sobota, 4 stycznia 2014

Wywiad z Maciejem Krzywińskim!

Hej ho, chłopcy i dziewczęta! Dzisiaj mam dla was prawdziwą petardę, która bije na łeb wszystkie moje dotychczasowe "dokonania" w dziedzinie tekstów publicystycznych ( Hm, choć "publicystyczne" to chyba jednak za duże słowo... może lepiej zabrzmi: Wypocin, które próbują wyglądać profesjonalnie i wpisywać się w wyszukane gusta współczesnej masowej ludności. Taak, zdecydowanie. ). Udało mi się przeprowadzić - trzeci już na tym blogu - wywiad. Tym razem jednak z zupełnie innym człowiekiem, którego zasób słownictwa i wysublimowane pomysły zdają się być nieograniczone. Facet ów był dla mnie główną inspiracją ( należałoby rzec, że wręcz pierwotnym impulsem ), dzięki której postanowiłem bawić się w wymyślanie ekstrawaganckich opisów codziennych sytuacji, przeprowadzać wywiady i pisać o muzyce ( Tego ostatniego, mam nadzieję, z biegiem czasu będzie dużo więcej ). Jego nieszablonowy sposób prowadzenia deskrypcji tekstu oraz inteligentny ( a zarazem rozbrajająco śmieszny ) humor nieraz poprawiały mi nie całkiem udany dzień. Mowa tu o Macieju Krzywińskim, jednym z głównych tekściarzy ( Jak sami się przekonacie, w życiu nie powiedziałby o sobie per "dziennikarz" ) polskiego wydania miesięcznika "Metal Hammer", zapalonego miłośnika muzyki i swoistego maniaka Slayera. Uprzedzam jednak, że to nie są wypowiedzi dla zwykłych ludzi. Jeśli jednak jesteś nie-zwykłym człowiekiem, z pewnością będziesz leżał pod stołem ze śmiechu i pojmiesz, dlaczego akurat ten koleś przyczynił się do zorganizowania sobie przeze mnie takich, a nie innych zajęć pozalekcyjnych. Zapraszam do lektury!



Metalurg:Jak się czujesz, udzielając wywiadu takiemu małolatowi jak ja?
 
Maciej Krzywiński:Sobota jest, pogoda dopisuje, wczoraj pierwszy raz w życiu udało mi się zrobić kopytka… Jedyną rysą na obrazie cudownego dnia była obła baba, której członki zdawały się oplatać przestrzeń w promieniu przynajmniej siedmiu metrów. Spotkałem ją w kolejce u rzeźnika, gdzie pięciokrotnie dopytywała, czy aby rostbef naprawdę powinien być tak krwisty. Ale poza tym jest przepięknie, niezależnie od wieku interlokutora.
 

M:Wiem, że pochodzisz z Poznania. Jak oceniasz to miasto pod kątem studiowania? Wybacz że pytam. W maju matura i nie wiem jeszcze do końca, gdzie się wybrać.
 
MK:To, że uczęszczałem względnie regularnie na jakieś zajęcia, nie oznacza jeszcze, że studiowałem. Prawdę mówiąc, z perspektywy czasu żałuję, że nie spędziłem tych pięciu lat w innym mieście. Ale nie dlatego, że mam sprecyzowaną opinię o poziomie szkolnictwa wyższego w stolicy Wielkopolski, tylko dlatego, że studia to dobry pretekst do odmiany towarzysko-krajoznawczej, w ostatnich chwilach przed tym, jak głaz tak zwanej dorosłości zwali ci się na ciało i ducha. Przy okazji, polecam wykłady online faceta, który był promotorem mojej pracy magisterskiej: http://www.youtube.com/watch?v=HdhzqxnM0pA A studia? Jestem ostatnią osobą, której powinieneś pytać, bo wybrałem kierunek między innymi dlatego, że na uczelnię miałem bezpośrednie połączenie komunikacji miejskiej… Ostatecznie moja praca zawodowa nie ma wiele wspólnego z kierunkiem studiów, a wręcz leży na przeciwnym biegunie, ale to nie znaczy, że żałuję wyboru tego kierunku. Wręcz przeciwnie. Kulturoznawstwo to zajebisty kierunek, ale nie zawód.
 

M:No, a teraz przejdźmy do – mniej lub bardziej – konkretnych rzeczy. W tekście o Jeffie Hannemanie, który ukazał się łamach MH (6/2013), napisałeś, że twoją pierwszą w życiu recenzją albumu był opis „Diabolous in Musica” Slayer. Czy to właśnie wtedy pomyślałeś –  „Kurde, fajnie byłoby tak pisać o muzyce...” (no, może nie pomyślałeś akurat o słowie „fajnie”)?
 
MK:Trafiłeś w sedno – to był niestety opis płyty, a nie recenzja. To duża różnica. Ten tekst powstał na potrzeby zine’a, który miał być inicjatywą muzyków pewnego polskiego zespołu deathmetalowego, ale ostatecznie chyba nigdy się nie ukazał. Pamiętam, że słałem go jeszcze Pocztą Polską, a nie e-mailem, co mi uświadamia, jak zamierzchłe to dzieje. Ale nie załapałem się na legendarne w kręgach zinoróbców mydlenie znaczków, więc tak znów stary nie jestem.  O tym, że fajnie byłoby popisać o muzyce, musiałem pomyśleć nieco wcześniej, kiedy nałogowo czytywałem prasę muzyczną, której wybór wtedy był jeszcze całkiem spory.
 

M:Czy bycie dziennikarzem muzycznym może być ciężkie? Ten zawód zawsze kojarzył mi się z przedpremierową możliwością odsłuchania albumów, wojażami po najróżniejszych koncertach, rozmowami z muzycznymi idolami...
 
MK:Nie wiem, nie jestem dziennikarzem muzycznym, a tym bardziej nie traktuję hobbystycznej w zasadzie działalności jako zawodu. Ale przypuszczam, że jeśli dużo ważysz, to owszem, może być ciężkie. Pewnie powinieneś zapytać Wojciecha Manna. Wszystko, o czym wspominasz, jest integralną częścią, niewątpliwie przyjemną, tego hobby. Trzeba też jednak wiedzieć, że płyta przed premierą wcale nie jest fajniejsza niż po premierze, więc zwykle przedzierasz się przez oceany gówna, by natknąć się na jakąś perłę. A muzyczny idol czasem okazuje się burakiem o zasobie słów ograniczonym wieloletnią konsumpcją wódy lub, w najlepszym razie, wagin o przekroczonym terminie przydatności do spożycia. Ale nie, to nie czyni tego hobby ciężkim. Ciężko jest na kopalni.
 

M:W tym samym numerze, w którym napisałeś o Jeffie, stwierdziłeś także, że – cytuję – „Tylko, kurde, trzeba się było wziąć do jakiejś roboty”. Rozumiem więc, że egzystowanie na tym świecie jedynie jako metalowy dziennikarz kokosów nie przynosi? Cholera, zawalił mi się jeden z planów na życie. 

MK:Znakomicie, że zawalił się teraz, przed maturą, a nie za kilka lat. Wydaje mi się, że dziennikarstwo jako zawód od dłuższego czasu się krztusi – w sumie to wnioski zdecydowanie mądrzejszych ode mnie – a już dziedzina tak wąska, jak dziennikarstwo muzyczne, o wyborze zaledwie jednego gatunku jako specjalizacji nie wspominając, to domena fanatyków. Pożytecznych, napędzanych pasją i z reguły uroczych, ale zamkniętych w getcie. Co przecież nie znaczy, że nie należy pielęgnować swojego hobby. Mało znam aktywności nieabsorbujących narządów rodnych, które byłyby przyjemniejsze od obcowania z muzyką, pisania o niej, rozmawiania na jej temat.
 

M:Dużo dostajesz wiadomości od czytelników, którzy chcą podyskutować? Od fanek może jakichś też?
 
MK:Na pewno mniej niż The Beatles w okresie swojej największej chwały. Prawdę mówiąc, pewnie nawet mniej niż przeciętny czeski zespół gore-grind, choć ostatnio akurat zauważyłem wzrost aktywności. Dlaczego sugerujesz, że czytelniczka to od razu fanka? Fanki mieli Gene Simmons i jego język, ja dostawałem jedynie wiadomości od fanek Tarji Turunen, które chciały mi zakomunikować, że za mną nie przepadają, ewentualnie chcą mnie zajebać. A jedyną fankę w domu mam, na szczęście komunikujemy się drogą inną niż epistolarna.
 

M:Gdy napisałem do ciebie – kiedyś – pierwszy raz, stwierdziłeś, że nie warto się ograniczać jedynie do jednego gatunku (w tym wypadku metalu). Czego więc – poza metalem – lubisz słuchać na co dzień?
 
MK:Matko Boska, długo by można, więc powiem ci, czego poza metalem słuchałem w minionym tygodniu. Debiutu The Velvet Underground & Nico, „Berlin” Lou Reeda, „Vulcano” Sorry Boys, „Starless and Bible Black” King Crimson, „Dobranoc” Lecha Janerki, „It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back” Public Enemy.
 

M:Osobiście ciekawią mnie kulisy rozpadu – w wielu kręgach posiadającego status co najmniej tak kultowy, jak Burzum w Norwegii (choć to chyba nieco odmienne rodzaje muzycznej sztuki) – Zespołu Przedostatniej Strony Metal Hammer. Z twoich błyskotliwych i pełnych pasji opisów początkowo wynikało, że drzwi do światowej kariery stoją przed wami otworem...
 
MK:Owszem, stały otworem. Szybko okazało się jednak, że to ten otwór, którym światowa kariera wydala końcowe produkty przemiany materii. A tak na serio, to znudziły mi się już te brednie. Powtarzałem się i zamulałem, więc postanowiłem zaoszczędzić cierpienia zarówno sobie jak i – przede wszystkim – czytelnikom. Ile można pieprzyć kocopoły? To znaczy, każde moje kolejne zdanie dowodzi, że długo można, ale to akurat inna historia. Z drugiej strony, mam to wszystko skatalogowane i przez moment korciło mnie nawet, by całość w tej czy innej formie opublikować. Może kiedyś… 
 

M:Na koniec chciałbym ci podziękować za to, że zgodziłeś się udzielić tego wywiadu. Dla mnie osobiście jest ogromnym zaszczytem pisać z człowiekiem, który nie wahał się przeprowadzić wywiadu na temat metalu z Tercetem Egzotycznym. Rzuć jeszcze parę słów do czytelników bloga, tak w swoim stylu, co by wiedzieli, z jak nietuzinkowym przedstawicielem publicystycznej sztuki mają do czynienia.
 
MK:Posłużę się cytatem: „bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”. Niestety nie mam czasu, by pokusić się o lepszą sentencję. Sam rozumiesz, te fanki same się nie zdobędą…

środa, 1 stycznia 2014

Wystrzałowo - Oskarżycielski Sylwester part Second

No, w końcu nadeszła pora na to, co misiaczki lubią najbardziej, że tak powiem. Kolejny rok walnął się do lamusa... Tak jak i sylwester. Myślę więc, że pierwszy post w nowym roku nie może być o niczym innym, jak o kolejnej zabójczej imprezie...

