środa, 14 sierpnia 2013

Jak na przejażdżkę rowerową się wybrałem

Stwierdzam - i stwierdzam to nad wyraz wręcz dobitnie ( o ile da się w taki sposób coś stwierdzić ) - że zawsze muszę mieć przy sobie aparat. Cholera, znowu wczoraj kurde taka akcja a w plecaku tylko komórka, portfel z dowodem i pieniędzmi w razie czego, trochę jedzenia i kluczyk od zapięcia do roweru, czyli kompletnie nieprzydatne rzeczy. No serio, na co komu portfel albo komórka, gdy wali na rowerową wyprawę, i to w wakacje? Niby można by się rzucać, że jak się zgubisz to zadzwonisz, albo okażesz policji dowód, w razie gdyby np. bateria w komórce padła. Jednakże czy nie jest rzeczą ciekawszą - i dają więcej adrenaliny - gdy zgubisz się, złapiesz kapcia czy coś powiedzmy w środku lasu i nie będziesz miał przy sobie kompletnie nic? Toż to scenariusz rodem jak z jakiejś książki albo filmu ( polecam "Pokochała Toma Gordona" Kinga )! Taa, zaraz mi tu ktoś zacznie prawić morały, że to głupie, szczylowate myślenie i że mam jeszcze siano we łbie i mówię jakbym miał źle w głowie i w ogóle jeszcze sporo "i"... Może i będzie miał rację. Ale ten ktoś najprawdopodobniej nigdy nie był na obozie, nie spał pod namiotem, nie wracał nad ranem do domu, nie chadzał nocą po ciemnym lesie. Czyli nie wie, co to znaczy czuć ducha przygody! Nie ma nic lepszego niż letni, wakacyjny wieczór, namiot, kartofel pieczony przy ognisku, gitara i dziewczyna u boku a wszystko to nad jeziorem, w którym odbija się blask księżyca świecącego na czystym, rozgwieżdżonym niebie jak najdalej od domu. I na cholerę mi wtedy jakaś komórka?! Żeby co pięć minut dzwonili zestresowani rodzice obawiający się czy ich wciąż jeszcze mały synuś ( Nauczyłem się, że dla nich już zawsze taki będę ) żyje i nic sobie nie zrobił? Nie, panie to ja dziękuję za taką wyprawę. Kiedyś to jednak mieli lepiej. Nie było komórek, komputerów, internetu, telewizorów z tysiącem bezsensownych kanałów i nikt nie narzekał. Wyjeżdżałeś na wakacje, to nikt się nie mógł z tobą skontaktować, odcinałeś się od świata. I wtedy mogłeś poczuć wolność. Teraz niby też, ale potem wpadniesz w taki wolnościowy trans a tu już wyciąga cię z niego dźwięk komórki. Potem jeszcze spotkasz zwariowane dziewczyny na trasie, cykniesz z nimi parę zdjęć a następnego dnia widzisz te foty na fejsie z jakimś durnym opisem, tak jakby nie dało się ich wywołać, zrobić album, wrzucić na dno szafy a po dwudziestu latach odkurzyć i wspominać przy winku. Nie mówiąc już o bardziej zaawansowanych technologicznie rzeczach, takich jak iphone czy co tam jeszcze wymyślili.... Albo muzyka. Teraz to puścisz sobie coś ze zwykłej komórki, która w dodatku ma połączenie z netem, więc grasz na życzenie. Kiedyś pakowałeś wieżę ( albo i radio ), głośniki, płyty ( Czy ktoś w dzisiejszych czasach wie, jeszcze co to takiego jest płyta? ) i jazda! To miało w sobie magię... Szczególnie, jak to wszystko leciało z normalnej, tradycyjnej, pospolitej, zwykłej PŁYTY CD ( Albo winyla - to dopiero jest dźwięk, ha! )  a nie z plików na komputerze czy laptopie. W całym tym przydługawym wstępie do właściwej opowieści pomijam fakt, że w dzisiejszych czasach to mało kogo interesuje już wyprawa w nieznane, z oddechem przygody na karku. Wolą w domu przy kompie siedzieć, albo szlajać się po dyskotekach czy barach... Wierzcie mi, jeśli znajdziecie ludzi, którzy z entuzjazmem zapalą się na pomysł wypadu pod namioty na dłużej niż trzy dni, to macie prawie pewność, że to naprawdę spoko ekipa.

