak było, aby mieć co pisać, ale na miejsce dojechaliśmy bez przeszkód.
P wtaszczeniu uzbrojenia i naszych walizek zostaliśmy skierowani do sali, w której miały odbywać się  wszystkie główne zajęcia. Okazało się, że prócz trzech oczekujących już nas szachistów ( no wiecie, żeby tak brzmiało oficjalnie ) znajdowały się tam również marżoretki. Albo marżonetki? Niektórzy mówią też mażoretki, nikt do końca nie wie, jak to się wymawia. Co to takiego? A taki dziewczyny, co przebierają się w stroje i machają pałkami, do muzyki najczęściej. W sumie ciekawe zajęcie nawet.
Mniej więcej po godzinie pierwszych integracyjnych nazwijmy to śmichów - chichów i pogadanek zjawiła się główna gwiazda, z którą to moja skromna osoba miała wkroczyć do legendy Domu Pielgrzyma ( to ten ośrodek ) i trwale zapisać się w jego historii. Mam w tym momencie na myśli totalną rozwałkę, jakiej jeszcze nikt nie uczynił, i chyba się nie odważy. Ale o tym nieco później:)

Około godziny czternastej podano obiad. Nie pamiętam do końca, co było, ale to i tak nie ważne,  ważne co się zdarzyło po posiłku. Dowiedzieliśmy się mianowicie, że mamy zostać instruktorami szachowymi marżonetek. Czy tam mażoretek. Jak pewnie wiele osób zrobiłoby na moim miejscu, zdębiałem. Nie tyle się wystraszyłem, co po prostu nie miałem ochoty. Dziewczęta bowiem nie umiały nic i trzeba było je uczyć od podstaw. Co jak się nazywa, jak rusza, jaką ma wartość. Mimo początkowych obaw okazało się to jednak całkiem fajną przygodą. Szczególnie, że uczennice były bardzo pojętne.

No a teraz to, co tygrysy lubią najbardziej. Głupio, żebym opisywał poszczególne partie, które graliśmy, kto by to czytał. Pora więc na noc! Taak... Zapowiadała się niezła zadyma. Zwarci i gotowi, po prysznicu grzecznie ułożyliśmy się do łóżek. Kontrola przyszła, sprawdziła, czy wszystko w porządku i poszła. Tak, jak to powino być. Oczekuje pewnie w tym momencie, tak jak i wcześniej, że napiszę o jakimś spektakularnym wybryku z antyterrorystami w roli głównej. Niestety, pierwsza noc przebiegła, w miarę spokojnie, mimo iż poszliśmy spać o wpół do piątej nad ranem. Nie mówię jednak, że było całkiem cicho. Poskakało się po łóżkach, trochę powariowało. Ach, no jasne! Byłbym zapomniał. Gdy kontrola poszła, zdecydowaliśmy się ( było nas 5 w pokoju ) na partyjkę pokera. Z braku kasy graliśmy na paluszki, których kolega miał całą du...żą paczkę. Nie pamiętam już, czy stało się to z powodu przegranej, czy też może z powodu uaktywnienia się dzikiej natury, fakt faktem jednak, że wzmiankowy gdzieś wyżej gwiazdor sypnął paluszkami. Na moje łóżko, a jakże. Nie mogłem pozostać bierny, więc mu oddałem. No i tak zaczęłą się klasyczna wojna na żarcie.... no, na paluszki, ale to przecież zawsze żarcie. Po zakończeniu walk krwawszych niż pod Stalingradem Michał ( dobra niech się gwiazda też wypromuje ), potykając się co i rusz o złamane bądź też do połowy zjedzone naboje wyszedł do ubikacji. Wtedy do akcji wkroczyłem ja. Zobaczyłem stojącą obok mnie butelką wody. Z moją wodą, należy dodać. No i jak to zwykle w mym przypadku bywa, do głowy przyszła mi idiotyczna myśl. Im bardziej idiotyczna, tym lepiej. Wziąłem butelkę i polałem wodą łóżko gwiazdora. Wrócił po pięciu minutach.
 - Co tu tak mokro?! - krzyknął, siadając na mokrej pościeli.
No i wszyscy w śmiech. A co!
- Takie to śmieszne? Masz! - teraz z kolei polał moje łóżko.
- Spokój, dobra już spokój. - powiedziałem szybko, gdyż mogła się z tego łatwością wywołać trzecia wojna światowa.
- Ale gdzie ja mam teraz spać?! - krzyczał Michał.
- Dobranoc. - odrzekłem, a wszyscy znowu zaczęli się śmiać.
Ostatecznie kolega jakoś wytrzymał na mokrym łóżku ( moje aż tak mokre nie było, więc spałem smacznie ).
Ta noc to było dopiero preludium do kataklizmu, który miał nadejść.