Mimo iż w porównaniu z zeszłym rokiem ( "Czamu ona je sebleczonoł?!" Ach, po prostu tekst mojego życia ) mniej padło w naszą stronę oskarżeń i nie zanotowano przypadków robienia z nieletnimi rzeczy których nieletnim w świetle prawa ( zarówno cywilnego jak i moralnego ) robić nie wolno, nie znaczy wcale że imprezowe balety były w jakiś sposób gorsze. Ba, może i nawet lepsze, w pewnych momentach. No, ale - jak zwykle - po kolei.
Impreza rozpoczęła się gdzieś koło dziewiątej. Na wstępie trzeba zaznaczyć, iż mieliśmy genialną wręcz miejscówkę: Schowana w gęstych zaroślach skanciapiała altana, znajdująca się na tyłach ogródka wujka jednego z imprezowiczów ( Wujek, notabene, nic o party nie wiedział. Na narty z rodzinką wyjechał. ). Tak że z idąc ulicy nijak nie dało się tego domku dostrzec, a i od potencjalnych wnerwionych sąsiadów też byliśmy dobrze odgrodzeni. Przerażała mnie jedynie z początku mnogość niebezpiecznych urządzeń na powietrzu, typu zardzewiała, rozpadająca się huśtawka czy oczko wodne. A bo to wiesz, co komu walnie do łba po pijaku? Na szczęście urządzenia nie przyczyniły się w żaden sposób do czyjegoś uszczerbku na zdrowiu...
Generalnie ( nie lubię używać tego słowa, no ale czasami trzeba ) było nas sześciu chłopa ( w innej niż zeszłoroczna konfiguracji ). I mieliśmy zdecydowanie za dużo alkoholu... No bo ja rozumiem sobie popić, rozwalić coś i nic nie pamiętać. Ale jak zobaczyłem ilość tych flaszek to aż mi we łbie na samą myśl zaszumiało ( I nie wliczam teraz szampana, który o 12 jest must be ). Wiedzieliście na przykład, że jest coś takiego jak arbuzówka? Kto to robi, ja się pytam?! Śliwowica, cytrynówka, orzechówka to jeszcze normalne - chyba - trunki, ale żeby wytwarzać arbuzowy alkohol? Kurde, za niedługo to już te smaki będą lecieć jak w tymbarku, czy innych koncernach i tylko patrzeć, kiedy w sklepie postawią kaktusówkę, granatówkę albo eukaliptusówkę. No ale nic, nie będziemy przecież picia marnować. 
Po wypiciu na początek jakichś trzech kolejek udaliśmy się po - żeby uniknąć kolejnych ocenzurowań - wyroby mogące kojarzyć się z nazwiskiem jednego z polskich bramkarzy, które po odpaleniu wprowadzają do człowieczego organizmu siwą substancję. Ja ich nie używam, żeby nie było. W życiu może dwa, trzy razy pociągnąłem, jakoś mi to nie podchodzi. Z resztą u nas też tylko symbolicznie - dwie osoby ledwo coś odpaliły. Taak, tylko że najpierw musieliśmy te wyroby dostać... 
Sklepy już były zamknięte, wskazówki mówiły, że jest gdzieś przed dziesiątą. Poszliśmy więc w sprawdzone miejsce, gdzie ów wyroby są droższe, ale miejsce to jest - prawie -  wiecznie otwarte. Tym razem mieliśmy kurna pecha... No nic, sprawdziliśmy kolejną knajpę. A, tam to była impreza. Grupka gorących imprezowiczów złożona z ludzi których status społeczny w rankingach naszego miasta oscyluje wokół " dzień dobry ci mogę powiedzieć, ale to nie znaczy że nie żywię do twojej żałosnej osoby pogardy" ( niektórzy to już z urodzenia za nazwisko nie mają lekko ) ostro brylowała na parkiecie. Chociaż nie, było też sporo osób o statusie wyższym niż u innych person. Co by jednak nie mówić, balet wspaniały. Jeden z tych od niższego statusu społecznego ( Ja tam nigdy do nich nic nie miałem, tak po prawdzie. To zawsze weseli ludzie są. ) miał nawet szykowny garniak na sobie i witał się ze mną jak ze starym przyjacielem. Miłe. Pożądany towar otrzymaliśmy i czym prędzej udaliśmy z powrotem do naszej kanciapy. Ach, nie, moment. Zdążyliśmy wstąpić jeszcze po pizzę. Dzięki błyskotliwemu poprowadzeniu rozmowy otrzymaliśmy nawet jedną gratis, ty. 
Po przyjściu do kanciapy znowu wychyliliśmy parę kolejek i... No, co niektórym zaczęło z leksza walić na łeb. Nie wiem, kto tam przyniósł tabakę - i to trzy paczki - ale fakt faktem, że nie był to pomysł z gatunku tych najlepszych. Tabaka niby nic. Chyba że wyskakujesz kozacko z tekstem " Dawaj to!" ( Jakie to typowe dla Polski ) i wysypujesz na talerz całą paczkę z przekonaniem, iż uda ci się wszystko na raz wciągnąć. Przyznaję, że nie zachowałem się jak przystało na przykładnego obywatela i zamiast odwodzić od szalonego pomysłu gorąco gościa dopingowałem. Nawet fajny filmik z tego powstał. Ale kurde, nie dał rady chłopak. Z czterech kresek wciągnął dwie i padł na kanapę z załzawionymi oczami. Niby fajnie, że ostatecznie nic mu się nie stało, ale niedosyt pozostał. Do dwunastej było już w miarę normalnie. Kolejne kolejki, potłuczona szklanka, chóralne zaśpiewy "O,o,o, o o,o,o,o" w rytm imprezowych hitów dudniących w głośnikach. Ale o dwunastej...
Cała bandą wyskoczyliśmy z kanciapy jak dziki z dziczy z normalnie. Pobiegliśmy prosto w stronę centrum miasteczka, gdzie odpaliliśmy całkiem pokaźną wyrzutnię rakiet i poskładaliśmy ludziom życzenia. Co tam poskładaliśmy... Naszła mnie myśl w tamtym momencie, że jednak wszyscy ludzie są moimi braćmi. To i też zrobiłem rundę po rynku i przytulałem każdego, kogo tylko spotkałem, składając mu życzenia. Kit, że połowy ludzi nie znałem. Gest się liczył! Spotkałem też rzecz jasna mnóstwo znajomych gęb. Jedna kumpela to mi nawet dobrotliwie pożyczyła, cytuję ( albo prawie cytuję ): "Żebyś nauczył się jeszcze lepiej grać na gitarze i nagrał płytę w końcu ". Phi! Przecież ja już dobrze gram, "Wlazł kotek na płotek" to tappingiem jadę ( dobra, może lekko się zapędziłem ). A, i jeszcze jedną ciekawą "kumpelę" spotkałem. Pamiętacie jeden z postów o letnim basenie, gdzie opisywałem pewne dziewczyny? No, to była jedn z nich, o ile się nie mylę. Nie wiem, czy wciąż żywi do mnie uraz po tamtym tekście czy też była mocno nachlana, fakt faktem że skomentowała moją osobę - bądź też rzuciła w mą stronę niekoniecznie miłe słowo. Nie odparłem, bo i po co. Choć może nawet nie wiedziała, że to ja? Nie wyglądała na taką, która wie co się w okół niej dzieje...
Chwilę później zeszliśmy z rynku i kontynuowaliśmy rajd po miasteczku. Kurde, w życiu nie wypiłem tylu bruderszaftów i innych.... szaftów. Co krok kogoś spotykałem, kto zawsze miał szampana i mówił "Pij!", nie chcąc usłyszeć z mych ust odmowy. Ach, no i jeszcze trza by wspomnieć o pewnej koleżance, co by się nie obraziła. Akurat przebywała na sylwka w tym mieście, to i zadzwoniła co słychać. Nie wiem, czy zabierze stąd dobre wspomnienia, zważywszy na to iż dostała potężną petardą pod nogi i musiała rozmawiać z moim nie do końca ogarniętym w tamtym momencie umysłem. Ale odprowadziłem ją szarmancko, pełna kulturka. 
Gdzieś przed pierwszą znaleźliśmy się znowu w naszej kanciapie, tym razem zasileni obecnością dwóch uroczych dziewcząt. Nie pamiętam do końca, kto je tam zaprosił i jak się tam znalazły ( chyba ktoś po prostu do nich napisał ), ale chciałbym temu komuś z tego miejsca serdecznie pogratulować świetnego pomysłu. Chociaż jedna z nich to była siostra obecnego z nami imprezowicza, więc to tak raczej rodzinnie przyszło, że tak powiem. Dziewczyny wypiły z nami niewielką ilość szampana ( kolejne mało pijące - plus dla nich ), zjadły pizzę ( której, kurna, trzy kartony jeszcze zostały! ) i ogólnie fajnie się pobawiły. Jedna z nich stwierdziła, że bardzo jej się podobał ubiegłoroczny post... Nie mogłem więc dziewczyny zawieść i dlatego tłukę teraz w tą klawiaturę, no. Niepokoił mnie tylko stan jednego kolesia. Odkąd wróciliśmy przed pierwszą do kanciapy nie odzywał się, tylko patrzył tępym wzrokiem przed siebie. Nikt nie wie, w którym momencie stracił się z imprezy ani jak tego dokonał. Gdy to sobie uświadomiliśmy, w pierwszym momencie przyszło nam nawet na myśl że leży w stawie. Ale na szczęście tam nie egzystował... Odezwał się rano. Stwierdził, że to najlepszy sylwester na jakim był. 
Koło trzeciej impreza zaczęła się zwijać... Odprowadziliśmy kulturalnie dziewczynki do domów, siebie też poodprowadzaliśmy nawzajem. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze lekką wjebkę na jakieś party. I na koniec z jednym kumplem przeprowadziliśmy czterdziesto minutową rozmowę o wszystkich naszych życiowych miłościach... I szlag jasny trafiły dobry humorek. 
Pocieszyła mnie tylko późniejsza wypowiedź jednego z kumpli, tego od tabaki. Opowiadał, że jak wrócił po imprezie i walnął się na swoje łóżko, to zdawało mu się żeśmy poszli z wszystkimi za nim i przenieśli party do jego pokoju. Podobno nawet mnie tam widział, choć w tamtym momencie byłem na drugim końcu miasta. Kurde, zaczynam zazdrościć, że sam se nie pociągnąłem tej tabaki... 

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sylwester, ludzie, sylwester!

Siemanko ludziska! W ten - jak zawsze z resztą - wyjątkowy ( obojętnie z jakiej strony by na to nie spojrzeć) okres nie mogło się rzecz jasna obejść bez naskrobania paru słów. Wybaczcie, że dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale... Chociaż nie. Głupio mi składać życzenia świąteczne tydzień po. Wiedzcie jednak wszyscy drodzy blogowicze iż o was pamiętałem i mentalnie składałem życzenia, których nie powstydziłby się sam K.K. Baczyński. 
Nie za późno jest jednak - a wręcz idealnie - na życzenia noworoczne. I znowu roku kolejnego nam przybyło... Roku, który na tym blogu, powiedzmy sobie szczerze, mógł być dużo bardziej obfitszy, gdybym więcej pisał. Ba, była nawet szansa na wyniesienie go z kulturowego undergroundu i osadzenie w rankingach popularności co najmniej obok tagów: "prawie największa niedoszła gwiazda blogowa roku" i podniesienie statystyk o co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. Gdybym tylko więcej pisał, cholera. Ale nie ma tego złego... Na nowy rok postanawiam więcej pisać. Tym razem już naprawdę. Tylko czy mi się uda...? Będę musiał znaleźć wolne chwile pomiędzy pisaniem powieści (sic!), kolejnych opowiadań i przygotowaniami do matury. A jak zima przyjdzie, to i pewnie będzie trzeba odśnieżać. Sami widzicie, jak tu znaleźć czas na bloga? Ale damy radę ( przynajmniej się postaramy ). Tymczasem składam wszystkim najlepsze noworoczne życzenia! Ogólnie te same schematy: Radości z życia, miłości, itp., itd. Nie nudzi was rok rocznie słyszeć to samo? Mnie tak. A więc najlepsze chyba słowa na nowy rok będą takie: Żeby ten nowy rok był kompletnie inny od poprzedniego, obfitował w moc nowych i ciekawych doświadczeń, znajomości, przeżyć. A za rok - żebyście usłyszeli inne niż zazwyczaj życzenia! :) 

Ah tak, wiem... Sylwestrowa impreza. Ano, coś planujemy. Generalnie jest spontan - a spontany są najlepsze przecież - tylko nie ma pewności, czy będzie tak zakręcony jak ten w zeszłym roku. W zasadzie jest lepsza miejscówa, nawet dużo lepsza bo odseparowana od centrum miejscowości, tylko ludzi brak. Na razie co najwyżej kilku. Chciałbym zacząć nowy rok z kolejnym wystrzałowo - oskarżycielskim postem, nie jestem tylko pewien czy będzie co opisać. Ale spontany mają to do siebie, że zawsze jest co opisywać. Jeśli jednak jest ktoś, kto jeszcze nie ma skonkretyzowanych planów na tę jakże bombową noc to zapraszamy serdecznie. Piszcie na mojego mejla, na fanpage na fejsie albo też - kto ma - na mojego fejsa. Nieważne, czy jesteś chcącym napić się kolesiem, czy gorącą laską pragnącą niezapomnianej imprezy ( oferty tych drugich rozpatrujemy rzecz jasna dużo uważniej :) ). Ale uprzedzam - liczba miejsce ograniczona. I przyjmujemy zgłoszenia tylko od osób, których obecność nie zrobi nam wiochy, że tak powiem. Nie wpuszczamy meneli, znaczy się. A poza tym to wszyscy!

