czwartek, 9 maja 2013

Dni Krapkowic: Oberschlesien, RMC i... pogo!

No więc rzecz o której zaraz tu się rozpiszę wydarzyła się w ubiegłą sobotę. Takie kolejne party z cyklu " Chlej, szalej, liż a jak przyjadą gliny to spierdzielaj w krzaki " ( nazwa zastrzeżona dla imprez z moim udziałem ). Jak to zwykle w przypadku tego typu masowych spędów dzikiej ludności bywa...

Jak powszechnie wiadomo, najlepsze są spontany. Gdy coś próbujesz planować z wyprzedzeniem, to zazwyczaj ci nie wychodzi. Tak więc i ja, trzymając się tej prawdy zadziałem w tę sobotę cokolwiek spontanicznie. Dwadzieścia kilometrów od mojej miejscowości odbywały się dni pewnego miasta ( no, powiedzmy że to miasto, może jakieś 20 - 30 tys mieszkańców ). Nie tak znowu blisko, a na tamtą chwilę jedyny sensowny środek transportu jaki miałem to rower. Wpierw se pomyślałem, że pewnie znowu zabawa będzie, ewentualnie zagrają jakieś okoliczne hejmat - star i emerytowane skowronki. Nie doceniłem jednak organizatorów... Otóż, wchodząc około godziny szesnastej na neta skiminiłem, że za trzy i pół godziny ma tam wystąpić Oberschlesien! Tak, to ci sami którzy zajęli drugie miejsce w Must be the music. No nie, takiej okazji - takie dni miasta są oczywiście darmowe ( nie wliczając np. jedzenia, ale o tym później ) - nie można było przepuścić. Szybkie wydarzenie na fb, żeby tylko powiedzieć paru osobom coby potem nie pluły se w brodę i zacząłem skminiać ekipę. Całe szczęście, że ta moja dziura nosi w sobie jeszcze znamiona miasta i nie tylko wsioki ją zaludniają. Na takie imprezy zawsze się ludzie znajdą. Z początku wyszło łącznie pięć osób, po redukcji wynikającej z "jednak mi się nie chce" zostałem tylko ja z kumplem. Nie obraziłbym się za tę większą ekipę, ale należało się cieszyć że ten wyjazd w ogóle doszedł do skutku. Tym bardziej że kumpel wcisnął mamie kit że jedziemy autem, bo stan techniczny jego nazwijmy to roweru był delikatnie mówiąc zły. Dobra, ten rozklekotany grat w ogóle nie powinien być wyciągany z szopki. Brak hamulców, świateł, błotników, rozlatujący się koszyk ( koszyk! ) i jakieś dziwne grube opony, chyba specjalnie robione na zimę na przełomie lat 78/79' z pewnością nie napawały kumpla optymizmem. Mnie, jako jadącego za nim, również. No ale kurde, impreza z taką kapelą za darmo prędko mogła się nie powtórzyć. Szczęście, że miałem w domu chociaż jedno zapasowe przednie światło.
Wiem, wiem. Na pewno rozkminiacie, jak na takiej imprezie poradziliśmy sobie z rowerami. Tu z pomocą przyszła rodzinka - jakieś dziesiąte pokolenie chyba, ale zawsze ich lubiłem  - która mieszka właśnie w tamtym mieście. Mogliśmy więc zostawić u nich rowery i bez skrupułów wparować na koncert. 
Cóż, nie powiem wam niestety set listy, bo, szczerze mówiąc, poza jakimiś pięcioma numerami nie znałem za dobrze repertuaru Ślązaków. Niemniej koncert był bardzo dobry, zarówno od strony technicznej jak i wizualnej. Operatorzy i realizatorzy dźwięku zapewnili im dobre nagłośnienie, a i brzmienie jak na tego typu imprezy było więcej niż przyzwoite. Publika zgromadzona pod sceną - a było tego naprawdę sporo - bawiła się wyśmienicie. Oszczędna, ale mimo wszystko sprawna konferansjerka wokalisty Michała za każdym razem wywoływała burzę oklasków bądź też skandowanie nazwy kapeli ( niżej podpisany również się do tego procederu przyłączał ). Profesjonalna gra muzyków, sceniczny image i zachowanie dały w efekcie bardzo dobry koncert. Miły był moment, gdy jeden z numerów został poświęcony zmarłej matce perkusisty Marcela, a wokalista uniósł w górę pięść na znak szacunku, pociągając za sobą sporą część tłumu. Poza tym mnie osobiście bardzo do gustu przypadł klawiszowiec w nakryciu głowy czołgisty. Nie wiem, ile ma lat, ale na tamtej scenie wyglądał na nie więcej niż szesnaście, siedemnaście i tak samo się zachowywał. Poczułem z nim jakąś taką wewnętrzną więź. 
