piątek, 3 października 2014

Big City Nights

Siemandero, ludziska drogie! ( Właśnie skminiłem - zaskakująco szybko, nawet jak na mnie - że mimo iż napisałem dotąd około stu postów nigdy nie użyłem w żadnym wyrażenia "siemandero", które de facto jest kompletnie niepoprawne językowo, nawet jeśli spojrzymy na to od strony kolokwialnej. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? ) Dni ostatnie nastręczyły w moim umyśle wybitnie dużo tematów, które za pomocą odpowiednich struktur nerwowych mogą dotrzeć do moich palców i znaleźć swoje słowne odzwierciedlenie w różnego rodzaju postach ( bo to, że na jednym poście się nie skończy, jest pewne jak pacierz w amenie. Czy jakoś tak. ). Otóż - nie wiem, czy wam, najszanowniejszym czytelnikom wpadającym na tegoż bloga wspominałem - ale mniej więcej od pięciu dni pełnymi garściami czerpię z uroków życia studenckiego. Mało tego, nawet kierunek wybrałem sobie taki, który wybitnie będzie sprzyjał moim działaniom zarówno od strony literackiej, jak i imprezowej, bo wydaje się być cokolwiek do ogarnięcia ( Aczkolwiek, jak życie zdążyło mnie nauczyć, tego typu założenia z reguły po pewnym czasie okazują się nieco błędne ). Publikowanie cyfrowe i sieciowe. Mówi wam to coś? Mnie też nie mówiło zupełnie. Postanowiłem jednak uderzyć w ten rejon, ponieważ pomyślałem sobie iż w jakiś sposób pomóc mi to może w rozwijaniu swej iście błyskotliwej kariery powiązanej ze słowem pisanym. Zanim jednak zabiorę się za poznawanie pierwszych rektorów, którzy na widok mojej skrzywionej, pozbawionej szlachetnych aktorskich rysów gęby z góry postanowią mnie uwalić, muszę jednak wiedzieć, kto będzie ze mną tę profesorską batalię prowadzić. Pomyślałem więc sobie, iż dobrze będzie ludzisk z roku ogarnąć.
Jednakże, jak to zwykle w przypadku studenckiej egzystencji bywa, dojście do person wegetujących na moim kierunku zajęło mi trochę więcej czasu, niż mogłem przypuszczać. Fakt ten wynikał z tego, iż przez pierwsze cztery dni nie miałem nawet chwili, aby wokół własnego wydziału się zakręcić. Weźmy na ten przykład niedzielę, to jest dzień mojej przeprowadzki do Wrocławia ( Ach, no tak, nie wspomniałem... te studia to wrocku są :) ). Postanowiliśmy walnąć się z kumplem do jakiegoś klubu. Nieważne gdzie, ważne aby poznać trochę miasto i ogarnąć nieco ogarnąć konkretne miejscówki. Jak już się pewnie domyślacie, nic z tych planów nie wyszło, bo wsiedliśmy w zły tramwaj, który wywiózł nas w kompletnie nieznane nam rejony. Szczęście, iż po drodze poznaliśmy pewne dwie blondynki. Tak się właściwie na początku nam wydawało. Jedna z nich była całkiem niczego sobie, toteż mój kumpel postanowił się wokół niej zakręcić. Jak się okazało, dziewczę należało do tego rodzaju niewiast, dla których początek znajomości nie ogranicza się tylko do "cześć", "skąd jesteś" i ewentualnie kulturalnych przytulanek, jeśli koleś się spodoba. Ma się rozumieć, iż kumpel był mocno zadowolony. Przez pierwszą godzinę przynajmniej. Potem okazało się, że kobita jest nie do końca dorosła, uciekła z domu dziecka i ściga ją policja. Czad, nie? W życiu jeszcze takiej nie poznałem, nie wiem jak wy. W każdym razie postanowiliśmy się dość szybko zmyć. Głupio byłoby chyba wylądować na komisariacie już pierwszej nocy w nowym mieście.
 Dzień drugi rozpoczęliśmy od obiadu, bo po co nam było wstawać na jakieś śniadanie. Student rzadko wstaje na śniadanie, chyba że ma wykład. A wykłady ma wtedy, kiedy chce. W każdym razie zegar dość szybko przemieścił wskazówki w rejony cyfer, które zwiastowały nadchodzący wieczór, a tym samym i nowe wyzwania, jeżeli chodzi o penetrację nieznanych nam jeszcze rejonów miasta ( A tych, nawet do dzisiaj, jest jeszcze ok. 99,9% ). Wiecie, jak tak sobie przypominam, co myśmy w tę noc robili, to nawet nie jestem pewien, czy aby kwalifikuje się to do umieszczania na blogu, bo niektóre rzeczy naprawdę mogą podkopać moją renomę grzecznego, ułożonego intelektualisty... Dobra, nie oszukujmy się. Nigdy takim nie byłem. W każdym razie druga noc była naprawdę szalona, że tak ją nieoryginalnie nazwę. Nie pamiętam do końca nawet, co robiłem, wiem jednak, że było ze wszech miar zajebiście.
Trzecia noc z kolei przyniosła nie tylko następne znajomości, ale i potyczki z organami odpowiadającymi za pilnowanie porządku publicznego w godzinach nocnych, karaoke z nieznanymi mi zupełnie osobami, całkiem sporo litrów najróżniejszego rodzaju trunków z kategorii procentów wyższych oraz zgubienie bluzy. Bo wiecie, kumpel ode mnie z mieszkania walnął się na politologię. I w ten dzień akurat postanowił się z tą politologią zintegrować i zabrać mnie ze sobą Ludzie naprawdę spoko. Była nawet jedna całkiem miła Ukrainka. Jednakże, impreza z początku mająca być tylko kulturalną popijawką, przerodziła w naprawdę regularną... integracją. W każdym razie, jak wspomniałem wyżej, w pewnym momencie doszliśmy nawet do spotkania przedstawicielami władzy publicznej. Chłopaki mieli bardzo dobry kamuflaż. Wyglądali jak typowi menele spod sklepu, ale oznaki posiadali przednie. Cud właściwie, że nie dosolili nikomu mandatem... Sprawdzili tylko latarką, czy aby nikt nie postanowił zabawić się w Kurta Cobaina, po czym stwierdzili że możemy sobie spożywać i sobie poszli. Miło.
Impreza jako taka była ok. Gorzej jednak było z powrotem do mieszkania... Bo wiecie, ja i mój kumpel mieszkamy jakieś pół godziny drogi tramwajem od kulturalnych centrów Wrocławia, wskutek czego często mamy problemy z trafieniem do domu. Ale wtedy to już było wybitne... Znaczy ja to jeszcze ogarnąłem, bo wysiadłem na przystanku leżącym jakieś dwa kilosy od mieszkania, to dałem radę dojść, gorzej z tym drugim. Wrócił 2,5 gdz później ze 150 zł mandatu za brak biletu. A co tam. Jak się bawić to się bawić.
Tak oto mniej więcej wyglądały pierwsze Wrocławskie noce... Dzisiejsza - a właściwie wieczór - w końcu pozwoliła mi poznać bliżej ludzi z mojego kierunku. Co prawda przez cały dzień wciąż nie do końca ogarniałem po wcześniejszych przeżyciach, ale zdążyłem zauważyć, że ludzie są całkiem spoko. Serio. Nawet ci którzy wykonują różnego rodzaju czynności powiązane z oddawaniem pewnych rzeczy, ku uciesze studenckiej gawiedzi balującej na wyspie.

