czwartek, 23 maja 2013

Belle Co on Tour

Belle Co cały czas w trasie. Być może nie dla wszystkich będzie to odpowiednia propozycja, niemniej jednak zachęcam was do wbijania na nasz kolejny koncert, który odbędzie się w Niezdrowicach. Szczegóły tutaj: http://belleco.pl/inne-zespol/koncert-muzyki-religijnej-barka/

Jedno macie w jak banku: Będzie wesoło :p 

Przy okazji możecie polecać znajomym, co się będą nudzić w Niedzielę... :)

poniedziałek, 20 maja 2013

Dlaczego dziewczyny lecą na metalowców? Kilka słów o miłości także, cz.2 - Miłość jest pokręcona.

Jako autor bloga, paru opowiadań i wierszy - czyli zalążek początkującego pisarza w trzech słowach - a także facet stwierdzam, że miłość jest pojęciem zbyt abstrakcyjnym, by w jakikolwiek sposób ściśle i bezbłędnie opisać jej prawidła. 
W pierwszej części "Dlaczego..." opisałem jak moim zdaniem powinno się podchodzić do dziewczyny, z jakim nastawieniem i w ogóle. Okazuje się jednak, że moja filozofia - mimo iż potwierdzona licznymi komentarzami i udostępnieniami w wielu różnych miejscach - nie do końca się sprawdza. Choć nie, może i sprawdza, ale wprowadzana z odpowiednim dawkowaniem i umiarem... Właściwie to już nawet sam zaczynam się gubić.
Przypuśćmy, że chłopak próbuje zagadywać do dziewczyny, która strasznie mu się podoba. Zagaduje dlatego, iż ktoś mu powiedział, że on też tej dziewczynie się spodobał. Jest więc pewny siebie. Stara się nie spieprzyć niczego na początku - po prostu rzuca żartami, uśmiecha się i w ogóle, nic poza tym. Później koleżanka tej dziewczyny mu jej numer, sama od siebie. Chce dopomóc, znaczy się. Chłopak pisze więc do dziewczyny. Zwykłe " Hej, jak się masz? " czy coś w te gusta ( nie udało mi się wpisać w popularny ostatnio kiczowaty trend i wykminić zdania z "me gusta", przykro mi ). Piszą normalnie, rozmawiając na zwykle tematy. Sytuacja powtarza się, gdy koleś pisze do niej za jakieś trzy dni - żeby nie być nachalnym oczywiście. Jest dobrze. Spotykają się kolejne parę dni później. Rozmawiają. I teraz przypuśćmy taką sytuację: W rozmowie ( albo jakieś próbie rozmowy, w końcu mogą się zachowywać nieśmiało ) zostaje poruszony temat jakichś przejawów twórczości kolesia. Może to być nie wiem, piosenki, wiersze, cokolwiek. I przypuśćmy, że on taki przejaw twórczości artystycznej wysyła tej dziewczynie. Znają się jakieś dwa tygodnie, więc nie zawiera w nim żadnych podtekstów, kontekstów i innych tekstów które mogłyby się kojarzyć ze zbytnią nachalnością. Skąd wie, że nie jest nachalny? Bo wpierw skonsultował się z kumplami ( i kumpelami również ), czy na takim etapie znajomości tego typu twórczość może być uznana za przejaw zbytniego świrowania. Kumple stwierdzili, że nie. Chłopak więc, zachęcony, wysyła dziewczynie twórczość. Na dobranoc, żeby milej było. Niestety, artysta zostaje uznany za zbyt nachalnego, o czym dowiaduje się kilka dni później, gdy po nie otrzymaniu odpowiedzi na twórczość pisze jak w pierwszym sms-ie "hej, co tam?". 
Generalnie założenie jest takie, że historia jest wyssana z palca. Założenie, a więc mogła się wydarzyć lub nie. Ze różnych względów lepiej utrzymywać, że jednak nie i tego się trzymajmy. Nurtuje mnie w tej historii jedna rzecz... Czy koleś na serio był aż tak nachalny? Twórczość - ta piosenka czy tam wiersz - prawdopodobnie nie była w żaden sposób nachalna czy obraźliwa. To wynika z prostego, logicznego myślenia. Na chłopski rozum: Czy koleś, zarywając do dziewczyny od razu wypisuje jej jak to bardzo ją kocha, wielbi i gdzie by ją zabrał? Nie. Dlaczego? Żeby się nie zniechęciła, przecież mu się podoba. Najpierw dziewczyna chce przecież kolesia poznać... No, ale jak tu się bliżej poznać, skoro powiedzmy widują się raz w tygodniu? Dobra, trzeba być cierpliwym. Ale z tą cierpliwością to zawsze jest trochę na bakier... Prawdopodobnie koleś bał się także, że ktoś może go ubiec. Przecież dziewczę było ładne, a dla niego nawet piękne. Przesłanie więc jej swojej twórczości - w dodatku na dobranoc, żeby było milej - jawiło się jako naturalny kolejny krok. Czy koleś na serio źle ocenił sytuację? 
Spróbujmy teraz spojrzeć na to od strony dziewczyny. Jakie mogły nią kierować pobudki, żeby powiedzieć chłopakowi żeby przystopował? Cały czas zakładamy, że jej się koleś podobał. Nie wiemy, czy tak było w stu procentach, ale powiedzmy że mamy podstawy tak przypuszczać, choćby po trochu. I nagle otrzymuje od kolesia wiersz czy tą piosenkę. Treść generalnie zawiera się w takiej oto historyjce: koleś leży sobie w łóżku, właśnie się zastanawia czy wysłać tej dziewczynie jakiś wiersz. Życzy jej miłych snów o różnych rzeczach jak np. róże, i na koniec rzuca, że jest miłą dziewczyną. Ile bym nie kminił, z iloma osobami bym nie rozmawiał ( lubię prowadzić dysputy na hipotetyczne tematy, bo przecież trzymamy się wersji o nieprawdziwości tego zdarzenia ), nigdy nie dowiem się, gdzie w tym jest coś nachalnego. Może to wina środowiska, w jakim się obracam, gdzie wszyscy są pokręconymi maniakami i takie teksty to oni wysyłają mamie na imieniny? A może po prostu niewłaściwie dobieram sobie otoczenie? Nie mam bladego pojęcia. 