Ten koncert obszedł się bez większych ekscesów, delektowaliśmy się z kumplem tylko dobrą muzyką. Ekscesy miały dopiero nadejść, bo jakieś czterdzieści minut po Oberschlesien na scenie rozstawiła się inna kapela... Ale o tym za chwilę. 
Wpierw rzec trzeba o gastronomiczno - cenowym skandalu jaki miał miejsce na tym festynie ( i wielu innych, wiem z doświadczenia ). Otóż zgłodnieliśmy z kumplem, więc naturalnie zapragnęliśmy czymś ten głód uciszyć. Miałem ochotę na kiełbasę, taką soczystą z grilla. 5,50 zł za sto gram. Cena i tak astronomiczna, ale da się przeżyć. No więc podchodzę, zamawiam, miła pani pyta z ketchupem czy musztardą ( 1,00 zł drożej ), chlebek czy bułeczka ( kolejny złotek więcej ) i podaje mi cały zestaw. 18 złoty się należy. No myślałem że jej z miejsca w tamtym momencie odwinę... Bo niby ten kawałek, który mi podała, ważył więcej niż sto gram. Na oko nie przekroczył dwustu gram, a więc taka cena to zwykłe złodziejstwo. Doceniam pana który stał za mną w kolejce i chciał się dołożyć, ale przecież nie będę się zgadzał na takie rozboje! Dobrze, że główny "kucharz" zgodził się podmienić kiełbasę i zapłaciłem tylko 8 zł ( teraz, jak tak patrzę, 50 gr za dużo ale już im to podaruję ). Kumpel wybrał hamburgera za taką samą cenę, więc nie musiał się wykłócać. Choć tyle forsy za te świństwo to też uczciwością nie zalatuje. 
Gdy zjedliśmy, na scenę właśnie wkroczyła ( po rozstawianiu i strojeniu rzecz jasna ) kolejna kapela, czeski RMC. Grupa mało znana, nawet w necie, ale to dlatego że zajmują się tylko i wyłącznie graniem coverów Rammsteina. Tak więc nie trzeba było ich repertuaru znać. Zagraliśmy jeszcze z kumplem dwie partyjki tego hokeja z krążkami czy jak to nazwać ( które, no cóż, przegrałem ) i ruszyliśmy pod scenę. 
Brzmienie chłopaki zza naszej wschodniej ( czy też południowo - wschodniej ) granicy mieli trochę gorsze niż Oberschlesien, ale nagłośnienie podobne. Za to ich lider... Co tu dużo mówić, bił Michała na głowę. W ogóle cała kapela poubierana była w lateksowe chyba stroje z krzyżami, co mogło się kojarzyć z pewnym popularnym średniowiecznym zakonem, nad którym zwycięstwem tak się nasza Polska szczyci. Frontman na początku wparował w sutannie, wśród oparów rozlewających się na scenę z boków. Nie pamiętam dokładnie, co to był za kawałek, ale chyba jakiś z energetycznym feelingiem ( w sumie jak większość numerów Rammstein ). W tej sutannie pozostał prze bodajże dwa albo trzy numery, a potem ją ściągnął. Odezwał się do ludu ( który, o dziwo, zebrał się chyba liczniej niż na Oberschlesien ) po niemiecku, angielsku i chyba hiszpańsku, czym zyskał sobie mój szacunek. Ludu chyba też. Jeszcze większy szacunek na pewno przyniosła mu próba upodobnienia się do średniowiecznych ascetów. Napierdzielał w siebie pejczem, krótko mówiąc. Bardzo efektowne. 
Z racji jednak tego, że w naszym sektorze dla publiki mało się działo ( nie wiem w ogóle, po co na otwartym polu robić dwa sektory ) przetransportowaliśmy się z kumplem do drugiego. W tym czasie charyzmatyczny lider Czechów zdążył dorobić sobie sztucznego penisa z grubej sprężyny i udawać, że próbuje coś wylać na gitarzystę, głupkowato się przy tym śmiejąc. Publika też się uśmiała, a jak. Nas jednak zaczęło już interesować coś innego niż zabawy muzyków...