Dzień drugi
Wtorek, 24 stycznia

Jak nietrudno się domyśleć, z rana każdy z nas miał tzw. " Lekki nieogar " ( nie, no kac jeszcze nie, nie przesadzajmy ). Na śniadanie, które zarządzono o kilka godzin za wczesnej godzinie, mianowicie 8:45, ledwo co zdąrzyliśmy. Staraliśmy my się jednka sprawiać wrażenie wyspanych i wypoczętych. Niech sobie nie myślą. Prawdziwy imprezowicz potrafi spać kwadrans dziennie a stan nie ogara ( lub kaca ) to dla niego tak jak nieogar dla człowieka normalnego.
Choć zazwyczaj etap, w którym spożywa się posiłki, nie jest zbyt interesujący, w tym miejscu wymaga jednak zainteresowania. Głównie rozchodzi mi się o dwie dziewczyny, które poznaliśmy. Okazało się, że są z rocznika mojej siostry, ba, nawet chodzą razem z nią do gimnazjum. Nie pamiętam dokładnie, jak zaczęła się rozmowa, ale jedną kwestię wryła mi się w pamięć jak kilof w węgiel:
- Wyprostuj się!
Dwa słowa a ile ekspresji. Zarówno ja, jak i Michał ( no w szczególności ja, on mniej ) mamy tendencje do garbienia się. Nawet spokojnie zjeść nie mogliśmy, bo co chwilę czułem tylko stuknięcie w kręgosłup z tyłu i " Wyprostuj się ". Tekst obozu, bez dwóch zdań. Mało śmieszne? Być może. Gdybyście to jednak sami przeżyli śmialibyście się do dziś.

 Po porannych partiach i obiedzie znów przyszło nam uczyć gry w szachy manżoretki. Dowiedzieliśmy się, że po zakończeniu obozu dostaniemy specjalne dyplomy, które mają nam dodać kilka punktów z zachowania w szkole. Taki wolontariat, no. Nie powiem, mnie się to przyda bardzo. Dlaczego, to materiał na osobną książkę:)

Zarówno przed kolacją jak i po niej czas mijał bardzo szybko. Zwyczajowo - partie, bieganie, skakanie i kupa śmiechu. No i trochę bardziej zacieśniliśmy więzy między sobą:D