Przypuśćmy, że jednak udaje się załagodzić sytuację, a koleś i dziewczyna sobie wszystko wyjaśniają. Niestety, jakiś czas potem on - w przypływie złości na jedną z koleżanek wysyła jej niechcący nie tego smsa. Oczywiście pisze zaraz, że to pomyłka, ale dziewczyny to chyba nie przekonuje... I tak dochodzimy do głównego pytania dzisiejszego posta: Co teraz powinien zrobić koleś? Ja mu osobiście powiedziałem, że uciekać i dać sobie spokój. Ale ta tępota twierdzi, że nie da rady, pociskając coś o jej oczach... No rozumiem, każdemu może walnąć szajba na punkcie oczu dziewczyny, jeśli są naprawdę piękne. Ale koleś już dawno powinien odpuścić... A jednak on wciąż chce, ale miernota nie wie co ma zrobić. I ja też nie, szczerze powiedziawszy. 
W tym miejscu należałoby dodać, że koleś również jest amatorem ciężkich dźwięków, posiadającym długie włosy. Czy to może mieć jakieś znaczenie? Jeśli przyjmiemy, że informacja podana na początku przez koleżankę dziewczyny - apropo tego, że koleś się dziewczęciu spodobał - była prawdziwa, to nie ma żadnego znaczenia. Nie przeszkadzały jej długie włosy. Plus za brak uprzedzeń i stereotypowego myślenia, typowego dla wsi, o czym już co nie co kiedyś wspomniałem. Jednakże jeśli się okaże, że ta informacja była nieprawdziwa, to już jakieś znaczenie może mieć... A z tego by wynikało że dziewczyny jednak nie lecą tak chętnie na tych metalowców. Tylko weź to teraz powiedz tym wszystkim laskom chociażby na Woodstocku... Strasznie pokręcona logika, no sami kurde widzicie. 

Wynika więc, że wiersz, piosenka, róża z ogródka to nie zawsze najprostsza droga do serca dziewczyny. Są również i takie, które trzymają dystans i nie pozwalają na zbyt wiele... I trza się wiele natrudzić, żeby do nich dotrzeć. A może źle mówię? Może po prostu koleś jednak był zbyt nachalny... 
Na koniec chcę wam jeszcze coś zaprezentować. Koleś, w przypływie artystycznej weny podyktowanej zapewne tymi tragicznymi dla niego przeżyciami napisał wiersz. Poemat właściwie, trzynastozgłoskowca. Jak w "Panu Tadeuszu". Nieźle musiało mu już walnąć na łeb, nie? Ale, szczerze powiedziawszy, poprawił mi tym humorek do reszty. Zgodził się, abym to opublikował, z jego miny wynikało że i tak wszystko mu jedno...

      Cholera, no! Czymże jest w obliczu wszechświata
      milczenie? Złotem, mówiono, a jedna strata
      to dla duszy. Cierpienia granic nie zna serce,
      skrycie płonące. Krzyczeć pragnie jak na ścierce
      kurz wytarty, lecz słowa wydobyć nie może...
      Boi się pogrążyć, aby nie było gorzej...
      Nie chce sobie zbyt pozwalać, głupich pomyłek
      czynić. Zaczyna sądzić, że nadchodzi schyłek, 
      kres ostatniej nadziei na najgłębsze oczy, 
      najpiękniejsze perły, po których magia kroczy, 
      czyniąc te ciemne źrenic najcudniejszymi 
      na świecie. Serduszko, ze łzami świecącymi, 
      wciąż na nie patrzy i myśli... Choć charakteru
      i zachowania jeszcze niezbyt poznał, wśród szmeru 
     własnego da tych ócz pragnie tworzyć wiersze!
     Tak zrobiło, dla nich swoje dzieło pierwsze 
     na papier przelało... Lecz ich reakcja była...
     Inna, niż powinna. Wszelkie nadzieje zmyła,
     zamieniając ogień w ciemną czeluść rozpaczy.
     I choć serce - mężczyzna - nie chciało majaczyć, 
     pozbierać się nie potrafiło. Za nic w świecie.
    Wzięło więc pióro w rękę i usiadło na kwiecie, 
    przelewając wszystkie swoje myśli i żale 
    aby zniweczyć zadrę odciśniętą stale.
    Tak oto powstał ten wiersz, przez serce spisany,
    o miłości, nadziei, w smutek przyodziany...

    Minęło jednak kilka dni. Serce zaczęło
    żyć. Zaczerpnęło oddechu i w garść się wzięło.
    Co ma być, to będzie. Choć oczy najpiękniejsze, 
    lepiej czekać. Powolne ruchy, coraz śmielsze, 
    miesiąc, dwa, a być może nawet i rok cały -
    - czekać warto. Bo serce, taki karzeł mały, 
    nie może tych ócz zapomnieć. Wciąż tylko lęka 
    się, że ktoś te oczęta zdobędzie i zacznie 
    po                                wo
         li                                      pę
                ka
                                       ć...


Zastrzegł sobie koleś, żebym to tak rozpracował graficznie na końcu. Kurde, totalnie facetowi odbiło z tej miłości, chociaż mało zna tę dziewczynę. Wkręcił się w tę historię niesamowicie, a przecież to czysta fikcja... Nigdy coś takiego oczywiście nie miało miejsca( :) ) A on wciąż coś ględzi o jej oczach... Nie jestem asem w interpretacji wierszy, ale ostatnie frazy dają chyba nadzieję, że się chłopak nie pogrąży do reszty ( choć wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tym postem ja go pogrążyłem do reszty, jeśli ta fikcyjna dziewczyna to rozkmini, ale czuję się lepiej :p ) Może da se na razie spokój i poczeka... I chwała mu kurde za to, bo by mi zwariował do reszty. Dla jakiejś dziewczyny, której prawie nie zna, a u której widzi tylko te jej oczy...