Otóż, w tym drugim sektorze, praktycznie kilka metrów od sceny zebrała się najbardziej rozwrzeszczana gawiedź imprezy. Z racji tego, że przez ostatnie dni padało ziemia zrobiła się bardzo mulista. Idealnie warunki na klasyczne pogo, krótko mówiąc. Owa gawiedź, złożona głównie z młodzieży nie omieszkała oczywiście skrzętnie tego faktu wykorzystać. Doliczyłem się ich bodajże trzynastu, w tym dwie całkiem ładne dziewczyny i kilkadziesiąt osób wokół, które "wpadały" tylko od czasu do czasu. Hmm... Z pewnością nie da się odtworzyć tak spontanicznej reakcji ludności jaka miała miejsce na Woodstocku w sześćdziesiątym dziewiątym, ale to co żeśmy z kumplem zobaczyli było najdzikszym wyrazem wolności, jaki było dane nam oglądać. Bo, jak by nie patrzeć, nigdy na pogo nie byliśmy a tu od razu trafia się takie klasyczne, z błotem. Cholera jasna, nie darowałbym sobie, gdybym przepuścił taką okazję... Gdy na scenie, po podgrzaniu atmosfery przez wokalistę zabrzmiała "America" postanowiłem wbijać, a co mi tam. W tamtym momencie przyszła mi do głowy myśl, że może jednak wrąbywanie się w taką jatkę w jeansach,  kurtce i nowych butach nie jest za najlepszym pomysłem. Nie wiem, czy ta myśl mnie uratowała czy też może na odwrót, fakt faktem jednak że glebłem na ziemię. Dobrze, że tylko na tyłek i jedynie spodnie znalazły się całe w błocie... O butach nie wspomnę, bo ktoś kto pierwszy raz by je wtedy zobaczył na bank stwierdziłby że mają brązowy kolor. Ci na tym pogo mieli dużo bardziej słodko. Całe bluzki, spodnie, twarze, ręce, włosy, no wszystko dosłownie w błocie. Rzucali się w nie, smarowali się nim, świrowali i wariowali jakby miała to być ich ostatnia impreza w życiu. A wiecie co jest najlepsze? Tylko jeden, ten łysy goryl był tam narąbany. Naprawdę! Można się bawić bez szumu we łbie? A no można! 
W tym miejscu chciałbym jeszcze zauważyć jedną rzecz... Mianowicie podobieństwo takiego pogo do dyskoteki. Bluźnierstwo takie coś stwierdzać, powiecie. A mnie się wydaje, że nie do końca... Podobnie jak i na dyskotece, na pogo panuje wielka integracja międzyludzka. Ludzie wariując w błocie, poznawali się, podobnie jak to bywa na dyskotekach podczas tańca. Po drugie, pod sceną było sporo fajnych lasek ( a które w pogo nie brały udziału ), które były podrywane przez kolesi z pogo tak samo jak i w klubie. Z tą tylko różnicą, że wydawały mi się bardziej poukładane i inteligentniejsze. No i samo pogo przypominało taniec na takiej sali techno na dyskotece, tyle tylko że było bardziej szalone i dzikie. 
Tak więc impreza po prostu rozkręcona była na maksa! Ach, no i byłbym zapomniał. Na kilka piosenek przed końcem pod sceną pojawiły się dwie miłe panie koło pięćdziesiątki, które z zapytaniem/okrzykiem: " Młodzieży, co dzisiaj gramy?! " próbowały się wbić na pogo, ale na szczęście przekonali je że to nie jest najlepszy pomysł. Nie przeszkodziło im to jednak w ściągnięciu żakietów, rozpuszczeniu włosów ( w przypadku jednej, ta druga miała krótkie ) i szaleniu jakby miał piętnastkę, a nie pięćdziesiątkę. Też taki chcę być, gdy stuknie mi Abraham... 
Wracałem z kumplem do domy zmęczony, ale szczęśliwy. Mimo iż było gdzieś koło dwunastej, a przed sobą mieliśmy dwadzieścia kilosów drogi. Po takich imprezach to ja szczęśliwy zawsze... Tym bardziej, że po drodze nie natrafiliśmy na policję, która po sprawdzeniu stanu technicznego roweru kumpla na pewno zmyłaby nam te uśmiechy z twarzy...

2 komentarze:

  1. Pogo to jedno z najcudowniejszych doświadczeń w moim życiu. Tego klimatu nie da się porównać do niczego, jest po prostu niesamowicie. Mnie póki co jeszcze się takie w błotku nie trafiło, ale trza czekać cierpliwie...Zazdroszczę imprezy, na pewno pozostawiła piękne wspomnienia :)

    OdpowiedzUsuń

Napisz, co o tym wszystkim sądzisz:) Zapisz się w tym szalonym blogu:)

P.S Zachęcam do reklamowania swoich blogów w komentarzach, ale w zamian za to oczekuję reklamy mojego bloga na waszych;) Zachęcam również do dodania bloga do obserwowanych, jeśli spodobały się wam te wypociny:) Z prawej strony pojawiła się także zakładka " Dodaj do " - możecie pomóc w promocji bloga dodając go do takich serwisów jak np. wykop.pl czy gwar.pl:) Również się nie obrażę:D