                                                                                                                      Z najlepszymi życzeniami!

piątek, 29 listopada 2013

Imprezowe możliwości współczesnej młodzieży

Hello! Miesięczna przerwa w pisaniu ( teraz już dłuższa, zacząłem posta parę - ładnych - dni temu ) postów nie była spowodowana bynajmniej lenistwem czy nagłym wstrętem do zacnej sztuki posługiwania się słowem pisanym. W ten sam dzień, kiedy opublikowałem tekst o polskich latach 90 napisałem też do managera bardzo popularnego ostatnimi czasy zespołu Amarante i poprosiłem o wywiad z którymś z członków zespołu. Odpisał, że mogę pogadać z perkusistą, bo reszta składu jest na urlopie i mam mu wysłać pytania, co czym prędzej uczyniłem. Nie wiem, czy zaskoczył gościa wyrafinowany i zagmatwany język pytań ( pamiętajcie, że nawalałem po angielsku, wspierając się słownikami i innymi translatorami ) czy też może poruszanie kwestii dotyczących słodkości brzmienia kapeli, niemniej jednak odpowiedzi nie otrzymałem  do dnia dzisiejszego z tą chwilą włącznie. Stwierdziłem w końcu że mam typa w du... ( haha, chcielibyście żebym używał takich brzydkich słów, co?  ) miejscu, o którym za dzieciaka zawsze była mowa w żarcie "Goniła cię matka z siekierą?..." i postanowiłem zasiąść do tego tekstu. Tę sobotę i tak mam już zrąbaną. Zdałem prawko jakiś czas temu i teraz nic tylko muszę wszystkich gdzieś wozić... Dzisiaj przypadło mi zawieźć rodziców na zabawę. Kurde, a dzisiaj w Pietni Mario Bischin i Macarena ( No co, czy obecność osobników mojego pokroju na dyskotece serio jest taka dziwna? Kurde, gdybyście widzieli ostatnią imprezę... )... I pewnie jakiś koncert w okolicy ( A, już wiem! Zacząłem to pisać w sobotę, dwa tygodnie temu. )
No właśnie... Jakie możliwości może mieć przeciętny nastolatek, aby móc się wyszaleć w sobotni wieczór? Właściwie mnie samego bardzo ten temat ciekawi. Bo musicie wiedzieć, że ja nigdy nie wiem, co napiszę. Wymyślam tylko temat - często już gotowy tytuł posta - i nawalam na poczekaniu. Wbrew pozorom to całkiem efektywny i twórczy sposób pracy.
Dzisiejsza młodzież... No, to w ogóle jakieś rozhasane plemię jest, przynajmniej według relacji co niektórych osobników pokolenia które uniknęło emerytury od 67 roku życia ( a więc starszego, mówiąc językiem prostym który nie wygląda tak fajnie jak ten pogmatwany ), w szczególności reprezentujących płeć żeńską, w moherach na głowie walczącą o wyzwolenie polski spod jarzma szatańskiego reżimu. Że to niby teraz same pijaki, ladacznice, ćpuny i w ogóle do kościoła nie chodzą. Tak? A to niby kiedyś tego nie było? Jakby tak spytać jedną z drugą, co one robiły zanim wdziały te swoje hełmy, to pewnie połowa by rumieńcem na samo wspomnienie spłonęła. Ale dobra tam, nie mamy tu przecież roztrząsać burzliwej przeszłości jedynych słusznych obrończyń tego kraju a skupić się na imprezowych możliwościach współczesnej młodzieży.
Pierwszą najbardziej oczywistą oczywistością jest oczywiście dyskoteka ( ależ oczywiście! ). Przeanalizujmy koszty pozwolenia sobie na tego typu przyjemność. Tak ten kraj jest ułożony, że aby dojechać do jakiegoś klubu w większości miejsc nie potrzeba więcej niż trzydziestu kilometrów. Jeśli więc chcemy się zabrać z kimś autem, musimy się liczyć z kosztami pokrycia paliwa w wysokości (+/-) 10 - 15 zł. Czyli nie tak wcale źle. Wstęp na imprezę zwykle obraca się w granicach 20 zł. Jedno piwo dostaniemy za 5 zł, a żeby mieć taką fajniejsiejszą imprezę, to musimy gdzieś z pięć co najmniej  wypić ( zależy, kto jak chce pobalować i jaką ma głowę ). Jeśli więc chodzi o ogólne koszty, przeciętnie jeden taki wypad to wydatek około 50 - 60 zł. A walory artystyczne i - przede wszystkim - imprezowe? No, całkiem sporo. Artystycznych może mniej, za to tych drugich mamy od groma. Są dziewczyny - chętne, niedostępne, dające za 10 groszy, które się tylko całują, które poderwiesz dopiero po sześciu dyskotekach - co kto lubi. Skakać też sobie poskaczesz, bo i muza jest tak zrobiona, że nic tylko machać rękami i hasać po parkiecie. Poza tym można i z dziewczyną w parze potańczyć, bo "Jesteś szalona" i inne dziewczyny które tańczą dla mnie niby spadające gwiazdy ( no cóż, nie będą udawał że nie znam tych wszystkich disco polowych numerów ) też w osobnej sali grają. Ogólnie można więc uznać, że dyskoteka jest całkiem ciekawą sobotnią propozycją na wieczór.
Drugą nasuwającą się na myśl opcją jest oczywiście wypad na koncert. Wbrew pozorom, mimo iż chciałbym w tym temacie brylować, to nie mogę. Przyszło mi przeżywać młodość w takim miejscu, w którym pojęcie nastoletniego buntu i powiedzenia " Patrz, ku*wa, jestem inny, wyglądam inaczej i jestem przez to mega zajebisty" ogranicza się właśnie do spożywania hektolitrowych ilości napoi alkoholowych 
( Słowianie, ogólnie rzecz ujmując z natury mają większą tolerancję organizmu dla tego typu mikstur. Ale, to co się dzieje na wsi... Obok "Nie dotyczy Słowian" w słowniku powinni jeszcze dopisać " A polska wieś to w ogóle osobna kategoria, której tolerancji nie udało się jeszcze zmierzyć nauce " ) i brylowania wśród disco polowej techniawy, ewentualnie zwrócenia się w kierunku hip - hopu. Siłą rzeczy moja działalność koncertowa wygląda dosyć ubogo. Niemniej jednak parę takich eventów się zdarzyło, jak np. występy Oberschlesien, Dżemu, Perfectu czy całkiem niezłej grupy coverującej Rammstein. Ale spokojnie, przyszłe wakacje tak sobie rozplanowałem, że nadrobię te stracone lata z nawiązką... Jeśli zdam maturę, rzecz jasna. W przeciwnym wypadku czarno to widzę A co do tych koncertów... Zachęcam do przeczytania posta o dniach Krapkowic, gdzie właśnie między innymi występował Oberschlesien. Jeśli każdy metalowy koncert tak wygląda, to nic tylko całe życie skakać pod sceną! W tym wypadku akurat koszta były zerowe - jechaliśmy rowerami, a imprezowa była plenerowa, sponsorowana przez miasto ( a więc i darmowa ). Zarówno wrażenia artystyczne jak i imprezowe zapewnione przez taki koncert biją na głowę to, co w tym temacie ma do powiedzenia dyskoteka. I cześć pieśni, jak to mówią. Nie wiem, jak to jest na typowych koncertach w klubach czy na stadionach, gdzie trzeba płacić za bilety ładną sumę - ale pewnie jeszcze lepiej. Stwierdzić więc mogę z całą odpowiedzialnością, że koncert - nie tylko metalowy - jest wyśmienitą propozycją dla spragnionych dzikiej imprezy nastolatków. 
Kolejną rzeczą, która w oczywisty sposób wpada do głowy każdemu przeciętnemu młodemu człowiekowi są rzecz jasna domówki. Kurde, te imprezy ciągną się już od początku ludzkości ( Tak, tak! Poczytajcie np. sobie, jakie to Neron w swoim pałacu urządzał rozpustne domówki, a raczej pałacówki. ), a nigdy się nie starzeją. Jedyne, co się zmienia, to muzyka, ale taka kolej rzeczy jest zupełnie naturalna. Moje doświadczenia w tego typu wydarzeniach kulturalnych mogę uznać za całkiem przyzwoite. Tym bardziej że sam byłem organizatorem największej niedoszłej domówki w południowo - wschodniej Polsce, według nieoficjalnych danych. Co, nie słyszeliście? Dziwne, na fejsie zaproszonych było prawie siedem tysięcy osób... Kurde, w ogóle grube balety się zapowiadały. Udało się załatwić cztery kapele rockowe chętne do zrobienia zadymy na imprezie, za niewielkie pieniądze udało nam się też uzyskać pomoc firmy zajmującej się organizacją wszelkiej maści eventów domowych ( ci sami ludzie, którzy poprowadzili swego czasu szeroko komentowaną w mediach "Domówkę u Andrzeja" w Markach ). Brak nam tylko było zgody burmistrza na zrobienie imprezy masowej ( powyżej 1000 osób ), ochrony, straży pożarnej i opieki medycznej, ale kto patrzy na takie szczegóły? Jak impreza, to impreza. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie dowiedzieli się rodzice... Bo w weekend, na który zaplanowano imprezę oni mieli wyjechać, wiecie jak jest. Ale cóż, tydzień przed się dowiedzieli, nie pojechali, a ja dostałem największą ( jakby to łagodnie powiedzieć ) burę w życiu. I tak miesiąc przygotowań poszedł się paść. Mimo lekkiej ulgi, którą odczułem ( bo gdy zdałem sobie sprawę z ogromu wydarzenia w pewnym momencie zacząłem się bać ), bardziej  żal mi było, że domówka się nie odbyła. No bo gdy człowiek dzień przed niedoszłą imprezą czyta sms typu "Hej, ten striptiz nadal aktualny?", to zawsze jest mu żal. Life is brutal, jak powiadają. Generalnie jednak większość domówek na których bywam - lub czasami robię - nie przekracza kilkunastu osób, czyli tak raczej standardowo. Zaletą takich eventów jest na pewno kameralność - łatwiej można nawiązać bliższe relacje z koleżanką, robić rzeczy, o których wieść nie wyjdzie poza obręb domowych murów ( nie żebym ja coś, broń Boże ). W kwestii finansów - na jedzenie i alkohol można się złożyć, więcej w zasadzie nie trzeba. Muzykę zazwyczaj puści się z wieży czy telewizora i już, hardy part start. Miła propozycja na sobotni wieczór. Dane statystyczne pokazują, że nawet najczęściej przez młodzież preferowana. 
Najlepszą jednak opcją, która pozostawia w głowie najpiękniejsze wspomnienia jest oczywiście totalny spontan. Kompletna improwizacja. Nagle wpadnie ci coś do głowy i postanawiasz to wykonać. Weźmy na ten przykład zeszły piątek. Siedzimy sobie o godzinie dwudziestej z kumplami w barze przy piwku i nagle jeden rzuca - walimy do klubu ( w piątek! ). Idea spoko, ale w najbliżej położonym od naszej miejscowości klubie bawią się często nieciekawi ludzie, więc szybko upadła. Zaraz jednak uświadomiliśmy sobie, że ledwie cztery - pięć kilometrów dalej mamy drugi klub, do którego można wpaść. Spoko. Kupiliśmy litra ( było nas trzech, jak śpiewał Markowski ) i wyruszyliśmy w jakąś ośmiokilometrową drogę ( z buta ). Po drodze napisałem do kumpeli, czy w piątki w ogóle jest coś tam czynne. Stwierdziła, że nie wie, ale przebywa właśnie na fajnej imprezie niedaleko tego klubu i że możemy wbijać. Czemu nie? Niezła myśl. Jednakże nie przewidzieliśmy, na jaki rodzaj party możemy się dostać. Przychodzimy, a tu kurde osiemnastka! Nawet nie mieliśmy pojęcia, jak jubilatka miała na imię, nie wspominając o gościach ( prócz rzeczonej kumpeli ). Ale co tam, sto lat odśpiewaliśmy, wódę dostaliśmy. A potem trochę - przynajmniej moja osoba - zabalowaliśmy. Hmm... Miejscami nawet dochodziło do całkiem romantycznych uniesień ( pozwólcie, że nie rozwinę tematu. Wiecie, są takie wspomnienia które warto zachować tylko dla siebie, nawet jeśli było się wtedy w stanie nietrzeźwym, zaburzającym zwyczajowy obraz postrzegano przez nas świata i wydarzeń z nim związanych ) z Dżemikiem w tle. Tylko później kurde nas - delikatnie, bo delikatnie, ale jednak - wypierdzieli z imprezy, bo infantylność jednego z kolegów w sposobie zarywania do dziewcząt nie stawiała go w dobrym świetle, przez co w końcu panie poczuły się zinfantylizowane ( ty, nie podkreślili mi tego słowa. A myślałem, że przed chwilą je wymyśliłem. Człowiek uczy się całe życie. ) i zapragnęły przerwać jałowe, a miejscami wręcz desperackie próby pokazania się przez niego z jak najlepszej strony. Co by jednak nie mówić, spontan po byku. A to śpiewanie "Autobiografii" i "Kryzysowej Narzeczonej", wracając z powrotem środkiem głównej drogi... No poezja po prostu. 