Sami widzicie. Miłość to najbardziej pokręcony stan na świecie. Widzisz dziewczynę, toniesz w jej oczach i zaczynasz tworzyć trzynastozgłoskowe poematy... Mam nadzieję, że się koleś kurna pozbiera i nie będzie robił z siebie mazgaja i idioty... 
     

niedziela, 19 maja 2013

BelleCo: Live in Szymiszów

Ogólnie trza zacząć od tego, że cały weekend miałem zły humor. Nie wiem, czym to właściwie było spowodowane ( poprawka - chyba wiem, ale uważam, że mężczyzna przez takie rzeczy nie powinien się załamywać i zachować... jak mężczyzna ). Wiecie, jak to jest - łapie czasami człowieka taki dół psychiczny i nie ma bata, trzeba czekać aż przejdzie. Dlatego też raczej mało się odzywałem, woląc nie wchodzić nikomu w drogę ( wyjątkiem była genialna gra w kosza z kumplem w strugach deszczu - ale to zdecydowanie materiał na osobną historię ).
Tak samo było i dzisiaj. Wstałem rano naburmuszony, rzucając tylko rodzicom krótkie " cześć " i czym prędzej wycofując się ze śniadaniem do pokoju. W kościele - co tu kryć - ksiądz męczył niemiłosiernie, przedłużając kazanie i w ogóle całą mszę. Jedynie obiad może trochę poprawił mi humor, bo dobry był nawet.
Zważywszy więc na mój stan emocjonalno - psychiczno - uczuciowy, wzięcie udziału w dzisiejszym wydarzeniu mogło nie wydać się za najlepszym pomysłem. Jakim wydarzeniu, zapytacie. Ano, jeśli ktoś jeszcze nie rozpracował tytułu, to oświadczam, że jakieś dwie godziny temu zagrałem z moim zespołem BelleCo koncert na festiwalu piosenki wartościowej w Szymiszowie ( taka wiocha w mało znanym powiecie ). Miałem dzisiaj nieodparte wrażenie, że wszystko pójdzie nie tak... Po prostu cholerka przekonany byłem że skądś przyjdzie katastrofa. To chyba normalne, jeśli chodzi o załamanie psychiczne? W każdym razie, po przyjeździe na festyn ( czy też festiwal ) i rzuceniu do dziewczyn "cześć" zamilkłem prawie na resztę dnia. Dobra, coś tam bąkałem, ale zdawkowo. Serio, nie lubię gdy mi się zdarzają takie stany ( dobrze, że rzadko ). Siedzę, nie odzywam się i zadręczam kompletnie bezsensownymi problemami. No ale dobra, koniec tej durnej gadki, bo zaraz z tego wyjdzie spowiedź niedoszłego samobójcy.
 Festiwal rozpoczął się około godziny trzeciej, kiedy to na scenę wyskoczył gość specjalny czyli raper Bęsiu. Ja zawsze powtarzałem że nawet jako fan rocka i metalu nic do hip - hopu nie mam ( niektóre numery nawet lubię, choć głównie czarne rapsy ), ale wyjeżdżanie z taką muzyką we wsi zamieszkiwanej przez kilkuset mieszkańców nie było chyba za najlepszym pomysłem. Skrzętnie podkreślił to też zaproszony na imprezę burmistrz, który stwierdził że hip - hop to muzyka młodzieży. Być może. Co by jednak nie mówić ten cały Bęsiu dał całkiem niezły popis, jak na polski rap. 
Konkurs festiwalowy ( bo to był konkurs ) zaczął się około szesnastej. Najpierw na scenie prezentowały się dzieci młodsze, z przedszkoli i podstawówek. Chętnie bym napisał, że pojawili się wśród nich jacyś mali artyści, którzy w cudowny sposób porwali tłum i zaszaleli na scenie, bo post byłby ciekawszy, ale festiwal raczej już swoja tematyką przekreślał rzeczy typu pogo czy jakichś innych form ekspresyjnego wyrażenia emocji związanych z występami ( tak, też mi się wydaje że to zdanie jest za długie ). Niemniej jednak dzieciaki ( było kilka zespołów i solistów ) zaprezentowały się całkiem fajnie. Dobrze, że od małego uczą ich obcowania z muzyką. 
Później, gdzieś koło siedemnastej, zaczął się konkurs w kategorii młodzieży gimnazjalnej i starszej ( do 99 lat; Nasz basista odetchnął z ulgą, że jeszcze zdołał się zmieścić < ja tego nie powiedziałem > ), w której to zapisany był i nasz zespół. Występów przed nami nie słyszeliśmy, może tylko jeden zespół. Lepiej było nie słuchać konkurencji, jeszcze byśmy se pomyśleli że są lepsi od nas ( wierutna bzdura oczywiście ) i paraliż murowany. 