Głównym punktem dnia znów została noc ( taki trik, niech wiedzą, że potrafię się posługiwać środkami stylistycznymi:D ). Gdy już rutynowe czynności podobne do poniedziałkowych się odbyły, po raz kolejny polecieliśmy w konia imitując to, że śpimy. Uśpiwszy czujność naszych szanownych opiekunów przystąpiliśmy do rozwałki, znów. Początki nocy były skromne, ale nader śmieszne. Inny kolega, imieniem łukasz, ( dobra, jak lansować, to wszystkich ) zaczął rzucać tekstami z kabaretów. Mało tego, on potrafił cały jeden skecz powiedzieć, zagrać i jeszcze się z niego roześmiać. Hasłem dnia został " Bober i na gotowca ",  tekst autorstwa Łowców.B. Domyślcie się ile różnych skojarzeń i stwierdzeń podpinaliśmy pod to hasło:D
Około godziny drugiej zaczęło nam już jednak walić na dekiel totalnie. Pierwsza padła szafa. Nie wytrzymała, bidula, stania na tych kółkach, czy na tym tam stała i po prostu przewaliła się na ścianę ( ok ok, pomogłem jej, ale tylko by się nie męczyła no ). No i teraz szał: Jako drugie do gry weszło łóżko. Nie, nie przewaliło się. Najzwyczajniej w świecie zostało wyniesione na korytarz ( przypominam, na zegarkach drugia w nocy). Jakby jeszcze było tego mało, cała pościel wraz z materacem walały się po korytarzu. Jako że było to posłanie moje, i dałem je wynieść, stwierdziłem, że będę spał na podłodze. A co.
Jakim cudem przez najbliższą godzinę żaden z obozowiczów ( i z innych obozów, bo nie tylko myśmy tam byli ) nie skapnął się, że na korytarzu leży sobie jak gdyby nigdy nic łóżko, nie wiem do dziś. Fakt faktem jednak, że po tych sześćdziesięciu minutach wnieśliśmy, a właściwie wrzuciliśmy je ( bo ktoś właśnie otwierał drzwi ze  swego pokoju) z powrotem do nas, przy okazji waląc nim w ścianę, w której zrobiła się dziura jak Berlin. Klasyka normalnie.
Po wyciszeniu się ( ech, nie wiem, co nas do tego podkusiło ) postanowiliśmy się mimo wszystko trochę zdrzemnąć. I tu wkroczyłem ja. Żeby lepiej się spało, postanowiłem zapuścić w telefonie ballady, które mi się tam ostały. Gdy włączyłem " Something good coming " Toma Petty'ego i the Heartbreakers sprzed chyba dwóch czy trzech lat oraz " Bard's Song" Blind Guardian ( tego chyba wyjaśniać nie muszę ) Michał okazał się oczarowany. Od razu zaczął wypytywać mnie o zespoły, kompozytorów i w ogóle. Tak oto przyczyniłem się do, może nie globalnej, ale z pewnością lokalnej popularyzacji gatunku jakim jest power metal, bo ekipą Hansiego gwiazdor zainteresował się mocniej niż Tomem.

Właściwie w tym miejscu mógłbym zakończyć opis dnia, ale że jest to Dziennik Młodego Metalowca, pokuszę się o refleksję. Mianowicie zadaję sobie pytanie: Czy takie wynoszenie łóżek i przewracanie szaf to oznaka, że w przyszłości będę gwiazdą rocka? Tak wiem, bez sensu wyciągać takie wnioski, ale w końcu nieodzownym elementem życia gwiazdy rocka jest rozwalanie hoteli. W każdym razie to już mam opanowane do perfekcji, jakby co. Teraz tylko nagrać płytę i sukces murowany:)


Dzień Trzeci
Środa, 25 stycznia

Dzisiejsze wstawanie poszło nawet nawet. To chyba te ballady sprawiły, że wszyscy czuli się w miarę wyspani.
Nie jestem pewien do końca, czy to w tym dniu właśnie, czy też może w poprzednim, całą grupą wybraliśmy się do muzeum. Wiadomo jednak, że w takich miejscach nie znajdzie się raczej tematu do opisanie na blogu mojego pokroju, ale nie powiem, sam wykład przewodnika był ciekawy, mimo iż widziałem już go chyba czwarty raz. Nie chce mi się też zbytnio rozpisywać o tym, jak to w drodze powrotnej odegraliśmy swoistą obronę Góry Chełmskiej ( bo tam się znajdowaliśmy ), jak za czasów powstań. Na śnieżki, rzecz jasna. Gdybym w tym miejscu zdobył się na napisanie, kto dostał w łeb lobem z trzydziestu metrów lub też kto wyrżnął orła na lodzie, mógłbym niepotrzebnie odkopać topór wojenny ( dobra, to ja się wywaliłem ). Choć to i tak chyba nic nie da, bo do końca zimy daleko, więc pewnie kilka potyczek jeszcze się zdarzy:)
Po obiedzie mażornetki zaczęły grać swój własny turniej szachowy. I co? I zostałem sędzią, podobnie jak ci bardziej " zaawansowani ". Ciekawe doświadczenie, bez dwóch zdań. Szczególnie gdy jedna z zawodniczek posiada wszystkie figury a druga tylko króla i pada remis ( kto nie gra w szachy, może tej puenty nie skumać :)).