Pamiętajcie więc ludzie - tak już podsumowując po trochu - dyskoteki, koncerty i domówki są jak najbardziej ok, ale nie nic nie zastąpi dobrego spontanu. Jeśli kiedyś poczujesz impuls do zrobienia rzeczy głupiej, to - o ile w momencie wykonywania nie będzie czynnością prawnie zabronioną - zrób ją. Nieważne, jak to się skończy ( no, byleby nikt nie zginął. Resztę to tam walić. ). Wspomnienia pozostaną. 

"To mówiłem ja" - że tak sobie zakończę dzisiaj legendarnym ( skróconym nieco ) cytatem z legendarnej komedii. Nie znacie? Kurde, to wstyd przecież.  .        

środa, 16 października 2013

Polskie lata 90'

Ostatnimi czasy strasznie mnie wzięło na polskiego rocka lat dziewięćdziesiątych... Kurde, to też zarąbiste czasy były. Ciekawi mnie, czy ktoś z zaglądających tu jeszcze je pamięta? ( Pewnie nie, skoro według statystyk znaczna większość odwiedzających ten blog jest w przedziale wiekowym 13 - 17 lat ) Niemniej jednak pomyślałem sobie, że warto tamte lata wspomnieć. Okres, gdy polska powoli zbierała się po komunie a rynek muzyczny nie rządził się jeszcze mainstreamowymi prawami...

Pierwszą kapelą, która powiedzie nas dźwiękami z powrotem w lata dziewięćdziesiąte, będzie Proletaryat. Znacie? Ci panowie święcili kiedyś w Polsce niezłe tryumfy. Właściwie nadal grają, ale praktycznie już o nich nie słychać... Chyba że w branżowych gazetach, a to i tak nie często. Choć ostatnia ich płyta sprzed trzech lat sprzedała się całkiem nieźle, jak na polskie warunki.
Proletaryat powstał w roku 1987, a już dwa lata później dzięki wygranemu konkursowi zaliczył występ w Jarocinie ( no nie, jeśli ktoś nie wie co to za miejscowość to... Nawet nie mówię, żebym czym prędzej opuszczał to miejsce. Po prostu żal mi człowieka ). A potem to już poszło szybko...
Z oryginalnego składu do dziś ostało się dwóch członków: Wokalista Tomasz Olejnik i basista Darek Kacprzak.
Patrzajcie, jakie to dźwięki na początku lat dziewięćdziesiątych masowa ludność w Polsce słuchała!




Kolejnym bandem, który przywoła nam dziś dawne dni będzie IRA. No, ci akurat jeszcze na brak popularności narzekać nie muszą. Co prawdą to już nie to samo, co w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ale cieszmy się, że panowie chociaż jeszcze grają...
Podobnie jak Proletaryat kapela powstała w roku 1987. Mieli jednak więcej szczęścia, ponieważ szybko zostali wypatrzeni przez Kubę Wojewódzkiego ( wtedy jeszcze nie był naczelnym polskim krytykiem, czy jak go tam nazwać ), który wtedy pracował dla radiowej trójki. A że te radio miało wtedy dużo większą popularność niż teraz ( nie było RMF, ZET ani innych takich rzeczy ), to szybko się chłopaki wypromowali. Potem jeszcze parę festiwali, numer dla telewizji, Opole... No i zostali legendą. Choć, moim zdaniem, przez ostatnie dziesięć ( jak nie więcej ) lat mocno ten status nadszarpnęli.
Z oryginalnego składu trzymają się: Artur Gadowski na wokalu i Wojciech Owczarek na bębnach ( obaj z przerwami )





Teraz przedstawię wam kapelę, która ostatnio wciąż mi dudni w głośnikach... Shout. Kojarzycie? Esencja tego, czym był polski ciężki rock na początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie na forach czy w komentarzach na youtubie wspominają ten zespół z niesamowitą nostalgią... I ja im się nie dziwię. Zakochać się w tamtych czasach przy muzyce takiego zespołu to też bym chciał...
Sformowali się w 1985, ale pierwszy album wydali w roku 1992. Gdzieś zdaje się na początku nowego millenium przerwali działalność, ale podobno wznowili ją trzy lata temu. Podobno, bo na razie praktycznie nic o tym nie słychać.




Czwarty przytoczony dziś przeze mnie zespół to Republika. Wymaga komentarza? Podręcznikowy wręcz przykład pytania retorycznego. Co prawda zaczynali na początku lat osiemdziesiątych ( o ile mnie pamięć nie myli ), ale zgodzą się chyba wszyscy że najlepsze albumy wydali w latach dziewięćdziesiątych( a może nie? )
Gdyby na Polskim rynku muzycznym było więcej takich ludzi jak śp. Obywatel G.C... Ech.




Jako piąty band przedstawię wam dziś Sweet Noise. Kolejna legenda tamtych lat. Zespół założony został w roku 1990, ale ich debiut ukazał się dopiero pięć lat później ( choć w międzyczasie zdążyli już zaliczyć parę sukcesów ). Trzeba dodać, że to chyba jeden z najmocniejszych ( przynajmniej w początkowej fazie działalności ) prezentowanych tu kapel. Pod względem stylistyki muzycznej, rzecz jasna.
Z oryginalnego składu do dziś ostał się tylko lider, Piotr Mohamed.




Jako kolejną legendę minionych lat przytoczę Illusion. To - ale tylko według mnie - pod względem brzmieniowym i kompozycyjnym chyba najlepszy z przedstawianych tu zespołów ( nie chcę tym stwierdzeniem umniejszać dokonań Republiki, broń Boże ). Chłopaki sformowali się w roku 1992, a już rok później nagrali pierwszą płytę. Dla ówczesnej młodzieży podobno byli Bogami... Ale wiadomo, jak piszą o legendzie to zawsze przesadzają. Choć, słuchając ich muzy jestem skłonny w ten kult uwierzyć...





No... To były na tyle, przynajmniej jeśli chodzi o dziś. Wiem, mógłbym jeszcze sporo nazw tutaj przytoczyć i umieścić mnóstwo filmików, ale chciałem wam po prostu pokazać moich osobistych faworytów tamtych dni. Jak mówiłem setki razy, każdy ma swój gust... Który niekoniecznie musi być przecież taki jak mój. 
Tak więc ( kurde, znowu zacząłem tak nieładnie to zdanie, no ) posłuchajcie sobie numerów, poczytajcie ciekawostki i oczekujcie kolejnej dawki szalonych opisów z jeszcze bardziej szalonego życia, wywiadów, relacji... No, ogólnie wszystkiego co mi do tej mojej nie do końca zdrowej głowy wpadnie. :)

wtorek, 8 października 2013

Interpretacja rockowych tekstów, cz.2 - Stratovarius - "Destiny"

Przedwczorajszy post, a właściwie jeden z komentarzy do niego przypomniał mi dzisiaj o pewnym pomyśle, który kiedyś urzeczywistniłem... Mianowicie o interpretacji rockowych tekstów. Wciąż uważam to za świetny koncept, i mam nadzieję zrobić tego więcej części... Co by pokazać co niektórym, jak pan anonimowy na przykład, że rock i metal też swoje teksty mają, i to czasami wręcz poetycko wybitne.
Rozpoczynając " Interpretację rockowych tekstów " chciałem, aby analizowane przeze mnie teksty nie były klarowne i banalne ( przykładowo traktujące o dziewczynach, miłości albo rock'n'rollowym życiu, co jest dosyć częste ), tylko zmuszające do zastanowienia się nad nimi, a do tego znalazły swe miejsce w świetnej kompozycji ( coś mi w tym zdaniu wizualnie nie pasuje... Jestem kinestetykiem, zdaje się, i takie rzeczy czuję. No ale wiadomo o co mi chodzi chyba, nie? ). "Forever Failure" Paradise Lost świetnie się w takie założenia wpisywał. Dziś również postanowiłem więc wziąć na tapetę numer, który nie dość że jest genialnie skomponowany, to i posiada dobry, filozoficzny tekst. 
Kojarzy ktoś kapelę o nazwie Stratovarius? Mniejszym byłoby to grzechem, niż nie kojarzenie Paradise Lost, niemniej jednak każdemu szanującemu się metalowi nie powinna być ona obca ( chyba że w odtwarzaczu katujesz tylko thrash, death i black metalowe płyty ). Choć z drugiej strony dla ortodoksa użycie klawisza w muzyce i nazwanie tego "metalem" może być cokolwiek obraźliwe...Co by nie mówić, Stratovarius swoją markę już sobie wyrobił, a w wielu kręgach doczekał się statusu power metalowej legendy ( całkiem zasłużenie, myślę ). Z resztą świetne albumy i oryginalne ( kiedyś ) fińskie brzmienie tylko potwierdzają, że nie są to opinie wyssane z palca. Żal tylko trochę, że Mr. Tolkki parę lat temu pożegnał się z kapelą, wszak to on odpowiadał za większość ich klasycznych numerów. Choć, z drugiej strony, po jego odejściu chłopaki też radzą sobie całkiem nieźle. 
Dziś skupię się na utworze pochodzącym z ich najlepszego chyba albumu, "Destiny" o tym samym tytule ( z tej płyty pochodzą też takie numery jak "SOS" czy "Anthem of the World" ). Nie będzie to z pewnością łatwe, bo tekst naprawdę nakłania do głębszych przemyśleń... Chętnie się jednak tego podejmę, tym bardziej że parę lat temu miał on dla mnie duże znaczenie ( nadal ma, jakby nie patrzeć ).