Weszliśmy na scenę gdzieś koło szóstej, jak się nie mylę. Perkusję rozstawiliśmy wcześniej, żeby nie przedłużać. Wystarczyło się tylko nastroić i jazda... Wiecie, pomyślałem sobie w tamtym momencie, że mój zły humor nie może zadziałać na szkodę kapeli. Prawdopodobnie poleciały by nam punkty za wrażenia artystyczne, gdyby ujrzeli perkusistę z nieogarniętą miną na twarzy, wyglądającego jakby zmuszano go łopatą, żeby im nawalał w te kociołki. Trzeba było więc przemienić się w sceniczne zwierzę... Dobra, może lekko przesadziłem, ale coś trzeba było zrobić.
Z racji tego, iż w pierwszym utworze na początku nie grałem, miałem wolne ręce. Nie musiałem więc zbytnio się wysilać i wymyślać jakiś skomplikowanych rzeczy do rozruszania tłumu, wystarczyło po prostu zaklaskać do rytmu i pokazywać, żeby robili to wszyscy. Banalne, no nie? Ale pewne schematy zawsze działają. Ludziom się podobało, chętnie podążyli za moim przykładem. Generalnie rzecz biorąc, cały utworek wyszedł nieźle, choć dziewczyny narzekały że w pewnym miejscach śpiewały nieczysto. Szczerze, jeśli w każdym zespole na tym festiwalu śpiewali by tak nieczysto, to mielibyśmy o wiele mocniejszą konkurencję, moim skromnym zdaniem. Drugi utwór ( każdy zespół miał do zagrania dwa ) wyszedł jeszcze lepiej. Najpierw oczywiście cudna melodyjka wydobyta z cudnego instrumentu naszej cudnej skrzypaczki, a potem wchodzimy wszyscy i też gramy cudnie ( Cudnie, nie? ). W tym numerze również mogłem sobie poklaskać, bo w środku numeru przyszło mi nabijać stopą pod wokal dziewczyn. Publiczność rozentuzjazmowana poprzednim razem także i teraz włączyła się do zabawy. Miło było.
Schodząc ze sceny, dziewczyny - jak to dziewczyny - narzekały na swój wykon i w ogóle. Ja, przemieniwszy się na powrót w zwykłego autora dziwnego bloga byłem raczej cicho. To, że się występ udał, nie znaczy że mi dół przeszedł. Przeszedł ( no, prawie ) dopiero za jakieś kilkadziesiąt minut...
Emocje sięgają zenitu. Na scenę wychodzą jurorzy, ogłaszając po kolei wyniki. Matko jedyna, co to będzie?! Przegramy! Na pewno, cholera jasna, inni byli lepsi... Kurde, nawet te przedszkolaki miały lepsze występy... Uciekajmy, to będzie wstyd i hańba... W końcu przyszedł czas na naszą kategorię. Szóste miejsce. Piąte. Czwarte. Trzecie. Drugie. Wciąż nas nie ma. W końcu nadchodzi... Pierwsze miejsce!!!!!!! Nie, kurde. Jednak nie my. W obozie BelleCo zapanowały smutne nastroje. Hektolitry wylanych potów na intensywnych próbach poszły w błoto... Moment. Pojawia się iskierka nadziei! Główna jurorka ogłasza, że nie przyznano jeszcze grand prix festiwalu ( po prostu głównej nagrody )... I... Może my... A może nie... tu dum.... tu dum... tu dum... ( to imituje bicie serca, jakby ktoś się zastanawiał ). Nagle, gdzieś jakby z oddali dochodzi głos jurorki: "Grand prix festiwalu otrzymuje... BelleCo!!!" Aaaaaaaa! Tylko tyle udało mi się rozróżnić wśród głosów euforii, które wydobyły się z naszych gardeł. Wygraliśmy! Kurde, a jednak się opłaciło! 
Dumnie wkroczyliśmy na scenę, wciąż ciesząc się jak dzieci. Prowadząca festiwal nazwała nas "ulubieńcami publiczności" ( i chyba miała trochę racji, patrząc po ludziach )! Organizatorzy szczerze nam gratulowali. Nie wiem w sumie, jak to opisać, żeby było jakoś składnie i ładnie. No, po prostu... Wygraliśmy! Dzięki brawurowemu występowi zapewniliśmy sobie występ za rok jako gwiazda, mając do dyspozycji czterdzieści pięć minut, jak dobrze usłyszałem. Kminicie to? Pierwszy poważny występ ( mój przynajmniej ), a tu od razu ktoś robi z ciebie gwiazdę. Taką grę w zespole to ja rozumiem! 
Humorek mi się więc poprawił. Chętnie bym tam sobie jeszcze pograł... No, ale trza było wracać. Dobrze, że chociaż na koniec jakoś fajnie się pożegnałem z resztą, a nie rzuciłem kolejne "cześć...". Zwiastun dobrego humoru, który przy pisaniu tych słów jeszcze się powiększył ( co chyba widać? :p ). Niezły prognostyk, zważywszy na to że jutro poniedziałek i dobry humor będzie mi niezbędny...