Wieczorem, pierwszy raz na tym obozie poszliśmy na ping - ponga. Co tam się działo! Kolesie rzucili się na rakietki jak wilki na mięso. A potem tylko " Ahaahaa co za cienias, uuuu aaa eee ooo " jeśli któryś odpadł z kółka. Dla nie wtajemniczonych mogło to wyglądać jak jarmark cygański ( tyle tylko że tam nikt nie kradł ) lub też casting na simbę podczas finałowej sceny z drugiej części króla lwa. Gdy inni toczyli kolegobójcze pojedynki ja z kolegą łukaszem postanowiliśmy sobie pokopać piłką. Taką małą, gumową. Bo obkopaniu wszystkich ścian i półek w końcu otrzymaliśmy reprymendę od opiekunki, która kazała nam odłożyć piłkę. Dobra więc, odłożyłem. Jak najbliżej drzwi. Gdy pani się odwróciła, błyskawicznie porwałem piłeczkę i pognałem do pokoju szybciej niż Usain Bolt, w takim samie tempie wracając. Wątpię, czy ktoś prócz wtajemniczonego Łukasza zauważył moją nieobecność.
Tak, tak, dobrze myślicie. Tym razem hitem nocy zostanie piłka!

Godzina 00:02:35, mnie więcej no. Rzucamy sobie spokojnie tą gumową zabawką, w siebie rzecz jasna. Zawsze byłem całkiem niezły w zbijaka, ale to było coś więcej niż zwykły zbijak. Darmo, żebym znów używał tu jakichś stalingradzkich porównań, bo nie sam przebieg tej bitwy jest istotny, ile to, co zdarzyło się chwilę potem.
Piłkę w rękach trzymał Michał. Nie wiem znów, co go opętało, ale wziął przedmiot i z całej siły rąbnął w drzwi. O.o. Teraz to się zaczęło na maksa! W każdym z nas obudziła się dzika natura. Po kolei, jak jeden mąż rzucaliśmy w drzwi, które były właściwie tylko cieńką dyktą, więc pogłos na korytarzu był ogromny. Nie mieliśmy sprecyzowanego celu, waliliśmy, kto mocniej. Po prostu totalny odpał!
W końcu, jak nietrudno się domyśleć, doigraliśmy się. Około pierwszej usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Momentalnie zakryliśmy się kołdrami.
W progu stanęła jakaś kobieta i mężczyzna ( na oko dwadzieścia dwa, może cztery lata jakby to kogoś interesowało ). Byli to opiekunowie z drugiego obozu.
- Chłopaki czy was popieprzyło?! - ryknęła dziewczyna ( stąd nazwaliśmy ją " pani popieprzona " ).
- Nie no..
- Ja rozumiem, macie ferie i w ogóle, ale my tu chcemy spać, nie macie pojęcia, jak to jest być animatorami i codziennie przebywać z tyloma dziećmi naraz!
- My też nie mamy lekko...- odparłem.
Wszyscy się roześmiali, nawet koleś w tych drzwiach. Tylko kobieta pozostała niewzruszona, choć widać, że też jej się chciało śmiać.
- Dobranoc! - powiedziała jeszcze na wpół oschle i oboje opuścili pokój.

Jak się miało okazać, to był dopiero początek naszego konfliktu.


 Dzień Czwarty
Czwartek, 26 stycznia

Stanęliśmy z łóżek w bardzo dobrych humorach, wciąż mając w głowie minioną noc. Serio, kto by tak nie miał?:)
Po śniadaniu dowiedzieliśmy się, że wieczorem udamy się do pobliskiego KFC. Gdybym miałbyć szczerzy, ja zawsze twierdziłem, że bydła się do restauracji nie wpuszcza, dlatego od początku byłem nastawiony na ten pomysł dość sceptycznie. Aż się zatrząsłem, gdy wyobrażałem sobie, co się stanie gdy tam wparujemy. Już sam ten błysk w oczach Michała mógł skłaniać do natychmiastowej rezygnacji z udziału w tym przedwsięwzięciu. Cholera, a jednak mie wyciagnęli.