Oryginalna wersja tekstu:

The times are changing so fast
I wonder how long it lasts
The clock is ticking time is running out
The hatred fills this Earth
And for what is worth
We're in the end before we know

Throughout the years
I have struggled to find the answer that
I never knew
It strucked me like a million lightnings
And here I am telling to you

Every second of day it is coming your way
Future unknown is here to stay
Got to open your mind
of you will be led to astray
There's a time to live
There`s a time to die
But no one can`t escape the Destiny

Look all these things we`ve done
Under the burning Sun
Is this the way to carry on?
So take a look at yourself
And tell me what do you see
A wolf in clothes of the Lamb?

Throughout the ....

Every second ...

Let your spirit free
Through Window of your Mind
Unchain your Soul from hate
All you need is Faith

I control my Life
I am the One
You control your Life
But don't forget Your Destiny....

It's time to say goodbye
I know it will make you cry
You make your Destiny
I know you'll find the way
And outside Sun is bright
The things will be alright
I will be back one day to you
So please Wait For ME 


Tekst w wersji polskiej:

Czasy zmieniają się tak szybko
Ciekaw jestem jak długo jeszcze
Zegar tyka, czas ucieka
Nienawiść wypełnia tą Ziemię
I czego jest warta
Kończymy nim zdążymy się obejrzeć

Poprzez lata
Walczyłem by znaleźć odpowiedź
Na to, czego nigdy nie wiedziałem
Uderzyła mnie jak milion błyskawic
I teraz mówię ją tobie

Każda sekunda dnia idzie twoją drogą
Przyszłość pozostanie nieznana
Musisz otworzyć swój umysł
Lub zbłądzisz
Jest czas by żyć
Jest czas, by umierać
Lecz nikt nie ucieknie Przeznaczeniu

Popatrz na to wszystko co zrobiliśmy
Pod płonącym Słońcem
Czy tak należy dalej postępować?
Popatrz na siebie
I powiedz, co widzisz
Wilka w owczej skórze?

Poprzez lata...

W każdej sekundzie...

Uwolnij swego ducha
Przez Okno swego Umysłu
Rozkuj łańcuchy nienawiści na swej Duszy
Wszystko, czego potrzebujesz to Wiara

Kontroluję swoje Życie
Jestem Jedynym
Kontrolujesz swe Życie
Lecz nie zapomnij o Przeznaczeniu...

Czas się pożegnać
Wiem, że będziesz płakać
Spełniasz swe Przeznaczenie
Wiem, że odnajdziesz właściwą drogę
Na zewnątrz jaśnieje Słońce
Wszystko będzie w porządku
Pewnego dnia wrócę do ciebie
Więc proszę, zaczekaj Na MNIE 


Nie wiem, jakie poglądy w kwestii wiary reprezentują muzycy, sądząc jednak z ich postawy i tekstów w coś chyba wierzą... W każdym razie tym przypadku nie będzie chyba powodu stosować żadnych rozgraniczeń. Napiszę po prostu, jak ja to wszystko widzę.
Jedźmy po kolei. Pierwsza zwrotka jest raczej prosta w interpretacji. I dość pesymistyczna. Czasy zmieniają się bardzo szybko. "Ciekawe jak długo jeszcze"... No, tu w zasadzie można pójść w dwa dokończenia. Albo ciekawi nas, jak długo jeszcze te czasy się będą zmieniać, albo ciekawi nas, kiedy w końcu tymi zmianami się wykończymy ( choć, w sumie można i użyć obu ). Czas ucieka, a z ziemią dzieje się coraz gorzej. "I czego jest warta"... Na to mam dwa koncepty - albo postawić tam pytajnik, albo odebrać to jako wyraz goryczy. Nasze życie skończy się, ani się obejrzymy.

O ile pierwsza zwrotka była raczej klarowna, o tyle w refrenie można już pójść w trochę konceptów. Dla mnie najtrafniejszą interpretacją jest skupienie się na życiu człowieka i powiązanie z pierwszą zwrotką. Przez lata szukałem odpowiedzi, dlaczego w życiu dzieje się tak źle ( patrz pierwsza zwrotka ), nie mogłem jednak jej znaleźć. Teraz, gdy w końcu ją poznałem, muszę ją ogłosić całemu światu! Mojemu życiu towarzyszy upływ czasu, ale nigdy nie poznam przyszłości. To ja za nią odpowiadam, kierując swój umysł na dobre lub złe tory. Muszę dobrze wykorzystać czas swojego życia. Mam świadomość, że kiedyś umrę. I że w tym życiu jest coś, co dopada każdego: Przeznaczenie. 

W kolejnej zwrotce początkowo nasuwa się - i pewnie nie tylko mi - ciekawa interpretacja. No bo co można robić pod palącym słońcem i zastanawiać się, czy to na pewno było dobre? Pewnie to jakaś ukryta metafora, ogólnie jednak przekaz jest ten sam - Zastanawiam się, czy rzeczy które robiłem w życiu były zgodne ze mną... Czy nie jestem czasem fałszywcem i sprzedawczykiem.

No i na zakończenie ostatnie trzy zwrotki. Muszę uwolnić ducha poprzez umysł. To jest w ogóle ciekawa koncepcja - dla mnie jest to przykład wyrażenia, że to ( wiem, za dużo "to" ), co nadprzyrodzone i nierealistyczne wcale nie musi kłócić się z tym, co mówi nauka. Można śmiało te rzeczy ze sobą łączyć. Idźmy dalej... Muszę pokonać swoją nienawiść, jeśli ją w sobie mam. Jedyne czego potrzebuję to wiara! Tu również można tę wiarę pojmować różnorako - dla katolika to będzie wiara w Boga, dla ateisty wiara w sens życia a dla innych jeszcze co innego. Dalej... Kontroluję swoje życie i jestem jedynym na tym świecie, który może je kontrolować. Nie wolno mi jednak zapomnieć o przeznaczeniu, które dopada każdego. 
Ostatnia zwrotka to już w ogóle jest mnogość znaczeń... Można to odebrać jako zwrot autora tekstu do słuchacza, jak również - chociażby - zwrot np. umierającego rodzica albo dziadka do nas. Z resztą i cały tekst można tak interpretować - jako wyznanie umierającego, który ukazuje nam życiową mądrość zdobytą poprzez wiele doświadczeń. Zauważcie, że ostatnia zwrotka stoi w totalnej opozycji do zwrotki pierwszej - z początku pesymizm aż kipiał, a teraz mówią nam, że mamy się nie martwić. Że wszystko będzie ok. Spełnimy swoje przeznaczenie, odnajdziemy właściwą drogę w życiu. I mamy nie płakać za tym, który te słowa wypowiada... Tak więc druga koncepcja na temat podmiotu lirycznego wydaje się teraz jeszcze bardziej trafiona. Pewnego dnia ten ktoś powróci - prawdopodobnie wtedy, gdy będziemy umierać - dlatego też mamy na niego czekać.  


Tak oto - z mojego punktu widzenia - zarysowuje się przekaz tego tekstu. Po raz kolejny podkreślam, że nie jest to interpretacja ostateczna, ale moja osobista. Każdy ma swoją, nawet ci, którzy to pisali ( Taka Szymborska nie trafiłaby na maturze w klucz z interpretacją własnego wiersza przecież ). Moja rozkmina jest sensowna, spójna i myślę że nie tak wcale daleka od rozkminy autora. Warto jednak samemu zgłębić ten tekst i posłuchać kompozycji, bo to sztuka na najwyższym poziomie.  Tym bardziej, że klimat numeru idealnie współgra ze słowami, i to w każdej chyba interpretacji.


niedziela, 6 października 2013

Brawa dla tej pani!

Najsampierw trza by przeprosić za wyjątkowo długą nieobecność. Nie ma co się usprawiedliwiać jakimiś durnymi tekstami, po prostu nie pisałem i tyle. Ogólnie rzecz biorąc jednak stwierdziłem, że długo tak nie pociągnę. Po prostu pewne rzeczy z człowieka wyleźć muszą, a taki blog jest z na to najlepszym sposobem. Tym bardziej że sporo się tych rzeczy w mojej głowie ostatnio narodziło... Zarówno takich, które wynikły z moich osobistych przemyśleń, jak i takich, których kompletnie nie zamierzałem doświadczyć. Weźmy na ten przykład dzień dzisiejszy. Przychodzę sobie jak gdyby nigdy nic do kasy na naszym PKS, a tam kartka z napisem "Czynne w czterech ostatnich i dwóch pierwszych dniach miesiąca". Czyli że nie zdążyłem kupić biletu miesięcznego, znaczy się. :Laikom nie dojeżdżającym nigdy do żadnej szkoły oświadczam, że brak tego papierka skutkuje koniecznością kupowania codziennie biletów normalnych, co w konsekwencji da kwotę co najmniej dwa razy wyższą, niż jakbym nabył ten cholerny miesięczny. A wiadomo przecież, że na świecie kryzys. Trzeba będzie chyba zapieprzać rowerem, psia mać za przeproszeniem.
No, ale pomińmy moje dzisiejsze osobiste żale (aktualnie czwartek ), bo mam ogromną ochotę ten dzień zakończyć. Jak najprędzej. Chętnie za to trochę opowiem, co się działo, jak nie pisałem... A działo się sporo. Nie wszystko opiszę, bo nie ma rzecz jasna takiej potrzeby, ale postaram się wybrać co ciekawsze kawałki.
Ot, weźmy na przykład ostatni tydzień. Stwierdziłem, że rzucam karierę epistolograficzną. Kiedy ją w ogóle zacząłem? A no, właśnie gdzieś tydzień temu... Niestety, moje wypociny w tej formie zostały odebrane cokolwiek źle i nie spotkały się z uznaniem osoby do której były adresowane. Niektórzy to nie potrafią docenić ogromu pracy człowieka...
 Dobra, nie brnijmy dalej w temat, bo zaraz zacznę znowu wybuchnę potokiem łzawych słów odzwierciedlających moje uczucia ( no serio, lepiej nie pytać ) i się zacznie. To może coś z przyjemniejszych tematów... O, właśnie. W poniedziałek zdałem prawko. Czad, nie? Fakt, iż dopiero za trzecim razem usłyszałem od egzaminatora "no, to dzisiaj pozytywny" nie jest może powodem do płaczu, wszak to dzisiaj norma, ogólnie rzecz biorąc jednak lepiej wygląda, jak mówię że tylko zdałem. No, to teraz czekamy dwa tygodnie na plastik, podprowadzamy ojcu auto, zapuszczamy w odtwarzaczu "Crazy" Aerosmith i walimy przed siebie!
Ogólnie rzecz biorąc, zacząłem pisać tego posta w czwartek, ale później zrąbał mi się net i musiałem jego dokończenie porzucić aż do dziś, czyli niedzieli. Niby trzy dni, ale już zdążyło się wydarzyć coś, co wybitnie wymaga tutaj skrupulatnego opisania...  Pozwólcie więc, że rozważania na temat tego co się działo przez ostatni porzucę. Póki co.
Tak więc ( polonistka mi ostatnio powiedziała, żebym na maturze ustnej nie zaczynał prezentacji od "a więc" lub "tak więc"; Dobrze, że do maja jeszcze daleko, może zdążę się oduczyć ) cała rzecz wydarzyła się w piątek. Z braku lepszego pomysłu na spędzenie wieczoru ( propozycja piwa pojawiła się już po tym, jak zapłaciłem za autobus ) wybrałem się z paroma koleżankami, moją siostrą i jednym kolegą na "Rio w Opolu". Nie, to nie jest związane z nadchodzący mistrzostwami świata w piłce nożnej. W tym samym mieście bowiem, w minione wakacje odbyły się Światowe Dni Młodzieży, no i księża postanowili przenieść po trochu formułę tamtego spotkania do  Polski. No cóż... Odrzuciłem myśl o tym, że był piątkowy wieczór i zakodowałem sobie we łbie że skoro kasę zapłaciłem, to i bawić się będę dobrze. Początek zapowiadał się obiecująco, trzeba przyznać. Z naszego miasteczka było nas siedmioro plus siostra zakonna, jak dobrze liczę. Bo ogólnie autobus wynajęli ludziska z miasta sąsiedniego. My mieliśmy ten komfort, że wsiadaliśmy pierwsi, a więc rzecz jasna zajęliśmy tyły. Było ok, dopóki nie dojechaliśmy do tego drugiego miasteczka... Nie dość, że większość tamtejszej "ekipy" to była po prostu regularna dzieciarnia ( że niby ja też w tym wieku byłem? Na pewno nie tak rozbrykany, rozpuszczony i dzikusowaty < nie, nie dziki, dzikusowaty > ), to jeszcze opiekowały się nimi osoby, którym w dzieciństwie nie dane było chyba nauczyć się podstawowych zasad kultury. No właśnie... Gadamy sobie spokojnie na tyłach autobusu, a tu wchodzi jakaś baba z taki ryjem jakby co najmniej kilo koki rurką po papierze toaletowym właśnie wciągnęła i każe mojej siostrze i jej koleżance wypierdzielać z miejsc, bo ona musi tam siedzieć. Ludzie, co to za zwyczaje?! Rozumiem, jakby tu Jimmy Hendrix wchodził, ale ta baba to chyba nawet na własnym osiedlu nie była znana, bo nikt nie chciałby jej poznawać. A najlepsze, że ona jeszcze jest katechetką. Po AWF. Nadążacie? Ja też nie. W każdym razie nie mogłem pozostawić jej głośnego ryja bez równie głośnej odpowiedzi i jej wygarnąłem. Nie będzie mi tu wchodzić i ludzi z miejsc wywalać! Myślałem, że załatwiłem sprawę, ale nie! Jeszcze miała czelność do mnie pyskować! Po kolejnej mojej odpowiedzi wkurzyła się i pojechała mi już konkretynmi argumentami. "Będziesz mógł ze mną dyskutować, jak skończysz osiemnaście lat!". A to dobre. Skończyłem, szanowna pani! Na moment ją zatkało, ale zaraz walnęła jakże genialną ripostę: "To przyjdź, jak skończysz studia adwokackie!". I tacy ludzie kończą studia? Kto ją tam w ogóle wpuścił? Powinni chyba sprawdzić wpierw papiery, czy czegoś tam nie ma. Koniec końców dziewczyny musiały się usunąć, a katechetko - wuefistka i tak na tym miejscu nie usiadła, tylko posiadła swoich. A jakże. Postanowiliśmy się jednak nie denerwować i jakoś dojechać do tego Opola... Choć z początku jeszcze jej pociskałem, że nikt mnie tak bezczelnie w życiu nie potraktował i że to skandal, który trzeba opisać na blogu ( co właśnie czynię ). Ogólnie cały event na szczęście przesiedziała daleko od nas, więc nie było źle. Tylko jeszcze powrót musieliśmy z nią przecierpieć... Żal mi był kolesia, którego opierdzieliła za to że że chciał coś pokazać na telefonie koleżance z sąsiedniego fotela i blaskiem urządzenia oślepił katechetkę. Zaczęła pierdzielić, że ten telefon zaraz za okno mu wywali. Rzucić taką groźbę w autobusie bez rozsuwanych okien to może tylko iście szatański umysł. Jak dojechaliśmy z powrotem i przewodniczka ( czy kto to tam był ) rzuciła: "Brawa dla pani katechetki" to, rzecz oczywista, nikt od nas nie pofatygował się nawet żeby podnieść którąkolwiek z kończyn.
Dobra, panie i panowie, na dzisiaj już niestety kończę... Daje wam gwarancję, że będę pisał częściej! I tak się szkoła zaczęła i nie ma co robić porankami...   