No, ale kończmy to powoli, miało być o przeżyciach dnia wczorajszego, a zaczęło się kolejną refleksją. Samo jakoś tak wyszło. Po prostu musiałem to napisać, no... Tak więc wczorajszego dnia upalnego ( rym nie zamierzony ) wybrałem się z kumplem na przejażdżkę rowerową ( która zamieniła się w prawdziwy survival, ale do tego jeszcze dojdziemy ). Zapakowaliśmy jeden plecak, do którego wrzuciliśmy tylko komórki oraz portfele i jazda przed siebie! Wyjeżdżaliśmy około godziny piętnastej ( warto tę informację zapamiętać ). Z początku plan podróży był cokolwiek niesprecyzowany, w końcu jednak ustalił się na kierunek Rudy ( za Kuźnią Raciborską ) - z racji tego iż znajduje się tam zabytkowa, wciąż czynna stacja kolei wąskotorowej - nie do końca znaną nam trasą. Całość miała liczyć jakieś 40 - 45 km w jedną stronę. Pierwszy zonk spotkał nas już po dziesięciu kilometrach, kiedy to zwariowany kierowca ciężarówki nas wyprzedzał, a właściwie mijał, po nie przekroczył nawet osi jezdni. A że gabaryty miał, to i ledwo się obok nas zmieścił. Do teraz jestem pewny, że włosami musnąłem jego boczne lusterko. O ile ja jakoś dałem radę utrzymać się na swoim wiernym rumaku to kumpel za mną tyle szczęścia nie miał i doznał niegroźnego upadku. Upadek niegroźny, ale łańcuch spadł. No i znów całe ręce uwalone jak z... No, lepiej nie mówić z czego. Ale daliśmy radę, rower sprawny, ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dziesięciu kilometrach zgodnie stwierdziliśmy, że porywanie się na tego typu wojaże przy ponad trzydziestu stopniach upału bez jakichkolwiek płynów nie był pomysłem do końca trafionym. W końcu jednak w jakiejś wiosce udało nam się trafić do sklepu, gdzie podnieśliśmy sobie poziom cieczy w organizmie. Napojeni i szczęśliwi ruszyliśmy. Zaraz jednak z tych dwóch rzeczy zostało tylko "napojeni", bo okazało się, że pomyliliśmy drogi i nadłożyliśmy jakieś osiem kilometrów. Zaczęło się robić mało ciekawie, bo przecież do końca trasy nadal zostało około dwudziestu kilosów, a trzeba było jeszcze wrócić. Z racji tego, że teraz ciemno jest już koło dziewiątej a my nie mieliśmy świateł ( Tak jest, zawsze w pełni przygotowani na długie trasy rowerowe ), trzeba było włączyć szósty bieg. Czy tam przerzutkę, jeden kit. Dłuższa trasa nie dość że okazała się dłuższa ( Błyskotliwość moich stwierdzeń czasami mnie przeraża ), to jeszcze niemalże cały czas pod górkę. Ale w końcu nam się udało tam dojechać. Na miejscu okazało się, że kolejka już tego dnia nie pojedzie... No cóż. Chociaż pooglądaliśmy sobie te stare maszyny. I z jakimś psem zaprzyjaźniliśmy, który chyba pomieszkiwał na tej stacji. Taki miły mieszaniec z widocznym pokrewieństwem z wilczurem. Gdy siedzieliśmy na tej stacji była godzina osiemnasta ( a więc jakieś 45 minut później, niż zakładaliśmy ). Zrobiliśmy się nieco głodni i - znów - spragnieni, więc pojechaliśmy do znajdujące się w Rudach Żabki, do której wszedłem tylko ja, kumpel został przy rowerach. Mimo iż mieliśmy zapięcie. Czemu? Aa, no właśnie. Pod sklep beztrosko zajechało sobie czterech cyganów z autem na Rumuńskiej rejestracji i wypchanym bagażnikiem. Panowie bardzo łakomie spoglądali na nasze rowery. W takiej sytuacji to i zapięcie pewnie nic by nie dało, wzięliby piły i tyle byśmy nasze rumaki widzieli. Gdy nie kumpel, to pewnie zmuszeni byśmy byli spać pod mostem, bo do rodziców za Chiny bym nie zadzwonił. Żeby