Istny przedsmak tego, co miało zdarzyć się w KFC, zafundowała mi ta jedna z dziewczyn z rocznika mojej siostry, Dominka ( jak wszyscy to wszyscy no ). Otóż cały czas podstawiała mi "haki" i wciąż mówiła "wyprostuj się!" W końcu nie wytrzymałem. Trzeba było coś zrobić, inaczej źle bym skończył.
- Niech cię zagęga! - krzyknąłem na nią, trochę z uśmiechem.
- Zaraz cię przydupię! - odparowała.
No i tak to na tych dówch tekstach oparła większość relacji jakie mieliśmy między sobą na obozie. Oczywiście, że zdarzało nam się też normalnie pogadać, ale jednak częściej ja gęgałem, a ona przydupiała ( o szczegóły lepiej nie pytajcie. Napisałem o tym gęganiu i przydupianiu, bo Dominika nie wybaczyłaby mi, gdybym zrobił inaczej:):)
Po burzliwej dosyć drodze wreszcie stanęliśmy pod murami KFC ( ależ to zabrzmiało ). Na samym początku zeszło nam z pół godziny na kłótni, kto co chce jeść, aby wyszło jak najtaniej ( ach, te pieniądze ). Gdy już to ustaliliśmy, przyszedł czas na czekanie. Już wtedy do głowy zaczęły nam przychodzić różne piekielne myśli...
Zamówienie było gotowe po jakimś kwadransie czy coś w tym stylu. Każdy z nas postawił na jakieś standardowe zamówienie, tylko klaudia, ta druga dziewczyna z rocznika mojej siostry zamówiła duży kubełek frytek.
Wiecie, co jest najfajniejsze w KFC? Darmowe dolewka, no pewnie że tak! Chcąc poczuć się jak Adam Savage i Jamie Hyneman postanowiliśmy sprawdzić ten mit. W tym celu wziąłem opróżniony kubek, podszedłem do tych lejków czy jak to zwą i nalałem każdego po trochu. Zero reakcji personelu, a mieszanka mirindy, pepsi, 7up-a i mrożonych herbat smakowała nadwyraz dobrze.
No to druga próba. Po ponownym opróżnieniu zawartości kubka znów udałem się, tym razem z Michałem, po dolewkę. Teraz przeprowadziliśmy jednak tę akcję zgoła inaczej. Mianowicie nalaliśmy trochę pepsi, a resztę wypełniliśmy lodem. Oczywiście nie mogło się obyć bez wysypania części lodu na ziemię. Znowu nic.
Dobra, tak więc próba ostatnia. Jako że obecna zawartość naszego kubka średnio nadawała się do spożycia, postanowiliśmy użyć kubełka po frytek. Wraz z gwiazdorem zagadałem do ekspedientki:
- Przepraszam, gdzie tu jest darmowa dolewka frytek? - spytałem.
- Nie ma niestety. Chyba że tam za mną. - zaśmiała się kobieta.
- A to może mógłbym poprosić?
- Oj, chyba nie. - znowu się roześmiała.
Odszedłem więc grzecznie od kasy i nalałem do kubełka mirindy. Miała posmak frytek.
W każdym z trzech wyżej wymienionych wypadków personel restauracji zachował się wzorowo. Fakt, że mogliśmy wprowadzić w życie jeszcze więcej naszych pomysłów, jak np. zrobienie za pomocą tego lodu lodowiska i urządzenia meczu hokeja, ale, jak to mówią, było, minęło.
Przed powrotem do ośrodka zmuszony jeszcze zostałem do skorzystania z toalety. Kurde, to był dopiero wypas! Wchodzisz, przez pancerne drzwi, masz umywalkę w pomieszczeniu 1x2m. Następne pancerne drzwi i pisuar, w pomieszczeniu o takich samych wymiarach. Ostatnie pancerne drzwi i w końcu ubikacja! A w tle cały czas nawala muza z głośników. Pełen komfort normalnie.