P.S. Zastanawiam się, czy jak ta kobieta to przeczyta, to pozwie mnie do sądu... Choć właściwie nazwiska nie podałem, bo i też go nie znam... A, walić to. To już chyba nie komuna, żeby ludzi za pisanie prawdy zamykać, co?

środa, 14 sierpnia 2013

Jak na przejażdżkę rowerową się wybrałem

Stwierdzam - i stwierdzam to nad wyraz wręcz dobitnie ( o ile da się w taki sposób coś stwierdzić ) - że zawsze muszę mieć przy sobie aparat. Cholera, znowu wczoraj kurde taka akcja a w plecaku tylko komórka, portfel z dowodem i pieniędzmi w razie czego, trochę jedzenia i kluczyk od zapięcia do roweru, czyli kompletnie nieprzydatne rzeczy. No serio, na co komu portfel albo komórka, gdy wali na rowerową wyprawę, i to w wakacje? Niby można by się rzucać, że jak się zgubisz to zadzwonisz, albo okażesz policji dowód, w razie gdyby np. bateria w komórce padła. Jednakże czy nie jest rzeczą ciekawszą - i dają więcej adrenaliny - gdy zgubisz się, złapiesz kapcia czy coś powiedzmy w środku lasu i nie będziesz miał przy sobie kompletnie nic? Toż to scenariusz rodem jak z jakiejś książki albo filmu ( polecam "Pokochała Toma Gordona" Kinga )! Taa, zaraz mi tu ktoś zacznie prawić morały, że to głupie, szczylowate myślenie i że mam jeszcze siano we łbie i mówię jakbym miał źle w głowie i w ogóle jeszcze sporo "i"... Może i będzie miał rację. Ale ten ktoś najprawdopodobniej nigdy nie był na obozie, nie spał pod namiotem, nie wracał nad ranem do domu, nie chadzał nocą po ciemnym lesie. Czyli nie wie, co to znaczy czuć ducha przygody! Nie ma nic lepszego niż letni, wakacyjny wieczór, namiot, kartofel pieczony przy ognisku, gitara i dziewczyna u boku a wszystko to nad jeziorem, w którym odbija się blask księżyca świecącego na czystym, rozgwieżdżonym niebie jak najdalej od domu. I na cholerę mi wtedy jakaś komórka?! Żeby co pięć minut dzwonili zestresowani rodzice obawiający się czy ich wciąż jeszcze mały synuś ( Nauczyłem się, że dla nich już zawsze taki będę ) żyje i nic sobie nie zrobił? Nie, panie to ja dziękuję za taką wyprawę. Kiedyś to jednak mieli lepiej. Nie było komórek, komputerów, internetu, telewizorów z tysiącem bezsensownych kanałów i nikt nie narzekał. Wyjeżdżałeś na wakacje, to nikt się nie mógł z tobą skontaktować, odcinałeś się od świata. I wtedy mogłeś poczuć wolność. Teraz niby też, ale potem wpadniesz w taki wolnościowy trans a tu już wyciąga cię z niego dźwięk komórki. Potem jeszcze spotkasz zwariowane dziewczyny na trasie, cykniesz z nimi parę zdjęć a następnego dnia widzisz te foty na fejsie z jakimś durnym opisem, tak jakby nie dało się ich wywołać, zrobić album, wrzucić na dno szafy a po dwudziestu latach odkurzyć i wspominać przy winku. Nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych technologicznie rzeczach, takich jak iphone czy co tam jeszcze wymyślili.... Albo muzyka. Teraz to puścisz sobie coś ze zwykłej komórki, która w dodatku ma połączenie z netem, więc grasz na życzenie. Kiedyś pakowałeś wieżę ( albo i radio ), głośniki, płyty ( Czy ktoś w dzisiejszych czasach wie, jeszcze co to takiego jest płyta? ) i jazda! To miało w sobie magię... Szczególnie, jak to wszystko leciało z normalnej, tradycyjnej, pospolitej, zwykłej PŁYTY CD ( Albo winyla - to dopiero jest dźwięk, ha! )  a nie z plików na komputerze czy laptopie. W całym tym przydługawym wstępie do właściwej opowieści pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach to mało kogo interesuje już wyprawa w nieznane, z oddechem przygody na karku. Wolą w domu przy kompie siedzieć, albo szlajać się po dyskotekach czy barach... Wierzcie mi, jeśli znajdziecie ludzi, którzy z entuzjazmem zapalą się na pomysł wypadu pod namioty na dłużej niż trzy dni, to macie prawie pewność, że to naprawdę spoko ekipa.