P.S. Załamanie psychiczno - emocjonalno - uczuciowe ma też swoje plusy. Po intensywnych rozmyślaniach, które prowadziłem w mojej głowie gdy byłem cicho, ukształtowałem sobie pomysł na kolejną część " Dlaczego dziewczyny lecą na metalowców? Kilka słów o miłości także ", a więc największego jak dotąd hitu tego bloga ( W liczbie wejść przewyższa drugie miejsc <sylwester> o jakieś dziewięćset odsłon ). Wypatrujcie jej więc, bo może znowu będzie nastrojowo, refleksyjnie... i z serca, tak po prostu :)

czwartek, 9 maja 2013

Dni Krapkowic: Oberschlesien, RMC i... pogo!

No więc rzecz o której zaraz tu się rozpiszę wydarzyła się w ubiegłą sobotę. Takie kolejne party z cyklu " Chlej, szalej, liż a jak przyjadą gliny to spierdzielaj w krzaki " ( nazwa zastrzeżona dla imprez z moim udziałem ). Jak to zwykle w przypadku tego typu masowych spędów dzikiej ludności bywa...

Jak powszechnie wiadomo, najlepsze są spontany. Gdy coś próbujesz planować z wyprzedzeniem, to zazwyczaj ci nie wychodzi. Tak więc i ja, trzymając się tej prawdy zadziałem w tę sobotę cokolwiek spontanicznie. Dwadzieścia kilometrów od mojej miejscowości odbywały się dni pewnego miasta ( no, powiedzmy że to miasto, może jakieś 20 - 30 tys mieszkańców ). Nie tak znowu blisko, a na tamtą chwilę jedyny sensowny środek transportu jaki miałem to rower. Wpierw se pomyślałem, że pewnie znowu zabawa będzie, ewentualnie zagrają jakieś okoliczne hejmat - star i emerytowane skowronki. Nie doceniłem jednak organizatorów... Otóż, wchodząc około godziny szesnastej na neta skiminiłem, że za trzy i pół godziny ma tam wystąpić Oberschlesien! Tak, to ci sami którzy zajęli drugie miejsce w Must be the music. No nie, takiej okazji - takie dni miasta są oczywiście darmowe ( nie wliczając np. jedzenia, ale o tym później ) - nie można było przepuścić. Szybkie wydarzenie na fb, żeby tylko powiedzieć paru osobom coby potem nie pluły se w brodę i zacząłem skminiać ekipę. Całe szczęście, że ta moja dziura nosi w sobie jeszcze znamiona miasta i nie tylko wsioki ją zaludniają. Na takie imprezy zawsze się ludzie znajdą. Z początku wyszło łącznie pięć osób, po redukcji wynikającej z "jednak mi się nie chce" zostałem tylko ja z kumplem. Nie obraziłbym się za tę większą ekipę, ale należało się cieszyć że ten wyjazd w ogóle doszedł do skutku. Tym bardziej że kumpel wcisnął mamie kit że jedziemy autem, bo stan techniczny jego nazwijmy to roweru był delikatnie mówiąc zły. Dobra, ten rozklekotany grat w ogóle nie powinien być wyciągany z szopki. Brak hamulców, świateł, błotników, rozlatujący się koszyk ( koszyk! ) i jakieś dziwne grube opony, chyba specjalnie robione na zimę na przełomie lat 78/79' z pewnością nie napawały kumpla optymizmem. Mnie, jako jadącego za nim, również. No ale kurde, impreza z taką kapelą za darmo prędko mogła się nie powtórzyć. Szczęście, że miałem w domu chociaż jedno zapasowe przednie światło.
Wiem, wiem. Na pewno rozkminiacie, jak na takiej imprezie poradziliśmy sobie z rowerami. Tu z pomocą przyszła rodzinka - jakieś dziesiąte pokolenie chyba, ale zawsze ich lubiłem  - która mieszka właśnie w tamtym mieście. Mogliśmy więc zostawić u nich rowery i bez skrupułów wparować na koncert. 
Cóż, nie powiem wam niestety set listy, bo, szczerze mówiąc, poza jakimiś pięcioma numerami nie znałem za dobrze repertuaru Ślązaków. Niemniej koncert był bardzo dobry, zarówno od strony technicznej jak i wizualnej. Operatorzy i realizatorzy dźwięku zapewnili im dobre nagłośnienie, a i brzmienie jak na tego typu imprezy było więcej niż przyzwoite. Publika zgromadzona pod sceną - a było tego naprawdę sporo - bawiła się wyśmienicie. Oszczędna, ale mimo wszystko sprawna konferansjerka wokalisty Michała za każdym razem wywoływała burzę oklasków bądź też skandowanie nazwy kapeli ( niżej podpisany również się do tego procederu przyłączał ). Profesjonalna gra muzyków, sceniczny image i zachowanie dały w efekcie bardzo dobry koncert. Miły był moment, gdy jeden z numerów został poświęcony zmarłej matce perkusisty Marcela, a wokalista uniósł w górę pięść na znak szacunku, pociągając za sobą sporą część tłumu. Poza tym mnie osobiście bardzo do gustu przypadł klawiszowiec w nakryciu głowy czołgisty. Nie wiem, ile ma lat, ale na tamtej scenie wyglądał na nie więcej niż szesnaście, siedemnaście i tak samo się zachowywał. Poczułem z nim jakąś taką wewnętrzną więź. 
Ten koncert obszedł się bez większych ekscesów, delektowaliśmy się z kumplem tylko dobrą muzyką. Ekscesy miały dopiero nadejść, bo jakieś czterdzieści minut po Oberschlesien na scenie rozstawiła się inna kapela... Ale o tym za chwilę. 
Wpierw rzec trzeba o gastronomiczno - cenowym skandalu jaki miał miejsce na tym festynie ( i wielu innych, wiem z doświadczenia ). Otóż zgłodnieliśmy z kumplem, więc naturalnie zapragnęliśmy czymś ten głód uciszyć. Miałem ochotę na kiełbasę, taką soczystą z grilla. 5,50 zł za sto gram. Cena i tak astronomiczna, ale da się przeżyć. No więc podchodzę, zamawiam, miła pani pyta z ketchupem czy musztardą ( 1,00 zł drożej ), chlebek czy bułeczka ( kolejny złotek więcej ) i podaje mi cały zestaw. 18 złoty się należy. No myślałem że jej z miejsca w tamtym momencie odwinę... Bo niby ten kawałek, który mi podała, ważył więcej niż sto gram. Na oko nie przekroczył dwustu gram, a więc taka cena to zwykłe złodziejstwo. Doceniam pana który stał za mną w kolejce i chciał się dołożyć, ale przecież nie będę się zgadzał na takie rozboje! Dobrze, że główny "kucharz" zgodził się podmienić kiełbasę i zapłaciłem tylko 8 zł ( teraz, jak tak patrzę, 50 gr za dużo ale już im to podaruję ). Kumpel wybrał hamburgera za taką samą cenę, więc nie musiał się wykłócać. Choć tyle forsy za te świństwo to też uczciwością nie zalatuje. 
