wtorek, 6 grudnia 2016

Untitled comeback

Co ja tu znów robić, zapytacie. Świetne pytanie. Jak zdążyłem już zauważyć, pewne elementy ludzkie (takie jak ja!), które sądzą, że ich dusza przepełniona jest najczystszej wody artyzmem i wrodzoną Bożą iskrą pozwalająca im babrać się w odmętach sztuki wszelakiej mają tendencje do nostalgii. Wiecie, takiego stanu smutno-radosnego upojenia, w którym przypominasz sobie minione chwile, dni czy nawet lata i rozmyślasz, ileż to życia zmarnowałeś na robienie tylu bezsensownych rzeczy, które jednak lubiłeś i sprawiały ci satysfakcję. Takiż właśnie moment zadumy dopadł mnie ostatnio. W gruncie rzeczy sam pomogłem mu wyjść na powierzchnię, odgrzebując z czeluści internetów swoje pierwsze (dobra, drugie, ale te pierwsze to było dawno i nieprawda) blogowe dziecko i przeglądając wybrane posty. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak wiele wspomnień w nich zakląłem. Cholera, toż to lepsze niż filmy i zdjęcia. Widzę jak dziś wywołaną przeze mnie największą studniówkową gównoburzę w historii polskiego systemu edukacji, podczas której do dyskusji dołączyli się nawet wysoko postawieni przedstawiciele Kongresu Nowej Prawicy (taak... Wtedy to jeszcze była nadzieja na lepsze jutro...). Gęba sama śmieje mi się do monitora, gdy czytam o naszych małomiasteczkowych sylwestrowych wojażach, szeroko z resztą komentowanych w lokalnych moherowych kręgach. A jak sobie przypomnę sobie te uczucie dumy, gdy sam Grzegorz Kupczyk zgodził się na udzielenie mi wywiadu! Kurna, to były czasy.

Od czasu napisania przeze mnie pierwszego tekstu minęło już osiem lat, choć po raz pierwszy zdecydowałem się go opublikować dopiero ponad dwie wiosny później. Szmat czasu. 38% mojego dotychczasowego życia, mówiąc bardziej obrazowo. Okres, w czasie którego z pewnością wiele się zmieniłem, ewoluowałem, na pewne rzeczy zacząłem spoglądać z nieco innej perspektywy. Jedyne, co pozostało niezmienne, to miłość do rockowo-metalowych dźwięków, tych łagodniejszych i tych ostrzejszych. A to chyba najważniejsze, nie?

Bardziej jednak od rozmyślań nad moją burzliwą przeszłością zaabsorbował mnie inny fakt, który ostatecznie chyba przeważył szalę i skłonił do napisania jeszcze jednego tekstu. Spostrzegłem mianowicie, że pomimo mojej zerowej aktywności blog ten wciąż jest odwiedzany. Mało tego. Nie jest tak, że ktoś tylko raz w miesiącu przypadkiem znajdzie w odmętach internetu któryś z postów udostępniony niegdyś przez jakiegoś sflaczałego gimbusa. Statystyki pokazują, iż "Dziennik..." jest odwiedzany regularnie, dzień w dzień, a wejścia wciąż powoli rosną w górę, generując w miarę stały ruch. To tylko pokazuje, jak sporą niegdyś (trudno ocenić, czy dobrą, czy złą. Ja bym się raczej skłaniał ku opcji, że dość prześmiewczą) renomę ów stronka w pewnych kręgach miała. Wystarczy z resztą tylko, że spojrzę na listę znajomości, które udało mi się przez ten czas zawrzeć. Z niektórymi ludźmi to nawet do dziś mam świetny kontakt (mimo, iż 99% na oczy nie widziałem. Jak na przykład  pannę G.). 

Z drugiej jednak strony, pomimo tych wszystkich czułości i słodkości wciąż nie mam przekonania, czy wskrzeszanie trupa (i to w absolutnie randomowym momencie) jest tutaj dobrym pomysłem. Może po prostu będzie lepiej, aby blog spokojnie trwał sobie w niebycie, co jakiś czas witając nowe pokolenia poszukiwaczy, którzy z bananem na twarzy poczytają, jak co poniektórzy nastoletni metalowcy patrzyli kiedyś na świat. Z trzeciej (no nie wiem, takiej po lewej od prawej, ale przed przodem) zaś strony, po raz kolejny odezwała się we mnie pokusa napisania raz na jakiś czas paru wypocin, co by zrzucić z siebie pokłady stresu i zwyczajnie się rozluźnić. Tym bardziej, że obecnie mój łeb przeżywa natłok weny twórczej w związku z intensywnymi próbami ukończenia tego nieszczęsnego literackiego debiutu, do którego jest już naprawdę blisko i o którym, mam nadzieję, w przyszłym roku już usłyszycie. Walnięcie sobie takiegoż posta to dobra odskocznia od bardziej wyrafinowanych tekstów. 

Co będzie, sam nie wiem... Wrzucę posta na fejsbuki, podeślę paru starym czytelnikom i zobaczym, jak się faktycznie sprawy mają i czy ktokolwiek jeszcze o tym metalowym ktosiu pamięta. W zasadzie mało to ważne. Grunt, że pomimo dwudziestu jeden wiosen na karku znowu mogłem poczuć się niewyżytym, zbuntowanym, młodym metalowcem, ha!

Na dowód tego, że bunt nie wyparował ze mnie ani na jotę, zamieszczam link do bardzo melodyjnego, idealnego na wszelkiej maści bale i wystawne potańcówki walca, którego niegdyś tańcowało większość szanujących się glaniastych, metalowo wychowanych panien. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz, co o tym wszystkim sądzisz:) Zapisz się w tym szalonym blogu:)

P.S Zachęcam do reklamowania swoich blogów w komentarzach, ale w zamian za to oczekuję reklamy mojego bloga na waszych;) Zachęcam również do dodania bloga do obserwowanych, jeśli spodobały się wam te wypociny:) Z prawej strony pojawiła się także zakładka " Dodaj do " - możecie pomóc w promocji bloga dodając go do takich serwisów jak np. wykop.pl czy gwar.pl:) Również się nie obrażę:D