No, ale kończmy to powoli, miało być o przeżyciach dnia wczorajszego, a zaczęło się kolejną refleksją. Samo jakoś tak wyszło. Po prostu musiałem to napisać, no... Tak więc wczorajszego dnia upalnego ( rym nie zamierzony ) wybrałem się z kumplem na przejażdżkę rowerową ( która zamieniła się w prawdziwy survival, ale do tego jeszcze dojdziemy ). Zapakowaliśmy jeden plecak, do którego wrzuciliśmy tylko komórki oraz portfele i jazda przed siebie! Wyjeżdżaliśmy około godziny piętnastej ( warto tę informację zapamiętać ). Z początku plan podróży był cokolwiek niesprecyzowany, w końcu jednak ustalił się na kierunek Rudy ( za Kuźnią Raciborską ) - z racji tego iż znajduje się tam zabytkowa, wciąż czynna stacja kolei wąskotorowej - nie do końca znaną nam trasą. Całość miała liczyć jakieś 40 - 45 km w jedną stronę. Pierwszy zonk spotkał nas już po dziesięciu kilometrach, kiedy to zwariowany kierowca ciężarówki nas wyprzedzał, a właściwie mijał, po nie przekroczył nawet osi jezdni. A że gabaryty miał, to i ledwo się obok nas zmieścił. Do teraz jestem pewny, że włosami musnąłem jego boczne lusterko. O ile ja jakoś dałem radę utrzymać się na swoim wiernym rumaku to kumpel za mną tyle szczęścia nie miał i doznał niegroźnego upadku. Upadek niegroźny, ale łańcuch spadł. No i znów całe ręce uwalone jak z... No, lepiej nie mówić z czego. Ale daliśmy radę, rower sprawny, ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dziesięciu kilometrach zgodnie stwierdziliśmy, że porywanie się na tego typu wojaże przy ponad trzydziestu stopniach upału bez jakichkolwiek płynów nie był pomysłem do końca trafionym. W końcu jednak w jakiejś wiosce udało nam się trafić do sklepu, gdzie podnieśliśmy sobie poziom cieczy w organizmie. Napojeni i szczęśliwi ruszyliśmy. Zaraz jednak z tych dwóch rzeczy zostało tylko "napojeni", bo okazało się, że pomyliliśmy drogi i nadłożyliśmy jakieś osiem kilometrów. Zaczęło się robić mało ciekawie, bo przecież do końca trasy nadal zostało około dwudziestu kilosów, a trzeba było jeszcze wrócić. Z racji tego, że teraz ciemno jest już koło dziewiątej a my nie mieliśmy świateł ( Tak jest, zawsze w pełni przygotowani na długie trasy rowerowe ), trzeba było włączyć szósty bieg. Czy tam przerzutkę, jeden kit. Dłuższa trasa nie dość że okazała się dłuższa ( Błyskotliwość moich stwierdzeń czasami mnie przeraża ), to jeszcze niemalże cały czas pod górkę. Ale w końcu nam się udało tam dojechać. Na miejscu okazało się, że kolejka już tego dnia nie pojedzie... No cóż. Chociaż pooglądaliśmy sobie te stare maszyny. I z jakimś psem zaprzyjaźniliśmy, który chyba pomieszkiwał na tej stacji. Taki miły mieszaniec z widocznym pokrewieństwem z wilczurem. Gdy siedzieliśmy na tej stacji była godzina osiemnasta ( a więc jakieś 45 minut później, niż zakładaliśmy ). Zrobiliśmy się nieco głodni i - znów - spragnieni, więc pojechaliśmy do znajdujące się w Rudach Żabki, do której wszedłem tylko ja, kumpel został przy rowerach. Mimo iż mieliśmy zapięcie. Czemu? Aa, no właśnie. Pod sklep beztrosko zajechało sobie czterech cyganów z autem na Rumuńskiej rejestracji i wypchanym bagażnikiem. Panowie bardzo łakomie spoglądali na nasze rowery. W takiej sytuacji to i zapięcie pewnie nic by nie dało, wzięliby piły i tyle byśmy nasze rumaki widzieli. Gdy nie kumpel, to pewnie zmuszeni byśmy byli spać pod mostem, bo do rodziców za Chiny bym nie zadzwonił. Żeby opierdziel dostać? Powiedziałbym że, spotkaliśmy kumpli, którzy śpią pod namiotami, nocujemy a następnego dnia wróciłbym z buta. Rower? Oddałem organizacji charytatywnej ( Dobra, czasami ponosi mnie fantazja ). Gdy w końcu bezpiecznie udało nam się opuścić teren sklepu, zajechaliśmy pod pobliskie sanktuarium, na ławeczkę, co by w spokoju zjeść i architekturę pooglądać. Stwierdziliśmy, że wrócimy pociągiem. Będzie szybciej, a może i po jasnemu zdążymy wrócić. Ale najszybszy pociąg mieliśmy o 20:30 ( mamy 19:30 ), który w dodatku nie dojeżdżał do najbliższej naszej miejscowości stacji, tylko dziesięć kilometrów dalej. No ale, dobra, damy radę jakoś. Pociąg przyjechał - o dziwo - punktualnie. Gdy wsiedliśmy, okazało się, że chociaż raz tego dnia dopisało nam szczęście. Licząc przejazd wraz z rowerami zapłacilibyśmy jakieś 25 - 27 zł, ale wyjątkowo uprzejmy bileter wziął tylko dychę, nie dając biletu. Dla siebie zgarnął, znaczy się. Dlatego też lepiej nie mówić, gdzie wsiadaliśmy... A sama jazda pociągiem? Cóż... Znowu poczułem tę wolność! Otwarte okno, widok zachodzącego słońca na tle budynków pozostałych z czasów komuny ( brzmi może i śmiesznie, ale wygląda fajnie ), wiatr we włosach i to genialne uczucie, które w takich chwilach ci towarzyszy... No żyć, nie umierać, serio. Niestety jednak, nie zdążyliśmy dojechać na tyle szybko, żeby zdążyć przed zmrokiem. Trzeba było więc znaleźć gdzieś jakieś lampki rowerowe... I tu zaczęły się schody. Każdy sklep, pod który zajeżdżaliśmy, był już zamknięty ( pamiętamy, wtorek a było już trochę po dziewiątej ). W końcu jednak kapnęliśmy się, że jeden z wielkich marketów jest czynny do dziesiątej. Lampki znaleźliśmy, ale musieliśmy na nie wydać cholera kolejne trzy dychy, razem z bateriami. I co, myślicie że szybko je zamontowaliśmy i odjechaliśmy w siną dal? Panie, gdzie tam? Najpierw przez półgodziny nie mogliśmy się połapać, jak to się otwiera i gdzie te baterie trza włożyć, także zmuszony byłem podejść z tym do ochroniarza w sklepie. Ochroniarz jednak również nie bardzo wiedział, co z tym wszystkim zrobić... Trza podejść do informacji. Tam miła kobieta także bezskutecznie walczyła z chińskimi zabezpieczeniami. Nawet szefowa działu nic nie potrafiła wskórać. Dopiero wezwana na miejsce dramatycznych prób otworzenia głupich lampek do roweru - gdzie lada chwila poszłyby w ruch młotki - trzecia z kobiet wzięła je na sposób i otworzyła. Głupio mi trochę było, a jakże, ale grunt że żeśmy to otworzyli. To, co montujemy? Ha, nie ma tak dobrze. Kupiliśmy cztery baterie, a okazało się że łącznie potrzeba nam było pięciu. Ironia losu, nieprawdaż? Kolejne 8 zł do tyłu, po pojedynczych nie sprzedawali. Hura, lampki świeciły! Okey, to teraz przystępujemy do montażu. I tu dopiero zaczęła się jazda... Było już koło dziesiątej, bo sklep zamykali ( staliśmy pod nim ), gdy zaczęliśmy rozkręcać tę skomplikowaną aparaturę mocującą bez jakiejkolwiek instrukcji obsługi. Co, myślicie że to takie proste lampki do roweru zamontować, he? Myślcie dalej. Za El Dorado nie dało się tego szachrajstwa zamontować. Kombinowaliśmy, kopaliśmy, używaliśmy paznokci, zębów, linek hamulcowych a nawet próbowaliśmy użyć błotników ( też się zastanawiam, jak wpadliśmy na tę genialną myśl ), ale nic to nie dawało. O ile w końcu - po mniej więcej godzinie - przednią udało się jako tako zamontować, to tylnej za nic w świecie nie szło. Po kolejnych dziesięciu minutach jakoś już to jednak trzymało. No właśnie, jakoś. Aha, w tym miejscu jeszcze należałoby pozdrowić dwie urocze dziewczyny, które widząc nas pod tym sklepem nie mogły wyrobić ze śmiechu. Tam się tragedia ludzka dzieje, 4 dychy w plecy i mordercza praca o jedenastej a te bezczelnie śmieją ci się niemal prosto w twarz. Dobra, ale ruszyliśmy w końcu... Stwierdziliśmy, że jeszcze zdążymy skoczyć do McDonalda, który był po drugiej stronie ulicy. Musieliśmy jednak najpierw objechać plac, przejechać kawał po chodniku i dopiero potem skręcić. W momencie gdy byliśmy na prostej, przy której ten przybytek chlewnego żarcia się znajdował, zjechaliśmy z chodnika. Aha, nie wspomniałem, że mieliśmy tylko dwie lampki - ja miałem przednią, kumpel tylną. Świetne dopełnienie, nie? ( Ha, 3x razy "nie" obok siebie, to mi się jeszcze nie zdarzyło ). No i w momencie zjazdu z chodnika ta trzymająca się "jakoś" tylna lampka normalnie centralnie z rowera spadła... Na szczęście - jak z początku pomyśleliśmy, wtaczając się z powrotem na chodnik, większych szkód nie doznała, rozpadła się tylko na podstawowe części. Z racji jednak tego że prócz incydentu w pociągu szczęścia nam wtedy mocno brakowało, chwilę później naszą lampkę rozjechała srebrna Toyota na pewnych rejestracjach. Pamiętam, bo krzyczałem za tym swoistym piratem drogowym jak opętany, żeby wrócił i poskładał te lampki, bo jak nie, to pozwę go o zniszczenie mienia, wymachując przy tym rękami niby wiatrak jakiś ( i nie tylko rękami ). Dorzuciłem coś chyba jeszcze o tym, żeby wrócił i zachował się jak mężczyzna, czy jakoś tak. W każdym kolejni ludzie mieli z tego mojego napadu szału jeszcze większy ubaw. Ci to się nawet nie z tym nie kryli, rżeli jak dzikie osły. " A to Polska właśnie ", jak Wyspiański napisał. Aha, i znowu zauważyły nas te dwie dziewczyny. Krzyknąłem na nie, że co się śmieją, niech przychodzą pomóc, bo to nie jest nic śmiesznego. Jedna chciała biec, ale ta druga ją zatrzymała. Dobra tam, dziewczyna do pomocy to wcale mogło nie być najlepsze rozwiązanie. A co z lampką? Kurde, poszła jedna żaróweczka i cała plastikowa obudowa, ale świeciła! Choć wyglądem już lampki nie przypominała, dało się jechać. Tyle tylko że teraz nie było sposobu, żeby to na rowerze zamontować... Wykorzystaliśmy więc plecak. Wsadziliśmy "lampkę" do tylnej kieszeni, docisnęliśmy zamkiem, tak że tylko te żarówki wystawały i można było jechać, a co! Właściwie trzeba było, bo tu już za piętnaście dwunasta, zimno jak cholera, a my tylko w bluzkach i spodenkach jakieś trzynaście kilometrów od domu. A droga powrotna... No, to dopiero był szał. Mniej więcej osiem kilometrów całej drogi ciągnęło się przez gęsty las, gdzie z rzadka jeździły auta, za to wte i wte chodziły jakieś jeże, kicały zające czy fikały wiewiórki. Nie mówiąc o tym, że bardzo łatwo dało się spotkać jakiegoś dzika albo sarnę. A ta przednia lampka pierwszej jakości nie była... Samemu - nie ma szans, żeby wyrobić, to się można za przeproszeniem zesrać ze strachu w takiej sytuacji. Centralnie jakbyś w jakimś horrorze jechał. Aha, i przy końcu lasu jakieś dwa auta na nas "titały", a pasażerowie jednego gestykulowali, że rzekomo nie mieliśmy światła. Odkrzyknąłbym coś, ale mieli rację, tylne wpadło do kieszeni plecaka i nie było go widać Miło właściwie, że nas zauważyli w tym ciemnym lesie. 

Po tysiącach kompletnie niewidocznych dziur, hektolitrach wypoconych ze strachu słonych kropel i towarzyszącej nam wciąż obawie o własne życie w końcu dojechaliśmy. Na miejscu jeszcze się okazało, że matka zdążyła zadzwonić już 4 razy... Sami widzicie, jak komórki są szkodliwe. Chociaż tu może i miała rację, bo sam bym się martwił o syna, który o piętnastej mówi że idzie na rower i wraca prawie dziesięć godzin później brudny jakby się przez komin przeciskał, z gumką ledwie wiszącą na końcówkach włosów, bo się kucyk rozwalił i mającym minę jakby właśnie co uciekł przed wściekłą pumą  Trochę pokrzyczeli w domu, ale to standardzik. Tyle już tych pokrzykiwań było... I dopóki nie wyjadę na studia - na co czekam z utęsknieniem - jeszcze sporo będzie :)

To na koniec pokażę wam - z racji że nie było aparatu, nad czym cholera ubolewam jakbym właśnie litra Smirnoffa rozbił - taką spoko fotkę o tym, jak to jest czuć wolność podczas rowerowej wyprawy...

Może i pierwsze co w goglach wyskoczy, ale tak się właśnie czujesz, gdy wsiadasz na rower i ruszasz w nieznane, ha! 

 

wtorek, 6 sierpnia 2013

Wywiad z Bogusławem "Duval" Olszonowskim

Pozdrowienia ze słonecznego - przynajmniej na razie, bo zdaje się że zaraz zacznie padać - Świnoujścia! Uprzedzam jednak, nie oczekujcie jakiś kolejnych szałowych opisów z tych moich wakacji, bo po prostu są one jakoś wyjątkowo nudne... Przynajmniej w tym Świnoujściu, gdzie nie ma ekipy, ani nawet jednej osoby z którą można byłoby zrobić coś nadającego się do opisania na tym blogu albo po prostu pójść na imprezę.... Niemniej jednak przydarzyła mi się jedna ciekawa rzecz. Otóż idę sobie kulturalnie ku w niedzielę do kościoła, wchodzę do środka jak gdyby nigdy nic i patrzę, że przy ołtarzu stoi jakiś mężczyzna... Wpierw okazało się że będzie robił oprawę muzyczną mszy. Spoko. A potem okazało się, że to większa szycha niż można by przypuszczać! Bowiem tym grajkiem z gitarą okazał się pan Bogusław Olszonowicz, występujący pod nazwą "Duval". Macie prawo nie kojarzyć, bo ja też bez bicia  przyznam się, że szanownego muzyka nie kojarzyłem. Później jednak dowiedziałem się, że gra już kilkadziesiąt lat, występował przed Papieżem, na oczach Szwedzkiej pary królewskiej i nagrywał z Czerwonymi Gitarami - a więc wyrósł z polskiej sceny big - beatowej, która dała podwaliny pod mocniejsze brzmienia. Poza tym dzielił również scenę z wieloma znanymi polskimi artystami... No i udało mi się z nim przeprowadzić wywiad! Uznałem to za świetną myśl - First, fajnie będzie opublikować na blogu kolejny wywiad z ciekawą osobą, która wiele już w swej muzycznej drodze przeszła, Second, zawsze to jakieś doświadczenie dla BelleCo, który notabene gra w podobnym stylu ( dobra, może z trochę bardziej rockowym feelingiem i zacięciem :p ) :) Miłej lektury!
 