Naprawdę, chciałbym w tym miejscu rozpisać się znów na temat kolejnej nieprzespanej nocy, ale post ten miałbyć już na wczoraj, więc ograniczę się do najważniejszego wydarzenia:) Otóż:
Mniej więcej kilkanaście minut po godzinie pierwszej tym razem ja wykombinowałem hit dnia. W piątke ściągnęliśmy kołdry z łóżek i narzuciliśmy je obok siebie, stając przy drzwiach. Chwilę później usłyszeliśmy, jak to ktoś koło nas przechodzi. Załomotałem. Wtem drzwi otwarły się z impetem.
Była to ta sama kobieta i ten sam facet, którzy nas odwiedzili wczoraj. W pierwszym momencie pani popieprzona chyba nie do końca wiedziała co powiedzieć, wszak przed sobą widziała tylko kołdry. Z tego, co słyszałem, jej koleś pokładał się ze śmiechu. W końcu jednak język odzyskała.
- Co wy wam się już w ogóle w głowach poprzestawiało?! Co myślicie że się możecie chować za kołdrami?!
W tym momencie uświadomiłem, że schowani już byliśmy tylko ja i gwiazdor. Tamci skapitulowali. No nie... Ja zawsze mówiłem, że dezercja powinna być surowo karana.
- Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy! - dokończyła pani p. - Dobranoc.
Kilkanaście minut później, gdy Michał wybierał się pod prysznic ( okazało się, że zajęte:D ) zobaczył, że kilka metrów od naszych drzwi koleś rozłożył sobie śpiwór i leży w najlepsze, zapewne udając sen. Co oni myśleli, że jakiejś tam straży się wystraszym? Sami bedziemy, patrolować korytarz , a co!
Michał i ja wyszliśmy więc z pokoju i zaczęliśmy przechadzać w tę we w tę, zachowując się jak Sherlock Holmes i Dr. Watson. Znudziło nam się jednak po piętnastu minutach. Mogliśmy w sumie wparować komuś do pokoju i go opierdzielić, ale to teraz to już za późno:)

Na koniec dnia znów zapuściłem ballady, do których gwiazdor aż się wyrywał. Podręcznikowi wręcz przykład, jak metal potrafi zawładnąć człowiekem.


Dzień Piąty
Piątek, 27 stycznia

Tego dnia Michał miał urodziny. Z tej okazji więc jego mama przywiozła mnóstwo tortu i kremówek. Wyżerka była, ostra, a jakże. Szczególnie wieczorem. Gdy już wszyscy zostali poczęstowani, reszta została dla naszego pokoju. Wbiły dziewczyny, które miały przenośny odtwarzacz DVD i oglądaliśmy " Straszny film 3 ". Jeden z chłopaków z naszsego pokoju, Mateusz, skapitulował już i nie został na noc tylko wrócił do domu, chcąc się choć raz porządnie wyspać ( mieszkał na Górze Chełmskiej - Górze Św Anny ). Ostało się jedno łóżko wolne. Niestety, żadna z dziewcząt nie mogła zostać na noc. Po skończonym seansie musiały się zmyć...
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zostawiły nam kartki. Ze strzałkami. No bo w ciągu dnia chcieliśmy sobie zagrać w podchody, ale nie było na to czasu. Czemóż więc nie nadrobić tego w nocy?  Dom Pielgrzyma duży.
Podzieliliśmy się na dwa teamy: Gwiazdor z łukaszem i ja z adamem ( ten co z nim przyjechałem ). Pierwsz gra przeszła bez większego echa, musieliśmy tylko uważać, by nie zbudzić pani Bogusi, opiekunki. Ale druga gra...
Za drugim razem adam i ja byliśmy uciekającymi. No więc kluczymy sobie spokojnie, zostawiając za sobą strzałki, aż tu nagle wychodzą zza drzwi franciszkanie, kilkanaście metrów od nas. Ja dzida do pokoju, ile natura dała, oczywiście budząc po drodze panią Bogusię. Adam z kolei wrąbął się gdzieś pod jakieś stoły za choinką, nie patrząc nawet co robi. Kurde!
Tymczasem do naszego pokoju wparowała opiekunka. Zgadnijcie, co przyniosła? Strzałki.
- Czy ktoś jeszcze z wami grał? - byłem zszokowany, gdy się uśmiechnęła.
- Tak, dwaj franciszkanie! - powiedział łukasz.
- Ej chłopaki, a może adam wciąż gra?! - zapytałem.
- Ech, jak by się pan Przybyłek dowiedział... ( kierownik obozu ) - stwierdziła opiekunka i wyszła jak gdyby nigdy nic. Uff.
 Adam wrócił po kilkunastu minutach. Stwierdził, że w żadne gówno już nie gra.