Wiecie, zdaję sobie sprawę, iż post ten jest bardzo chaotyczny i z pewnością można go zaliczyć w poczet najsłabszych moich wyziewów. Kurde, nawet sensownego podsumowanie nie potrafię z siebie wydobyć. Ale wiecie, nigdy nie pisałem z poziomu człowieka jednocześnie zmęczonego do cna i nieco wypitego. Będąc tylko tym ostatnim, post prawdopodobnie aż zalatywałby artystycznym polotem i językową wirtuozerią ( jakby którykolwiek taki był... ). Tymczasem jednak muszą wam wystarczyć te kretyńskie wypociny. Póki co. Teraz na pewno będzie tego więcej... Bo wiecie, studia codziennie dostarczają człowiekowi milionów tematów do opisywani :)

2 komentarze:

  1. Na miłych trafiliście funkcjonariuszy :-) Rozwaliło mnie to- Potem okazało się, że kobita nie jest do końca dorosła, uciekła z domu dziecka i ściga ją policja.
    Zapraszam http://mayqueenworld.blogspot.com/?m=1

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahaha =D najlepszy tekst xD studenckie życie, Wrocław ^^ pierwszy tydzień był zajebisty, zresztą ciągle jest zajebiście ;D

    OdpowiedzUsuń

Napisz, co o tym wszystkim sądzisz:) Zapisz się w tym szalonym blogu:)

P.S Zachęcam do reklamowania swoich blogów w komentarzach, ale w zamian za to oczekuję reklamy mojego bloga na waszych;) Zachęcam również do dodania bloga do obserwowanych, jeśli spodobały się wam te wypociny:) Z prawej strony pojawiła się także zakładka " Dodaj do " - możecie pomóc w promocji bloga dodając go do takich serwisów jak np. wykop.pl czy gwar.pl:) Również się nie obrażę:D