opierdziel dostać? Powiedziałbym że, spotkaliśmy kumpli, którzy śpią pod namiotami, nocujemy a następnego dnia wróciłbym z buta. Rower? Oddałem organizacji charytatywnej ( Dobra, czasami ponosi mnie fantazja ). Gdy w końcu bezpiecznie udało nam się opuścić teren sklepu, zajechaliśmy pod pobliskie sanktuarium, na ławeczkę, co by w spokoju zjeść i architekturę pooglądać. Stwierdziliśmy, że wrócimy pociągiem. Będzie szybciej, a może i po jasnemu zdążymy wrócić. Ale najszybszy pociąg mieliśmy o 20:30 ( mamy 19:30 ), który w dodatku nie dojeżdżał do najbliższej naszej miejscowości stacji, tylko dziesięć kilometrów dalej. No ale, dobra, damy radę jakoś. Pociąg przyjechał - o dziwo - punktualnie. Gdy wsiedliśmy, okazało się, że chociaż raz tego dnia dopisało nam szczęście. Licząc przejazd wraz z rowerami zapłacilibyśmy jakieś 25 - 27 zł, ale wyjątkowo uprzejmy bileter wziął tylko dychę, nie dając biletu. Dla siebie zgarnął, znaczy się. Dlatego też lepiej nie mówić, gdzie wsiadaliśmy... A sama jazda pociągiem? Cóż... Znowu poczułem tę wolność! Otwarte okno, widok zachodzącego słońca na tle budynków pozostałych z czasów komuny ( brzmi może i śmiesznie, ale wygląda fajnie ), wiatr we włosach i to genialne uczucie, które w takich chwilach ci towarzyszy... No żyć, nie umierać, serio. Niestety jednak, nie zdążyliśmy dojechać na tyle szybko, żeby zdążyć przed zmrokiem. Trzeba było więc znaleźć gdzieś jakieś lampki rowerowe... I tu zaczęły się schody. Każdy sklep, pod który zajeżdżaliśmy, był już zamknięty ( pamiętamy, wtorek a było już trochę po dziewiątej ). W końcu jednak kapnęliśmy się, że jeden z wielkich marketów jest czynny do dziesiątej. Lampki znaleźliśmy, ale musieliśmy na nie wydać cholera kolejne trzy dychy, razem z bateriami. I co, myślicie że szybko je zamontowaliśmy i odjechaliśmy w siną dal? Panie, gdzie tam? Najpierw przez półgodziny nie mogliśmy się połapać, jak to się otwiera i gdzie te baterie trza włożyć, także zmuszony byłem podejść z tym do ochroniarza w sklepie. Ochroniarz jednak również nie bardzo wiedział, co z tym wszystkim zrobić... Trza podejść do informacji. Tam miła kobieta także bezskutecznie walczyła z chińskimi zabezpieczeniami. Nawet szefowa działu nic nie potrafiła wskórać. Dopiero wezwana na miejsce dramatycznych prób otworzenia głupich lampek do roweru - gdzie lada chwila poszłyby w ruch młotki - trzecia z kobiet wzięła je na sposób i otworzyła. Głupio mi trochę było, a jakże, ale grunt że żeśmy to otworzyli. To, co montujemy? Ha, nie ma tak dobrze. Kupiliśmy cztery baterie, a okazało się że łącznie potrzeba nam było pięciu. Ironia losu, nieprawdaż? Kolejne 8 zł do tyłu, po pojedynczych nie sprzedawali. Hura, lampki świeciły! Okey, to teraz przystępujemy do montażu. I tu dopiero zaczęła się jazda... Było już koło dziesiątej, bo sklep zamykali ( staliśmy pod nim ), gdy zaczęliśmy rozkręcać tę skomplikowaną aparaturę mocującą bez jakiejkolwiek instrukcji obsługi. Co, myślicie że to takie proste lampki do roweru zamontować, he? Myślcie dalej. Za El Dorado nie dało się tego szachrajstwa zamontować. Kombinowaliśmy, kopaliśmy, używaliśmy paznokci, zębów, linek hamulcowych a nawet próbowaliśmy użyć błotników ( też się zastanawiam, jak wpadliśmy na tę genialną myśl ), ale nic to nie dawało. O ile w końcu - po mniej więcej godzinie - przednią udało się jako tako zamontować, to tylnej za nic w