Gdy zjedliśmy, na scenę właśnie wkroczyła ( po rozstawianiu i strojeniu rzecz jasna ) kolejna kapela, czeski RMC. Grupa mało znana, nawet w necie, ale to dlatego że zajmują się tylko i wyłącznie graniem coverów Rammsteina. Tak więc nie trzeba było ich repertuaru znać. Zagraliśmy jeszcze z kumplem dwie partyjki tego hokeja z krążkami czy jak to nazwać ( które, no cóż, przegrałem ) i ruszyliśmy pod scenę. 
Brzmienie chłopaki zza naszej wschodniej ( czy też południowo - wschodniej ) granicy mieli trochę gorsze niż Oberschlesien, ale nagłośnienie podobne. Za to ich lider... Co tu dużo mówić, bił Michała na głowę. W ogóle cała kapela poubierana była w lateksowe chyba stroje z krzyżami, co mogło się kojarzyć z pewnym popularnym średniowiecznym zakonem, nad którym zwycięstwem tak się nasza Polska szczyci. Frontman na początku wparował w sutannie, wśród oparów rozlewających się na scenę z boków. Nie pamiętam dokładnie, co to był za kawałek, ale chyba jakiś z energetycznym feelingiem ( w sumie jak większość numerów Rammstein ). W tej sutannie pozostał prze bodajże dwa albo trzy numery, a potem ją ściągnął. Odezwał się do ludu ( który, o dziwo, zebrał się chyba liczniej niż na Oberschlesien ) po niemiecku, angielsku i chyba hiszpańsku, czym zyskał sobie mój szacunek. Ludu chyba też. Jeszcze większy szacunek na pewno przyniosła mu próba upodobnienia się do średniowiecznych ascetów. Napierdzielał w siebie pejczem, krótko mówiąc. Bardzo efektowne. 
Z racji jednak tego, że w naszym sektorze dla publiki mało się działo ( nie wiem w ogóle, po co na otwartym polu robić dwa sektory ) przetransportowaliśmy się z kumplem do drugiego. W tym czasie charyzmatyczny lider Czechów zdążył dorobić sobie sztucznego penisa z grubej sprężyny i udawać, że próbuje coś wylać na gitarzystę, głupkowato się przy tym śmiejąc. Publika też się uśmiała, a jak. Nas jednak zaczęło już interesować coś innego niż zabawy muzyków...
Otóż, w tym drugim sektorze, praktycznie kilka metrów od sceny zebrała się najbardziej rozwrzeszczana gawiedź imprezy. Z racji tego, że przez ostatnie dni padało ziemia zrobiła się bardzo mulista. Idealnie warunki na klasyczne pogo, krótko mówiąc. Owa gawiedź, złożona głównie z młodzieży nie omieszkała oczywiście skrzętnie tego faktu wykorzystać. Doliczyłem się ich bodajże trzynastu, w tym dwie całkiem ładne dziewczyny i kilkadziesiąt osób wokół, które "wpadały" tylko od czasu do czasu. Hmm... Z pewnością nie da się odtworzyć tak spontanicznej reakcji ludności jaka miała miejsce na Woodstocku w sześćdziesiątym dziewiątym, ale to co żeśmy z kumplem zobaczyli było najdzikszym wyrazem wolności, jaki było dane nam oglądać. Bo, jak by nie patrzeć, nigdy na pogo nie byliśmy a tu od razu trafia się takie klasyczne, z błotem. Cholera jasna, nie darowałbym sobie, gdybym przepuścił taką okazję... Gdy na scenie, po podgrzaniu atmosfery przez wokalistę zabrzmiała "America" postanowiłem wbijać, a co mi tam. W tamtym momencie przyszła mi do głowy myśl, że może jednak wrąbywanie się w taką jatkę w jeansach,  kurtce i nowych butach nie jest za najlepszym pomysłem. Nie wiem, czy ta myśl mnie uratowała czy też może na odwrót, fakt faktem jednak że glebłem na ziemię. Dobrze, że tylko na tyłek i jedynie spodnie znalazły się całe w błocie... O butach nie wspomnę, bo ktoś kto pierwszy raz by je wtedy zobaczył na bank stwierdziłby że mają brązowy kolor. Ci na tym pogo mieli dużo bardziej słodko. Całe bluzki, spodnie, twarze, ręce, włosy, no wszystko dosłownie w błocie. Rzucali się w nie, smarowali się nim, świrowali i wariowali jakby miała to być ich ostatnia impreza w życiu. A wiecie co jest najlepsze? Tylko jeden, ten łysy goryl był tam narąbany. Naprawdę! Można się bawić bez szumu we łbie? A no można! 
W tym miejscu chciałbym jeszcze zauważyć jedną rzecz... Mianowicie podobieństwo takiego pogo do dyskoteki. Bluźnierstwo takie coś stwierdzać, powiecie. A mnie się wydaje, że nie do końca... Podobnie jak i na dyskotece, na pogo panuje wielka integracja międzyludzka. Ludzie wariując w błocie, poznawali się, podobnie jak to bywa na dyskotekach podczas tańca. Po drugie, pod sceną było sporo fajnych lasek ( a które w pogo nie brały udziału ), które były podrywane przez kolesi z pogo tak samo jak i w klubie. Z tą tylko różnicą, że wydawały mi się bardziej poukładane i inteligentniejsze. No i samo pogo przypominało taniec na takiej sali techno na dyskotece, tyle tylko że było bardziej szalone i dzikie. 
Tak więc impreza po prostu rozkręcona była na maksa! Ach, no i byłbym zapomniał. Na kilka piosenek przed końcem pod sceną pojawiły się dwie miłe panie koło pięćdziesiątki, które z zapytaniem/okrzykiem: " Młodzieży, co dzisiaj gramy?! " próbowały się wbić na pogo, ale na szczęście przekonali je że to nie jest najlepszy pomysł. Nie przeszkodziło im to jednak w ściągnięciu żakietów, rozpuszczeniu włosów ( w przypadku jednej, ta druga miała krótkie ) i szaleniu jakby miał piętnastkę, a nie pięćdziesiątkę. Też taki chcę być, gdy stuknie mi Abraham... 
Wracałem z kumplem do domy zmęczony, ale szczęśliwy. Mimo iż było gdzieś koło dwunastej, a przed sobą mieliśmy dwadzieścia kilosów drogi. Po takich imprezach to ja szczęśliwy zawsze... Tym bardziej, że po drodze nie natrafiliśmy na policję, która po sprawdzeniu stanu technicznego roweru kumpla na pewno zmyłaby nam te uśmiechy z twarzy...