 
 
1. Kiedy zaczął pan swoją muzyczną drogę?

Już pod koniec nauki w szkole podstawowej, a była to połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z kolegami w klasie założyliśmy zespół bitowy. Uczyliśmy się gry na gitarach „rozpracowując” chwyty, czyli akordy do popularnych wówczas piosenek, które śpiewały takie zespoły jak: „Czerwone Gitary”, „Czerwono-Czarni”, „Niebiesko-Czarni”, „No-To-Co” itp.

2. Czy od zawsze ciągnęło pana do gitary?

Tak, podobnie, jak zdecydowana większość nastolatków w tamtych czasach, chciałem grać na gitarze. Umiejętność posługiwania się tym instrumentem nobilitowała w towarzystwie. Ktoś, kto grał na gitarze łatwiej był akceptowany przez rówieśników.

3. Kiedy powstały pierwsze pana kompozycje? Od początku były utrzymane w klimatach chrześcijańskich?

Pierwsze moje kompozycje powstały pod koniec lat sześćdziesiątych. To były piosenki okolicznościowe, np. z okazji urodzin mojej babci, zaś na początku lat siedemdziesiątych skomponowałem dość popularną piosenkę: „Dziękczynienie”, albo jak inni ją tytułują: „Tyle dobrego zawdzięczam Tobie Panie”.

4. Nie jest tajemnicą, że współpracował pan również z Czerwonymi Gitarami, a więc jednymi z czołowych przedstawicieli polskiej sceny big - beatowej. Mógłby pan przybliżyć kulisy tej współpracy?

To długa historia. Tak się złożyło, że w połowie lat osiemdziesiątych zaprzyjaźniłem się z jednym z członków Czerwonych Gitar, Bernardem Dornowskim. Ben bardzo lubił moje piosenki religijne, mieszkał na terenie jednej z parafii, w dzielnicy Gdańska o nazwie Zaspa, gdzie zespół „Duval”, którego byłem założycielem i członkiem często koncertował. Kiedy w czerwcu roku 1987 przyjechał do Gdańska Jan Paweł II, w przeddzień pamiętnej Mszy świętej na Zaspie zorganizowaliśmy wspólnie z ks. Zygmuntem Słomskim – znanym kompozytorem i muzykiem gdańskim - w kościele św. Kazimierza na Zaspie nocny koncert dla pielgrzymów, którzy już wieczorem 11 czerwca przybywali na plac, gdzie Ojciec Święty miał sprawować Eucharystię dla świata pracy. Wówczas zaprosiliśmy do współpracy Bernarda Dornowskiego, z którym zaśpiewaliśmy kilka piosenek. Od tego momentu nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Wiele lat później, kiedy Papież Jan Paweł II po raz drugi miał przyjechać do Gdańska, Bernard Dornowski i Jerzy Skrzypczyk przyszli do mnie – wówczas dziennikarza Gdańskiego Dwutygodnika „Gwiazda Morza” – żeby wspólnie uradzić, jak to zrobić, żeby móc wystąpić podczas Mszy świętej papieskim na sopockim hipodromie. Jakoś to się udało załatwić. Kidy zapadła owa decyzja, przez wiele, wiele godzin ćwiczyliśmy utwór „Ave Maryja” F. Schuberta, który w efekcie został wykonany w Sopocie 4 czerwca 1999 r. Jakiś czas później, z Bernardem Dornowskim i Witoldem Frasunkiewiczem, stworzyliśmy formację „Bernard Dornowski i Przyjaciele” w której śpiewałem wszystkie utwory Seweryna Krajewskiego. Wspomnę, że zanim wyszliśmy na scenę, przez blisko rok pracowaliśmy nad repertuarem, wokalem, techniką grania itp. To była prawdziwa szkoła pokory…

A niezależnie od tego prowadziłem działalność w twórczą w zespole „Duval” i moją pracę dziennikarską.

5. Spotkał się pan kiedyś z jakimiś nieprzyjemnymi uwagami, docinkami z tytułu wykonywanej muzyki? Jakby nie patrzeć, nie wszyscy w tym kraju są chrześcijanami.

Na szczęście nie spotkałem się nigdy z docinkami, że jestem muzykiem religijnym. Sprawa wiary jest dla mnie najważniejsza, stąd, nawet gdyby ktoś próbował dyskredytować moje poglądy na zasadzie wyśmiania czy kpiny, potrafię się do tego zdystansować. Powiem inaczej, częściej spotkałem się z chęcią porozmawiania na temat wiary. A to już zmienia postać rzeczy.

W moim wypadku, muzykę, którą wykonuję i tworzę częściej nazywam „religijną”, aniżeli „chrześcijańska”. Dlatego, że zawsze chciałem wraz z moimi kolegami z zespołu „Duval”, żeby to, co robimy było oprawą liturgii Mszy świętej. To bardzo ważne, ponieważ dla katolika Eucharystia jest najważniejsza, a muzyka ma być jedynie jednym z elementów pozwalających na głębokie przeżycie tego misteryjnego spotkania z Chrystusem. Z tego też powodu, Mszy świętej nie traktujemy jako koncertu, a raczej – poprzez wspólny z wiernymi śpiew – zachętę do aktywnej postawy podczas Mszy świętej. Jeden z biskupów, jeszcze u początków działalności „Duval” powiedział, że jeśli z nami nie będą w kościele śpiewali ludzie, to ta działalność nie będzie miała sensu. Te słowa są dla mnie zawsze wyznacznikiem tego, co w tej dziedzinie robię.

6. Jak to jest z pisaniem tych piosenek? Czy komponowanie utworów o tematyce chrześcijańskiej przychodzi panu łatwiej niż o innej?

Na sposób, czy technikę pisania piosenek nie ma reguły. Jest to aktywność, którą generuje emocja. Bywa, że jakiś utwór powstaje błyskawicznie, z chwili na chwilę, inne zaś, znacznie dłużej. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia, człowiek jest coraz bardziej wobec siebie, i tego co robi, wymagający, stąd aktualnie, piosenki powstają znacznie dłużej. Podobnie jest z ich tematyką. Czasami, kiedy coś człowieka poruszy, a jest to sprawa niekoniecznie sakralna, wówczas przelewam to na papier i próbuję oprawić muzyką.

7. Z tego co wiem, występował pan również przed Papieżem Janem Pawłem II. Jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą?

Dwukrotnie miałem możliwość śpiewania w obecności Papieża-Polaka. Trudno powiedzieć w tym wypadku, że wyłącznie przed Janem Pawłem II, bo zawsze były to okoliczności, że była większa liczba osób. Pierwszy z takich koncertów odbył się w Rzymie na Placu Farnese podczas oficjalnych uroczystości z okazji 600-lecia kanonizacji św. Brygidy. Wówczas widzami tego występu była para królewska ze Szwecji wraz z osobami towarzyszącymi i dyplomaci Włoch. Ten występ zawdzięczamy zaprzyjaźnionemu z nami legendarnemu kapłanowi gdańskiemu śp. ks. prałatowi Henrykowi Jankowskiemu, który był proboszczem jedynej w Polsce parafii pw. św. Brygidy. O drugim z tego rodzaju występów już wspomniałem, bo było to wykonanie pieśni „Ave Maryja” z „Czerwonymi Gitarami” w Sopocie. Pytanie zaś, „jakie to uczucie grać przed tak wielką osobą”, no cóż, są to doznania z gatunku takich, o których pamięta się przez całe życie. I to w szczegółach…

8. Z racji tego, iż blog ten obraca się głównie wokół muzyki rockowej, bluesowej i metalowej nie sposób o te gatunki nie spytać. Interesuje się pan trochę - po trochu z racji uprawianego stylu - polską sceną chrześcijańskiego rocka? Może kojarzy pan takie zespoły jak choćby 2Tm 2,3 lub Pneuma?

Moim zdaniem tzw. „chrześcijański rock” podejmuje nieco inne zadania, niż moja, łagodna forma muzyczna. Przyczyn jest wiele. Inne są współcześnie możliwości prezentacji tego rodzaju muzyki zarówno w formie artystycznej, technicznej, jak i koncertowej. Dziś jest możliwe zorganizowanie profesjonalnie przygotowanych i przeprowadzonych koncertów ewangelizacyjnych typu „Przystanek Jezus” czy jak w Gdańsku: „Katolicy na ulicy”. Utwory stylistycznie nie różnią się od sceny rockowej świeckiej, ale wyróżnia je treść.

Poza tym, współcześni muzycy są znacznie lepiej przygotowani do wykonywania tego rodzaju działalności, posiadają doskonały sprzęt. Naszą działalność cechował pewnego rodzaju romantyzm. Sami uczyliśmy się grać na instrumentach, które w większości wypadków wykonywaliśmy własnoręcznie, bo nie było ich w sklepach. Wiedzieliśmy, że w tej aktywności wyważamy tzw. „otwarte drzwi”, ale z kolei nie było nikogo, kto mógłby coś doradzić, zaproponować. Byliśmy na Wybrzeżu pierwsi, a zatem po prostu było inaczej.

9. Czy uważa pan, że młodzi chrześcijanie powinni propagować swoją wiarę z pomocą muzyki?

Muzyka jest jedną z form ewangelizacji. Najważniejszy jest jednak osobisty przykład. Papież Jan Paweł II, dziś błogosławiony, mówił o tym, że świat potrzebuje świadków Chrystusa. Można o Panu Jezusie pięknie mówić, uzasadniać głęboko wszystkie prawdy wiary, ale co z tego, jeśli ten, kto o tym mówi nie stosuje się do nich. Dlatego muzyka, która jest bardzo nośna i trafia do najgłębszych pokładów ludzkiej duszy daje duże możliwości, by propagować wiarę, ale to, czy młodzi powinni, czy nie powinni to robić, to zależy od ich wyboru. Ja twierdzę, że warto pójść tą drogą, jeśli Pan Bóg dał ku temu odpowiednie talenty.

10. Jakie rady dałby pan początkującym chrześcijańskim kapelom?

Przede wszystkim w muzyce religijnej – o tym wspomniałem przed chwilą – powinna być odpowiednia formacja, przygotowanie wnętrza. Bo to z niego wypływają pozostałe elementy: sposób zachowania przed widzem, nastawienie do głoszonych treści, zaangażowanie. Trzeba pamiętać, że choć wydaje się nam, że potrafimy już dużo, to nigdy nie wiemy wszystkiego i warto zachować do siebie i swojej aktywności stosowny dystans. Zawsze mi imponowało to, że kiedy miałem możliwość koncertowania z artystami znanymi z estrady, np. Krzysztof Krawczyk, Halina Frąckowiak, Justyna Steczkowska, Piotr Szczepanik, Krzysztof Daukszewicz (już nie wspomnę o Czerwonych Gitarach), to byli to zawsze ludzie pokorni i bardzo życzliwie nastawieni do innych, szanujący odbiorcę. Nie było w ich zachowaniu bufonady, czy jakiegoś próżnego gwiazdorstwa. A poza tym, dobrze jest, jeśli zespół, czy wykonawca solowy, ma świadomość celu, jaki chce osiągnąć, czy jest to muzyka estradowa-koncertowa, czy tak jak u mnie, służebna, która – chciałbym - aby była propozycją modlitwy, czymś, co nie będzie obojętne dla odbiorcy, co spowoduje jakąś osobistą refleksję.
 
 
Poniżej macie jeszcze plakat wspomnianego zespołu "Bernard Dornowski i przyjaciele", przedstawiający band na tle domu b. prezydenta Lecha Wałęsy, gdzie grali na jego imieninach.


 
 A tymczasem wszystkim tym, którym skończył się urlop i musieli wracać do pracy, oświadczam - idę sobie pobiegać na plażę, pomoczyć w morzu, a potem usiąść i wypić zimne piwko w knajpce przy Świnoujskiej promenadzie, ha, ha!