świecie nie szło. Po kolejnych dziesięciu minutach jakoś już to jednak trzymało. No właśnie, jakoś. Aha, w tym miejscu jeszcze należałoby pozdrowić dwie urocze dziewczyny, które widząc nas pod tym sklepem nie mogły wyrobić ze śmiechu. Tam się tragedia ludzka dzieje, 4 dychy w plecy i mordercza praca o jedenastej a te bezczelnie śmieją ci się niemal prosto w twarz. Dobra, ale ruszyliśmy w końcu... Stwierdziliśmy, że jeszcze zdążymy skoczyć do McDonalda, który był po drugiej stronie ulicy. Musieliśmy jednak najpierw objechać plac, przejechać kawał po chodniku i dopiero potem skręcić. W momencie gdy byliśmy na prostej, przy której ten przybytek chlewnego żarcia się znajdował, zjechaliśmy z chodnika. Aha, nie wspomniałem, że mieliśmy tylko dwie lampki - ja miałem przednią, kumpel tylną. Świetne dopełnienie, nie? ( Ha, 3x razy "nie" obok siebie, to mi się jeszcze nie zdarzyło ). No i w momencie zjazdu z chodnika ta trzymająca się "jakoś" tylna lampka normalnie centralnie z rowera spadła... Na szczęście - jak z początku pomyśleliśmy, wtaczając się z powrotem na chodnik, większych szkód nie doznała, rozpadła się tylko na podstawowe części. Z racji jednak tego że prócz incydentu w pociągu szczęścia nam wtedy mocno brakowało, chwilę później naszą lampkę rozjechała srebrna Toyota na pewnych rejestracjach. Pamiętam, bo krzyczałem za tym swoistym piratem drogowym jak opętany, żeby wrócił i poskładał te lampki, bo jak nie, to pozwę go o zniszczenie mienia, wymachując przy tym rękami niby wiatrak jakiś ( i nie tylko rękami ). Dorzuciłem coś chyba jeszcze o tym, żeby wrócił i zachował się jak mężczyzna, czy jakoś tak. W każdym kolejni ludzie mieli z tego mojego napadu szału jeszcze większy ubaw. Ci to się nawet nie z tym nie kryli, rżeli jak dzikie osły. " A to Polska właśnie ", jak Wyspiański napisał. Aha, i znowu zauważyły nas te dwie dziewczyny. Krzyknąłem na nie, że co się śmieją, niech przychodzą pomóc, bo to nie jest nic śmiesznego. Jedna chciała biec, ale ta druga ją zatrzymała. Dobra tam, dziewczyna do pomocy to wcale mogło nie być najlepsze rozwiązanie. A co z lampką? Kurde, poszła jedna żaróweczka i cała plastikowa obudowa, ale świeciła! Choć wyglądem już lampki nie przypominała, dało się jechać. Tyle tylko że teraz nie było sposobu, żeby to na rowerze zamontować... Wykorzystaliśmy więc plecak. Wsadziliśmy "lampkę" do tylnej kieszeni, docisnęliśmy zamkiem, tak że tylko te żarówki wystawały i można było jechać, a co! Właściwie trzeba było, bo tu już za piętnaście dwunasta, zimno jak cholera, a my tylko w bluzkach i spodenkach jakieś trzynaście kilometrów od domu. A droga powrotna... No, to dopiero był szał. Mniej więcej osiem kilometrów całej drogi ciągnęło się przez gęsty las, gdzie z rzadka jeździły auta, za to wte i wte chodziły jakieś jeże, kicały zające czy fikały wiewiórki. Nie mówiąc o tym, że bardzo łatwo dało się spotkać jakiegoś dzika albo sarnę. A ta przednia lampka pierwszej jakości nie była... Samemu - nie ma szans, żeby wyrobić, to się można za przeproszeniem zesrać ze strachu w takiej sytuacji. Centralnie jakbyś w jakimś horrorze jechał. Aha, i przy końcu lasu jakieś dwa auta na nas "titały", a pasażerowie jednego gestykulowali, że rzekomo nie mieliśmy światła. Odkrzyknąłbym coś, ale mieli rację, tylne wpadło do kieszeni plecaka i nie było go widać Miło właściwie, że nas zauważyli w tym ciemnym lesie. 