poniedziałek, 6 maja 2013

Wywiad z Piotrem Brzychcym z Kruka!

Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta! Dla tego tutaj skromnego bloga i jego autora nadeszła wiekopomna chwila! Oto bowiem, udało mi się przeprowadzić kolejny - tym razem już w pełni ( mam taką cichą nadzieję przynajmniej ) profesjonalny - wywiad. Z kim? Matko jedyna, wciąż mi się palce trzęsą, gdy to piszę... Z PIOTREM BRZYCHCYM! Tak, to ten sam gość który nagrał z bardzo popularnym ostatnimi czasy w Polsce zespołem Kruk cztery genialne hard rockowe płyty, w dodatku odpowiadając za większość kompozycji! Kminicie, jaki bajer? Czegoś takiego to tu jeszcze nie było, jak żyję... Leży przede mną jeden z archiwalnych numerów "Metal Hammera", na którego okładce widnieje cała kapela z Piotrkiem ( zwracałem się do niego "pan" rzecz jasna, ale się zbuntował ) na czele a za moment na moim blogu ma się ukazać przeprowadzony z nim wywiad! Przeze mnie! No, odpływam po prostu z niewysłowionej radości... Normalnie prawie jakbym Nirvanę osiągnął... ( Dobra, dobra wiem, poniosło mnie trochę. Ale szał jest! ) Zapraszam więc do lektury wywiadu, z którego dowiecie się m.in. o gitarowych inspiracjach Piotrka i pomysłach na nową płytę.


Metalurg: Czy od dziecka twoim marzeniem była gra w rockowej kapeli?



Piotr: Mógłbym pokusić się o odpowiedź pozytywną, ponieważ wydaje mi się, że faktycznie obok tego podstawowego marzenia jakim było samo granie na gitarze, już we wczesnym dzieciństwie kiełkowało we mnie marzenie grania w zespole rockowym. Na wzór tych największych, AC/DC, Cream, Jimi Hendrix Experience, Status Quo, a z czasem Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath i Rainbow. To było trochę jak grawitacja, która po prostu funkcjonuje i w normalnych warunkach nie jesteś w stanie się od niej uwolnić. Jako nastolatek, rzuciłem gitarę, na której w zasadzie nie potrafiłem jeszcze grać, ale po pewnym czasie chęć do grania powróciła do mnie ze zdwojoną siłą. Kiedy po raz pierwszy zagrałem z zespołem, przepadłem całkowicie i ten stan trwa niezmiennie do dziś. Pamiętam, że graliśmy wtedy w klasycznym trio, gitara, bas, bębny, a pierwszym utworem był Smoke On The Water. Poczułem siłę współgrających ze sobą instrumentów, magię muzyki, którą można się bawić w czasie rzeczywistym. Poczułem się jak dziecko w najbardziej wypasionej piaskownicy na świecie.



M: Którzy gitarzyści zainspirowali cię do tego, aby sięgnąć po ten właśnie instrument?



P: Pierwszym gitarzystą, który sprawił, że nabrałem ochoty do grania był oczywiście Jimi Hendrix. Choć pamiętam, że w tym samym czasie fascynował mnie także Eric Clapton. Pamiętam jednak, że Hendrix od razu zdecydowanie bardziej mnie porwał. Dzikością grania, szaleństwem na scenie, nieokiełznanym wizerunkiem. To był zdecydowanie największy bohater mojego wczesnego dzieciństwa. Zdeklasował go w pewnym momencie Jimi Page, ale tylko na chwilę, bo gdy w TV zobaczyłem co na scenie wyprawia Ritchie Blackmore z zespołem Rainbow i uświadomiłem sobie, że jest to także gitarzysta Deep Purple, to nie było już odwrotu. Blackmore wyszedł w moim rankingu ulubionych gitarzystów na absolutne przodowanie i tak jest do dziś.



M: Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że muzyka Kruka w dużej mierze inspirowana jest dokonaniami gigantów z Deep Purple. W jak wielkim stopniu ten zespół miał wpływ na twą muzyczną drogę?



P: Miał ogromny wpływ i to nie tylko na muzyczną stronę mojego życia. Miłość do tych wszystkich zespołów, z Deep Purple na czele stała się w pewnym momencie sposobem na życie, najlepszą karmą, może nawet i w jakimś sensie religią. Wymieniam w pierwszym pytaniu kilka nazw ulubionych zespołów, jednak nie ma wątpliwości, że to magia purpury podziałała na moją muzyczną ścieżkę najbardziej. Kruk jest w pewnym sensie zniewolony tą inspiracją i choć bardzo często próbuję się od niej oderwać to i tak ten najważniejszy pierwiastek pozostaje niezmienny. Teraz, kiedy mam już pełna świadomość, pełny obraz tego wszystkiego, wiem, że to co dzieje się mojej głowie i w moim sercu w kontekście tych inspiracji i jednoczesnej chęci uwolnienia się od nich, ma korzystny wpływ na muzykę, którą tworzę.





M: Kruk, po wydaniu ostatnich dwóch świetnych płyt i sporej liczbie koncertów urósł do miana jednego z najbardziej znaczących zespołów na polskiej scenie rockowej. Odczuwasz z tego tytułu jakąś presję? Bycie gitarzystą takiego zespołu to chyba spora odpowiedzialność?