Dzień Szósty, ostatni
Sobota, 28 stycznia

Nadszedł dzień w którym mieliśmy rozegrać turniej o puchary finansowane z Unii Europejskiej. W sumie cały ten obóz sponsorowała Unia, dlatego też nie wydaliśmy nań ani grosza. 
Nim jednak cały spektakl się zaczął, zeszliśmy na ostatnie obozowe śniadanie. Postanowiłem umilić sobie  i innym czas  zapuszczając w telefonie muzę, w tym wypadku " Risese of Evil " Sabaton.
- Co to za piosenka? - spytała Klaudia. - Fajna!
- Sabaton. - odrzekłem. - No pewnie, że fajna.
- Weź mi prześlij!
Tak więc popularyzacji metalu ciąg dalszy. Ferie nie poszły na marne. Jak tak dalej pójdzie, to może doczekam w końcu jakiegoś rockowego zespołu na dożynkach gminnych. Będę miał satysfakcję i świadomość, że się do tego przyczyniłem.

Turniej rozpoczął się gdzieś godzinę po śniadaniu. Graliśmy osiem rund, po piętnaście minut na zawodnika. Nie było łatwo, ale zlaliśmy tyłki wszystkim którzy śmiali się pojawić w Domu Pielgrzyma, wygrywając w każdej kategorii, chyba prócz dwóch. W najstarszej grupie okazało się, że pięciu z nas ma taką samą ilość punktów. Ostatecznie podzielono za pomocą punktacji pomocniczej ( rankingu Bucholza - nie pytajcie, darmo żebym to tłumaczył ).
Najwięcej braw, a nawet i owacje na stojąco zebrał koleś o nazwisku Machoń, z racji swojego nazwiska właśnie. Był z nami na tym obozie, polew z niego był na maksa, ale to w gruncie rzeczy spoko chłopak. Wygrał w swojej kategorii, i to się liczy. Przyda się mu w CV jak będzie się chciał zatrudnić do jakiegoś salonu meblowego.

Po zakończeniu zawodów przyszedł najgorszy okres. Mianowicie pakowanie, sprzątanie no i pożegnania niestety. Wymieniliśmy się z dziewczynami numerami, obiecaliśmy wszyscy sobie, że jeszcze tego samego
dnia popiszemy na fb ( cholera, zastanawiam się, jak kiedyś bez tego żyli... ). Na sam koniec jeszcze polała się krew, bo jeden koleś drugiemu chciała oddać puchar i trafił go w wargę. Okazało się, że trzeba będzie szyć. No, co to by był za obóz, gdyby coś się jeszcze na koniec nie wydarzyło, nie?


( Chciałbym jeszcze przeprosić za to że kilku wydarzeń nie wymieniłem, na przykład pasjonującej nocnej konwersacji o szparkach z dziewczynami z zespołu tanecznego ENTROPIA podczas jednego z wieczorów [ to chyba był środa, przed piłką, bo dziewczęta spały tam tylko jedną noc ]. Przepraszam również za to, że kilku znaczących postaci nie wymieniłem, przykładowo pana Panka, który niezmordowanie co wieczór prezentował nam szachowe taktyki.
Na koniec przepraszam za niezbyt dokładny i niezbyt poprawny tekstowo opis dwóch ostatnich dni i tych przeprosin , ale pisałem to już w stanie zmęczenia totalnego. Obiecałem sobie, że muszę to skończyć, bo zapowiadałem ten tekst już trzy dni temu chyba. Myślę jednak, że obszerność tego posta wynagrodzi zarówno wszystkie te mankamenty, jak i długi okres bez żadnych wpisów.

Na koniec prezentuję dwie piosnki, które na obozie zrobiły furorę, mianowicie wspominane już " Bard's Song" i " Rise of Evil ". \m/ )