Po tysiącach kompletnie niewidocznych dziur, hektolitrach wypoconych ze strachu słonych kropel i towarzyszącej nam wciąż obawie o własne życie w końcu dojechaliśmy. Na miejscu jeszcze się okazało, że matka zdążyła zadzwonić już 4 razy... Sami widzicie, jak komórki są szkodliwe. Chociaż tu może i miała rację, bo sam bym się martwił o syna, który o piętnastej mówi że idzie na rower i wraca prawie dziesięć godzin później brudny jakby się przez komin przeciskał, z gumką ledwie wiszącą na końcówkach włosów, bo się kucyk rozwalił i mającym minę jakby właśnie co uciekł przed wściekłą pumą  Trochę pokrzyczeli w domu, ale to standardzik. Tyle już tych pokrzykiwań było... I dopóki nie wyjadę na studia - na co czekam z utęsknieniem - jeszcze sporo będzie :)

To na koniec pokażę wam - z racji że nie było aparatu, nad czym cholera ubolewam jakbym właśnie litra Smirnoffa rozbił - taką spoko fotkę o tym, jak to jest czuć wolność podczas rowerowej wyprawy...

Może i pierwsze co w goglach wyskoczy, ale tak się właśnie czujesz, gdy wsiadasz na rower i ruszasz w nieznane, ha! 

 

2 komentarze:

  1. Bardzo mi przykro, ale w trakcie czytania zachowałam się tak, jak te dwie dziewczyny. Aż się popłakałam ze śmiechu.
    Płyty winylowe - pamiętam(bo ja stara jestem, ale do Lemmy'ego mi daleko)i takich, którzy przerzucali się na kompakty, bo nie trzeszczą itd.
    Muzycznie tak mi się skojarzyło.
    https://www.youtube.com/watch?v=0lYUrZdHx10
    Matka 4 razy dzwoniła? To słabo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozbawił mnie ten wpis, nie powiem, ale nie z tego powodu z którego śmiały się te dziewczyny, lecz z tego, iż nie dawno mnie też się coś podobnego przytrafiło, choć nie w takiej mierze, he he

    OdpowiedzUsuń

Napisz, co o tym wszystkim sądzisz:) Zapisz się w tym szalonym blogu:)

P.S Zachęcam do reklamowania swoich blogów w komentarzach, ale w zamian za to oczekuję reklamy mojego bloga na waszych;) Zachęcam również do dodania bloga do obserwowanych, jeśli spodobały się wam te wypociny:) Z prawej strony pojawiła się także zakładka " Dodaj do " - możecie pomóc w promocji bloga dodając go do takich serwisów jak np. wykop.pl czy gwar.pl:) Również się nie obrażę:D