P: Nie odczuwam żadnej presji gdyż robię to co kocham i nawet niezwykle odważne eksperymenty jak gościnny udział Piotra Kupichy na płycie It Will Not Come Back, albo single z nowej płyty – Gdyby Upadł Świat i Jestem Bogiem, bądź współpraca z producentem, który na co dzień para się muzyką pop, nie mają wpływu na rockową naturę twórczości Kruka. Nasi fani, którzy są przecież przede wszystkim fanami światowej muzyki rockowej, mają w sobie dużo elastyczności i choć mówi się, że w Polsce nie ma tolerancji w tym względzie, to na tym naszym muzycznym podwórku wszystkich chwyty są dozwolone, oczywiście jeśli poruszamy się w ramach rockowej przyzwoitości. Prawdziwa odpowiedzialność to bycie liderem tego zespołu, to bycie rozsądnym i trzeźwo myślącym współpracownikiem, to bycie kumplem w zespole. To są najwyżej ustawione poprzeczki, bo czasem ludziom ze sobą po drodze, a czasem absolutnie nie i nagle okazuje się, że cierpi na tym zespół, a pośrednio może także ucierpieć muzyka. Dlatego robię wszystko co w mojej mocy aby w ekipie panował spokój, ale i pełna świadomość tego na jakich zasadach to wszystko funkcjonuje będąc jednocześnie stróżem muzyki, bo ta jest mimo wszystko najważniejsza.





M: Życie gwiazdy rocka większości osób kojarzy się z imprezami, zabawą, gorącymi panienkami...  Czy tak jest w istocie?



P: W pewnym sensie tak jest. Im więcej gramy tym więcej imprezujemy, im większe sukcesy osiągamy tym chętniej nas zapraszają tu i tam, a to wiąże się także z pewnym stylem życia. Mamy jednak proste podziały w zespole. Perkusista zajmuje się alkoholem, realizator zajmuje się panienkami, basista później pociesza rozżalone panienki po realizatorze, a klawiszowiec ma w sobie siłę spokoju, która później sprowadza nas na właściwą drogę. Acha, nie napisałem o sobie.. więc gitarzysta zajmuje się muzyką ;).



M: Masz już gotowe jakieś numery na nową płytę?



P: Pomysłów jest cała masa, ale to wciąż proces, który jest w fazie krystalizowania. Mam dwa, może trzy utwory, które już są w 90% gotowe, ale jestem gotów je wywalić jeśli moje zmysły mi to podpowiedzą. Działamy w Kruku bardzo spontanicznie i jak sądzę w ten sposób podejdziemy do następnej płyty. Wydaje mi się jednak, że już na tym etapie mogę powiedzieć, że będzie wielce różnorodna, że będzie przesycona różnymi klimatami. Nie będzie tylko riffów gitarowych grających unisono z Hammondami. Będzie sporo klimatu i energii wynikającej z aranżu. Czuję, że podstawą tej płyty musi być klimat, jakaś taka opowieść, która porwie słuchacza w odległe krainy, w których będzie mógł poczuć wolność i zdystansować się do otaczającego świata, do często szarej rzeczywistości. Oczywiście, to tylko i wyłącznie spekulacje, które coraz częściej wypełniają moje myśli.



M: Jak wygląda taki proces kompozytorski? Wolisz pisać w domu, na spokojnie, czy może - jak to również czyni wiele kapel - podczas trasy?



P: Piszę tylko wtedy gdy mam natchnienie, gdy czuję, że muszę to zrobić. Dlatego zdarza się pisać w domu, ale także zdarza się pisać w kiblu pociągowym na trasie Katowice – Warszawa. Czasem jadę na rowerze i nagle coś mnie olśni, to jest jak piorun z nieba, wtedy szybko na dyktafon notuję pomysł, a później intensywnie nad nim pracuję już w domu. Nie ma reguł, nie ma recepty. Wszystko dzieje się spontanicznie, jednak nie pozwoliłbym sobie na nagrywanie jam session w studiu i łuskanie z tego muzyki. Muzyka, w tym fundamentalnym odcinku musi być dopracowana i przemyślana. Później, praca w studiu, nad aranżem, czy nad smaczkami różnej maści to już inna bajka, tam można się bawić, ale korzeń musi być zdrowy i silny.



M: Na koniec powiedz jeszcze, gdzie w najbliższym czasie będzie można zobaczyć Kruka na koncertach.



P: Najlepiej sprawdzać to na stronie kruk.art.pl. Dostajemy sporo zapytań, ale nie chcemy grać wszędzie. Dlatego najlepiej sukcesywnie to sprawdzać. Latem zagram kilka dużych i ważnych koncertów, ale nie zostały jeszcze oficjalnie ogłoszone dlatego i ja wstrzymam się od dyskusji na ten temat. Koło koncertowe na rynku muzyki rockowej w tym kraju toczy się trochę jak koło fortuny, więc my zawsze czekamy na te najlepsze warunki. Najbliższy koncert 18 maja w Dąbrowie Górniczej, w naszym mieście. Tam rozwijaliśmy skrzydła, tam wydarzyło się wiele historyjek związanych z Krukiem, więc liczę na to, że koncert będzie wyjątkowy.

Na koniec przedstawiam jeden z utworów Kruka i zdjęcie kapeli, dla tych którzy jeszcze nie skumali, z kim tak naprawdę jest ten wywiad :)
                                 
       
                 Piotr Brzychcy - pierwszy z prawej :)

P.S. Wokalista Tomasz Wiśniewski ( po lewej od Piotra ) rozstał się z zespołem, który aktualnie poszukuje nowego członka na to miejsce. Próbki swoich umiejętności możecie wysyłać na mejla: krukvoice@gmail.com

piątek, 3 maja 2013

R.I.P Jeff Hanneman

Do kogo jeszcze nie dotarła ta tragiczna wiadomość - niech czyta i płacze. Jeff Hanneman, gitarzystej legendarnej grupy Slayer odszedł z tego świata dziś w nocy. Nie będę się rozpisywał o jego biografii, dokonaniach, bo takowe powinny być znane każdemu, kto zagląda na tę stronkę. Jedno jest pewne: Tak jak po śmierci Ronniego Jamesa Dio w 2010, tak i teraz dla metalu kończy się pewna epoka...
Niech spoczywa w pokoju. Ja osobiście pomodlę się za niego. [*]